poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Rok 2007: lektury obowiązkowe

Apogeum. Bardzo wyraziste płyty, choć niekoniecznie takie znowu świetne. Nie wiem, co o tym sądzą krytycy, ale moim zdaniem w 2007 roku doszło do pewnego przesilenia. Dekada rozwarła się w całej okazałości ukazując swoje sprzeczności, eklektyzm, przesadę i bogactwo. Czy mam rację - oceńcie sami zagłębiając się w te albumy.

Bon Iver - For Emma, Forever Ago (Jagjaguwar)
Potrzebna była taka płyta. W dobie współczesnych, masywnych dźwiękowo produkcji, od których można niekiedy nabawić się bólu głowy, ta szczera płyta była ukojeniem dla skołatanych zmysłów. Autentyczność przekazu słownego jak i muzycznego wydaje się w tym przypadku niezaprzeczalna. Justin Vernon (bo to on stoi za całością projektu Bon Iver) zamknął się na kilka miesięcy w domku na odludziu, aby poukładać sobie życie na nowo. Skomponował przy okazji dziewięć uroczych piosenek na akustyku i opatrzył je tekstami o swej dawnej, utraconej (przed wiekami!) miłości do Emmy. Nagrał to wszystko na staroświeckim, analogowym sprzęcie z użyciem jedynie swojego głosu, gitary i bębnów (w trzech utworach). Następnie powrócił do cywilizacji i wydał tę płytę samodzielnie. Rzecz zrobiła furorę wśród sieciowych wrażliwców i dopiero po roku została oficjalnie wypuszczona na rynek przez większą wytwórnię.
Sam album, bez tej całej uczuciowej otoczki, jest zdecydowanie godzien uwagi. Zamieszczone tu ballady ujmują swoim urokiem, melodyjnością i prostotą aranżacji. Wiele zawdzięczają wyjątkowemu, ciepłemu głosowi Vernona, a także sposobie nagrania. Słuchając płyty niemalże czujemy atmosferę małej, drewnianej chatki i podwieczorka przy kominku! For Emma, Forever Ago to dobry sposób na wyciszenie się i odgrodzenie od zgiełku świata, nawet mimo małego zróżnicowania piosenek. A może dzięki temu właśnie.

Panda Bear - Person Pitch (Paw Tracks)
Panda. Panda Bear. Panda Bear zainspirowany. Panda Bear zainspirowany Beach. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał płytę. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał płytę z zapętleniami.
To na górze to oczywiście impresjonistyczny zapis uczuć po pierwszym przesłuchaniu tej płyty. Jest to spore uproszczenie, jednakże właśnie na takim pomyśle członek Animal Collective oparł swoje dzieło. Wszystko jest tu zapętlone, a najczęściej chórki a la Beach Boys, które znajdziemy praktycznie w każdym kawałku. Wszystkie nagrał sam Panda Bear, rzecz jasna. Ażeby nie było nudno, muzyk postarał się o całe mnóśtwo aranżacyjnych smaczków, które można by odkrywać i odkrywać. Może właśnie po to powstał ten album? Odkrywaniu coraz to nowych ciekawostek sprzyja przecież zapętlenie motywów - nie trzeba bowiem zastanawiać się nad treścią muzyczną.
Ba, nawet nad treścią słowną nie trzeba się zastanawiać, bo jest praktycznie w całości niezrozumiała (kawałek bambusa dla tego, kto odczyta wszystkie te zapętlone liryki ze słuchu). Trzeba jednak przyznać, że pomysł jest bezkompromisowy i oryginalny. Odkryć wszystkich zamieszczonych tu smaczków chyba się nie da, trzeba więc albo dać sobie spokój albo uznać album za genialny.

