niedziela, 24 października 2010

84. The Strokes – Is This It (2001)

Z recenzjami płyt The Strokes jest tak, że opisują fenomen tego zespołu, a nie jego muzykę. Nic w tym dziwnego, ponieważ o muzyce nie ma co się rozpisywać - wszystkie ich kawałki są takie same. Skąd zatem ten fenomen? Nikt nie wie. Nikt nie może im wytknąć poważniejszych wad poza wtórnością kompozycji. Co by tu nie mówić, The Strokes to profesjonaliści pełną gębą.

Pisanie tej recenzji sprawia mi jeszcze większy trud, ponieważ The Strokes to główni inspiratorzy jednego z najbardziej regresywnych nurtów w historii rocka, czyli tak zwanego indie rocka. Oczywiście mówi się o dwóch różnych indie rockach: tym prawdziwie indie (niezależnym), który powstał dawno temu i był w sumie zamiennym określeniem rocka alternatywnego, oraz tym indie (zdecydowanie zależnym) jakim zwykło się tytułować wszystkie pochodne Arctic Monkeys. Ludzie, na pewno nie słuchaliście nigdy The Beatles ani The Rolling Stones? To posłuchajcie! To będzie lepiej spędzony czas niż słuchanie zależnego indie rocka.

U The Strokes słychać zapożyczenia od Stonesów i Kinksów, zaś wokalista czasem pobrzmiewa Lennonem. Zespół gra proste, wkurzające, smętne piosenki, które mają być niby rockowe, ale nagrane są tak, że aż dziw bierze, jak tego można słuchać. A można. Styl The Strokes spełnia wszystkie wyznaczniki do tego, aby mi się nie podobał: prostota, powtarzalność, brak zmian (jakichkolwiek), brak czadu (jałowa produkcja, jakby pozbawiona masteringu), monotonny wokal... Nie warto wymieniać dalej. Ogólnie nic tu nie jest fajne. A jednak jest i nie potrafię tego zrozumieć. Strokesów po prostu fajnie się słucha, choć rejony w których się poruszają są odstraszające. Choć gitarzyści nie grają właściwie nic, to trudno im zarzucić nietrafione dźwięki. Choć perkusista gra bardziej ubogo od Ringo Starra, to wcale w niczym to nie przeszkadza. Choć bas brzmi jak gitara, to siedzi i ma groove. Choć wokalista śpiewa tak jakby mu się nie chciało, jest mimo wszystko prawdziwy. I tutaj dochodzimy do sensu - muzyka The Strokes jest o niechceniu. Im się nie chce grać, ale coś ich gna do przodu i karze im chwytać za instrumenty. Wychodzi więc muzyka wypływająca z nudy, która traktując o nudzie nie jest nudna, gdyż jest szczera. Jeśli niektórych artystów inspiruje cierpienie i ból, i to świadczy o ich autentyczności, autentyczność The Strokes polega na wyrażaniu niechęci i lenistwa.

Muzyka szczera nie może być nudna, nawet jeśli inspiruje ją monotonność szarych dni. Stąd brzmienie albumu - od niechcenia zmiksowano instrumenty, aby jakoś to brzmiało i tyle. Piosenki są monotonne, bo taka sama jest codzienność. Przy Is This It nie będziemy wylewać łez, doznawać oczyszczenia, czy innego katharsis. Ten album może wypełnić szarą codzienność i nie będzie się z nią gryzł.

I taki dopisek - ta płyta wcale nie ma szokującej okładki. Jak na te czasy jest za słaba. Dużo bardziej szokowała okładka Sticky Fingers Stonesów z 1971 roku.

(5/10)

poniedziałek, 11 października 2010

85. M83 – Saturdays=Youth (2008)

Zacznę od tego, że pominąłem pozycje 86. i 87., z tego powodu, że nie znam się na gatunkach, które prezentują. Warte są one jednak przytoczenia, bo może ktoś chciałby się w nie zagłębić:

86. Akufen - My Way (2002)
87. Q-Tip - The Renaissance (2008)

A teraz przejdźmy do naszego M83, tak gloryfikowanego w jednej z poprzednich recenzji. To co zachwycało na drugim albumie francuzów to uchwycenie unikalnego klimatu (co na dekadę zerową było ewenementem), przekazanie głębokich treści bez użycia słów oraz nowatorstwo nagrań. Impresjonistyczne barwy, duch w mechanicznych instrumentach - niczego takiego już tu nie znajdziemy. Ocenianie Saturdays=Youth wyżej niż doskonałego Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts jest zdecydowanie niesmaczne i niestosowne. Apeluję więc do portalu sreenagers: więcej takich rzeczy proszę nie robić!

Z nieznanych powodów duet M83 stał się projektem solowym. Anthony Gonzales został opuszczony przez swojego kumpla Nicolasa Fromageau. Nie zniechęcił się jednak i zarejestrował do dziś jeszcze trzy albumy pod starym szyldem. Saturdays=Youth jawi się jako rzecz kompletnie bez pomysłu. Otwierający Dead Cities... utwór Birds od razu zapowiadał niesamowite przeżycie, był wejściem do pięknego świata. Tutaj otwieracz o nazwie You, Appearing jest całkiem ładny, ale to tyle. Dalej jest niestety gorzej. Gonzales zdecydował poszerzyć swoją twórczość o wokal. Posunięcie jest samo w sobie chwalebne, w końcu nie można się na zawsze zamykać w syntezatorowym więzieniu. Jednak głos mający urozmaicać muzykę, trywializuje ją. Niech za przykład posłuży przebojowy Kim & Jessie, który do poprzedniej twórczości grupy ma się nijak. Na domiar złego, utwór ten zdaje się zapożyczać styl od duńskiej grupy Mew. Mogłoby to świadczyć oczywiście o szacunku dla tej grupy, gdyby nie to, że większość kawałków na płycie to próba kopiowania innych artystów. Najbardziej rażące przykłady to Skin of the Night i Up! (ze wskazaniem na ten drugi) - równie bezczelnej podróbki głosu i muzyki Kate Bush chyba jeszcze na świecie nie było. "Epickość" pierwszego z wymienionych mogłaby się podobać, gdyby nie oczywiste skojarzenia z klimatem Hounds of Love zasłużonej angielki (posłuchajcie sobie takiego Mother Stands for Comfort). Z kolei Up! jest już kompletnie kpiną w żywe oczy. Nawet nie chce mi się wymieniać, do których utworów Kate Bush jest podobny, bo musiałbym chyba wymienić wszystkie. Nie warty komentarza jest także Couleurs - zżynka z Enjoy the Silence Depeszów. I jeszcze Graveyard Girl - patrz: City Life grupy Camel.

Co z tego, że inspiracje w następnych utworach są bardziej zakryte, skoro same w sobie prezentują raczej średni poziom w porównaniu z poprzednimi dokonaniami M83? Gonzalesowi ewidentnie zabrakło weny. Może z powodu odejścia kolegi, a może po prostu już się wypalił. Jeżeli to ma tak wyglądać, życzę francuskiej tej grupie, aby Anthony także z niej odszedł. Dziękuję za muzykę, słuchał nie będę, wolę oryginały.

(3/10)