Rihanna - Good Girl Gone Bad (Def Jam)
Muzykę łączono już z wieloma "rzeczami". Starożytni łączyli ją z poezją i epiką. Muzyka doczekała się odmiany tanecznej i teatralnej (czyt. operowej), została wykorzystana także do podboju USA (The Beatles), jako podkład dźwiękowy do Gwiezdnych Wojen i innych filmów. Później zaczęto tworzyć filmy na potrzeby muzyki (czyt. teledyski). Następnie pomysł ten rozwinięto i powstało coś na kształt muzycznej erotyki. Konwencja ta upowszechniła się w dekadzie zerowej, kiedy to zauważono jej komercyjny potencjał, a zaczęła całkowicie dominować gdzieś po roku 2007. Robiła się wtedy coraz bardziej prostolinijna i wulgarna, a przy okazji przestała szokować ze względu na swą wszechobecność.
W powyższych tezach jest, rzecz jasna, nieco przesady, jednakże tytuł tej płyty mobilizuje do jasnego postawienia sprawy: "good girl gone bad" oznacza w tym przypadku "dobra dziewczynka postanowiła zarobić". Pomogli jej w tym producenci, którzy postarali się o kilka chwytliwych singli i kilka WYPEŁNIACZY. Pomogli jej specjaliści od wizerunku, reżyserzy teledysków oraz cały sztab marketingowy. Muzyka pełni tutaj drugoplanową rolę, jest nagrana momentami wręcz ascetycznie i próżno szukać tu takich aranżacji jak na Loose lub FutureSex/LoveSounds.
Cóż, Rihanna (w domyśle: jej menadżerowie) nie wymyśliła nic nowego. Podobna konwencja istniała już od dawna, lecz gdzieś od 2007 przeważyła nad wszelkimi innymi i panuje do dziś. Pytanie tylko, jak długo pozwolimy na wpychanie sobie do głowy waty - chyba chcemy słuchać muzyki, prawda?

LCD Soundsystem - Sound of Silver (DFA/Capitol)
Dekada zerowa była czasem, kiedy punk coraz mniej przypominał punk. Hasła takie jak "Punk's Not Dead" świadczyły tylko o dogorywaniu głównego nurtu tegoż gatunku rocka, który przestał być wierny anarchistycznym ideałom, a zbratał się z popem, rockiem stadionowym i znienawidzoną progresją. Doszło do tego, że taki LCD Soundsystem otrzymał etykietę zespołu dance-punkowego, choć rdzennego punku nie przypomina ani trochę.
Przyznać trzeba, że muzyka Nowojorczyków rzeczywiście rwie na parkiet. Sound of Silver nie jest jednak zwykła płytą taneczną. Można jej słuchać z powodzeniem także w domowym zaciszu, podczas podróży czy gdziekolwiek indziej. Muzycy postarali się bowiem o interesujące aranżacje z wykorzystaniem pianina, elektroniki i punkowych gitar, które na długo zostają w pamięci. Nie stawiali sobie ograniczeń: utwory trwają niekiedy po osiem minut.
Znajdziemy tu odwołania do syntetycznego klimatu lat 80. (utwór tytułowy), muzyki typowo elektronicznej (Get Innocous!), garage rock revivalu (All My Friends), a nawet funku (Us V Them). Jest tu też nostalgiczna ballada New York, I Love You, But You're Bringing Me Down, która wydaje się być idealnym zwieńczeniem tego różnorodnego albumu, a może i całego istnienia punku.

Radiohead - In Rainbows (-)
Największą sensacją związaną z tym albumem nie była jego jakość, ani zmiana stylu Radiogłowych, ani żadne nowatorstwo, ale właśnie ta pauza w miejscu wytwórni. Wszystkim zaznajomionym z tematem wiadomo, że giganci rocka alternatywnego nie czekając, aż materiał wycieknie do sieci, sami wrzucili całą płytę do ściągnięcia ze swojej strony (za darmo lub za opłatą według własnego uznania). Skutków tego przedsięwzięcia nie sposób dziś jeszcze ocenić, natomiast nie ulega wątpliwości, iż było to wydarzenie wyjątkowe. Możliwe, że zapoczątkuje ono zupełnie nową erę słuchania muzyki, w której płyty kompaktowe zupełnie stracą na znaczeniu. Możliwe, że okaże się jedynie incydentem, o którym nikt nie będzie za dziesięć lat pamiętał.
Trzeba to zaznaczyć - nie każdy mógł pozwolić sobie na taki ruch. Radiohead jest bowiem jednym z niewielu obecnych wielkich zespołów, którego kolejne albumy przyjmowane są z niegasnącym entuzjazmem. Swoją renomę zawdzięcza przede wszystkim muzyce, ale też temu, że za każdym razem potrafi zaskoczyć. Tym razem panowie Abingdonu rzeczywiście namieszali, bardziej jednak sposobem dystrybucji, niż samym albumem. Piosenki na nim zawarte to typowy Radiohead na wysokim poziomie, bez fajerwerków, ale też bez słabych punktów. To Radiohead jaki kochamy i jakiego lubimy słuchać. To Radiohead, który uwielbiamy bez względu na to, że uwielbiają go wszyscy. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może z powodu braku innych wielkich zespołów w dzisiejszych czasach?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rok 2006: lektury obowiązkowe

Był to czas wyrazistych wydarzeń muzycznych. Lwia część z nich, należąca do tak zwanej "popowej rewolucji" roku 2006 (jak określili ją niektórzy dziennikarze), to propozycje kojarzące się z powszechnym zepsuciem muzyki, "papką" dla mas, nieambitnym chłamem, perfidną "komerchą" itd. Czy słusznie? Postaram się na to pytanie odpowiedzieć.

Przy okazji, rok 2006 był też rokiem Arktycznej Małpy.

Arctic Monkeys - Whatever People Say I Am, That's What I'm Not (Domino)
Wymienianie tytułów jakimi ta płyta została obdarzona w momencie wydania jest w tym przypadku raczej nie na miejscu. Był to bowiem specyficzny czas, w którym nie dało się rzeczy ocenić obiektywnie, a jedynie przez pryzmat własnych skojarzeń czy odczuć.
Nie sposób ominąć faktu, że zespół ten stał się głosem pokolenia prawie wszystkich nastoletnich Anglików. Dla nich Alex Turner był wieszczem, poetą, wyrazicielem ich myśli, Jimem Morrisonem dzieci indie. Wtedy nie było ważne na ile ich ulubiony zespół zrzynał z The Strokes, na ile z The Kinks, a na ile sam się wymyślił. Liczył się tamten moment, tamta chwila, kiedy młodzi ludzie śpiewali młodym ludziom o problemach młodych ludzi. A że muzycznie ten album nie był żadnym novum? To się nie liczyło - Whatever People Say I Am, That's What I'm Not był wystarczająco dobry, aby stać się lekturą obowiązkową każdego młodego adepta muzyki rockowej i nie tylko.
Czy debiut Arctic Monkeys był rzeczywiście najlepszym debiutem od czasu Definitely Maybe, jak obwieścili swego czasu dziennikarze? Na to pytanie możemy odpowiedzieć sobie sami, o ile słyszeliśmy ich późniejsze płyty.

Joanna Newsom - Ys (Drag City)
Dekada zerowa była czasem tagów. Te krótkie określenia stylu czy charakteru muzyki, szczególnie spopularyzowane przez portal last.fm, stały się punktem odniesienia w dyskusji na temat jakiegokolwiek wykonawcy. Kiedy przypięło się już komuś taką "łatkę", można było oceniać, podziwiać, krytykować i mieć w ogóle jakieś zdanie. Oczywiście ludzie od zawsze lubili klasyfikować. I od zawsze mieli problemy z takimi artystami jak Joanna Newsom.
Najczęściej przyklejanym do niej tagiem był tak zwany freak folk. Ta urocza harfistka stworzyła jednak dzieło daleko wykraczające poza ramy gatunku. Zacznę od tego, że harfa to raczej nie jest instrument ludowy. Kompozycje z tego wyjątkowego albumu nabierają dzięki niej posmaku pieśni antycznych aojdów, a może nawet elfickich pieśniarzy (oba porównania są odległe, a jednak w jakiś sposób bliskie współczesnemu odbiorcy, nieprawdaż?). Dodatkowo mamy tu orkiestrowe, klasyczne aranżacje, a na tle tego wszystkiego wysoce oryginalny i nieco dziecinny głos głównej bohaterki przedstawienia. I wreszcie kompozycja piosenek: otwarta i swobodna muzyczna opowieść, której nie da zamknąć się w czterech minutach. Niemalże jak u Boba Dylana.
I jakim to tagiem określić ten album? Proponowałbym tylko jeden - "Joanna Newsom".

Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds (Jive)
Moment, w którym słuchanie współczesnego popu rzekomo przestało być obciachem, jest wielokrotnie utożsamiany z pojawieniem się tego albumu, tego właśnie artysty. Czy rzeczywiście tak się stało - to temat na odrębną dyskusję. Przyznać jednak trzeba, że jak na tego typu produkcję, FutureSex/LoveSounds jest płytą zdecydowanie ambitną, a przynajmniej ambitną muzycznie.
Głównymi producentami albumu byli w tym przypadku Timbaland i Danja, na szczycie swojej popularności i kreatywności. Począwszy od piosenki tytułowej (mającej w sobie coś z Another One Bites the Dust), przez dwa największe hity (Sexyback i My Love) i bogate aranżacyjnie What Goes Around... Comes Around (Interlude), a na wyciszonych Until The End of Time i Losing My Way kończąc, płyta nie traci nowoczesnego, tanecznego charakteru. Wyjątkowo dużo dzieje się tam w sferze instrumentalnej. Są tu smyczki, gitary, basy, beaty, wokalizy, chórki, rapowane zwrotki, czy też klimatyczne, muzyczne przerywniki. W zdziwienie mogą wprawić dwa odmienne od reszty utwory. Funkowy Damn Girl, wyprodukowany przez Jawbreakers, przywodzi na myśl dokonania Jamesa Browna (perkusja!). Z kolei ballada All Over Again (Another Song), którą zajął się Rick Rubin, poraża prostotą i pięknością swej melodii.
Otrzymujemy zatem album różnorodny, pełen smaczków, doskonale wykonany, nagrany i skomponowany (przez samego artystę, a to w popie rzadkość). Czy zatem słuchanie popu przestało być śmieszne? Chyba nie, natomiast ja nie będę śmiał się z żadnego słuchacza tegoż albumu.

Muse - Black Holes and Revelations (Helium 3, Atco)
O ile Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band pozwolił wejść muzyce rockowej na salony, to czwarty album Muse zapewnił jej miejsce na dyskotekowych parkietach. Dodam, że uczynił to zarówno bez utraty jakości, jak i ambicji. Doskonałym tego przykładem jest otwierający płytę Take a Bow: progresywnie się rozwijający, z patetycznymi wokalizami a la Queen, a jednak taneczny, jeśli chodzi o aranżację. Podobnie jest z trzema następnymi utworami: niesamowicie melodyjnym Starlight, względnie ciężkim Supermassive Black Hole i depeszowym Map of Problematique. Muse jednak nie poprzestali na łączeniu art rocka z muzyką taneczną. Na BH&R zaserwowali jeszcze dwie kojące ballady (Soldier's Poem i Invincible), niemalże metalowy Assasin, niepoprawny politycznie Exo-Politics, oraz trzy utwory z domieszką hiszpańskiej i włoskiej muzyki. Wśród nich znalazł się Knights of Cydonia z jednym z najlepszych riffów dekady zerowej.
We wszystkich tych utworach panowie z Muse utrzymali formę, nie zdradzili swoich ambicji, ani ideałów, ani też nie odbiegli od przystępności swej muzyki (wnioskuję z ilości sprzedanych egzemplarzy płyty).
Mówi się, że Black Holes and Revelations to najmniej progresywny album tej grupy. Ja twierdzę, że jest właśnie najbardziej progresywny, ponieważ przełamał najwięcej stereotypów i muzycznych barier.

Nelly Furtado - Loose (Geffen, Mosley)
Wraz z Justinem Timberlake'iem, Nelly Furtado jest uznawana za symbol popowej rewolucji roku 2006. Trudno się z tym nie zgodzić. Piosenki takie jak Maneater czy Promiscious oblegały wtedy listy przebojów przez wiele tygodni, a album sprzedawał się jak ciepłe bułeczki. I chociaż podobnym sukcesem mogłoby się pochwalić parę tuzinów innych gwiazdek pop, to przypadek tej kanadyjskiej wokalistki jest na swój sposób wyjątkowy.
Nelly zaczęła swoją karierę od akustycznych balladek, takich jak I'm Like a Bird. Nie jest jedną z wymyślonych przez showbiznes lalek, ale artystką, która sama komponuje sobie piosenki. Tym dziwniejsze było nagranie przez nią albumu w odmiennej, dyskotekowej stylistyce oraz zdanie się na innych w kwestii kompozycji utworów. Zajął się nią sam Timbaland (jak już wspomniałem, na szczycie popularności), zupełnie odmienił jej wizerunek, styl i docelowych odbiorców; dołożył też wokal w Promiscious, a także swoje "e" w Say It Right. Pomyślelibyśmy - Nelly sprzedała się. I pewnie tak się stało. Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że Loose to po prostu dobry album. Ba, miejscami wręcz ambitny: mroczny i mocny Maneater, In God's Hands z przesłaniem (nawiasem mówiąc, nieco podobny do Iris Goo Goo Dolls), czy też All Good Things (Come to an End) napisany przez Chrisa Martina, to piosenki, których nie znajdziemy na pierwszym lepszym popowym albumie. Może gdyby nie ciężkostrawne utwory z domieszką muzyki latynoskiej (ze wszystkimi wadami tej stylistyki), byłby to nawet album bez słabego punktu?
Tak, czy inaczej, Loose to płyta godna umieszczenia na liście lektur obowiązkowych ostatniej dekady. Trudno o lepszy przykład gwałtownej zmiany stylu i wizerunku z zadowalającym efektem końcowym.

środa, 27 lipca 2011

Rok 2005: lektury obowiązkowe

W niniejszym zestawieniu rok 2005 jawi się jako wysoce różnorodny. Każda wymieniona tu płyta wprowadza nas w zupełnie inny muzyczny świat. Jaki? Przekonajcie się sami i posłuchajcie.

Bloc Party - Silent Alarm (Wichita)
Sezonowych zajawek ciąg dalszy. Bloc Party - zespół, który zawdzięczał swą sławę szumowi wokół Franza Ferdinanda, okazał się na debiucie grupą ambitniejszą od kumpli po fachu, acz również wykorzystującą panujące w muzyce trendy. Trzeba zaznaczyć, że Silent Alarm to rzecz niemal zupełnie inna od wesołego i przyjemnego albumu Franz Ferdinand, wydanego dokładnie rok wcześniej. Znajdziemy tu co prawda popularne gitarowe patenty grane na lekkich przesterach z mnóstwem górnych tonów, lecz nadają one tutejszym kompozycjom raczej nostalgicznego klimatu. Gitarzyści po prostu wiedzą, co grają. Dowodem wyższych aspiracji zespołu może być na przykład końcowe solo w She's Hearing Voices, wyjątkowe jak na indie kapelę lat zerowych. Ciekawostką jest barwa głosu czarnoskórego wokalisty - Kele Okereke, niemal identyczna z barwą Damona Albarna (Blur).
Bloc Party swym debiutem wyznaczyli nową ścieżkę, którą miało później podążyć wiele innych zespołów: pokazali, jak z niezal-rocka stworzyć sztukę. Niestety, po Silent Alarm słuch o nich niemal zaginął, a następne płyty nie zyskały już takiej przychylności fanów ani krytyków.

Sufjan Stevens - Illinois (Asthmatic Kitty)
Dekada zerowa to czas nieporozumień. Naprawdę nie jestem i nigdy nie będę od niej specjalistą - nie wiem gdzie znajduje się granica między nowoczesnym nawiązaniem a retro-stylizacją, nie wiem gdzie kończy się melancholia, a zaczyna się zwykłe nudziarstwo, nie mam pojęcia, czym różni się obfitość od przesytu. Nieporozumienia, nieporozumienia...
Sufjan Stevens to abstrakcjonistyczny rekordzista Guinessa. Wydał ostatnio pięćdziesiąt albumów, po jednym na każdy stan USA - jako drugi został wydany hołd dla Illinois (czy jak woli artysta - "Illinoise"). Póki co , jest on uznawany za najbardziej wartościowe dzieło cyklu, ponieważ pozostałych nikt jeszcze nie zdążył przesłuchać. Znajduje się na nim wszystko. Prócz folku, folk rocka, folk rocka a la Nick Drake, indie rocka, niezależnej melancholii, alternatywnej orkiestracji, znajdziemy tu też zaśpiewy chóru i partie ponad dwudziestu różnych instrumentów, na których gra pan Sufjan. Dostajemy do naszych rąk 75-minutową opowieść, pełną pomysłów (mogących zapełnić następne 50 albumów), podaną w amerykańskiej postaci hamburgera XXL.
I żeby nie było nieporozumień - tylko ta wzmianka o wydaniu 50 albumów jest nieprawdziwa.

Gorillaz - Demon Days (Parlophone)
Gorillaz to zespół na miarę XXI wieku. Wszystko w nim jest wirtualne, włączając w to samych członków. Właściwie tylko jego muzyka istnieje na płaszczyźnie rzeczywistej, a ta jest również nowoczesna, elektroniczna; momentami gitarowa, czasem ze wstawkami rapowanymi.
Pamiętam jeszcze, jak sześć lat temu, jako zagorzały przeciwnik hip-hopu, usłyszałem w Roxy.fm singiel Feel Good Inc.. Pomyślałem wtedy, że ten flow oraz "cała ta gadanina" wcale nie są takie głupie. Czasy się zmieniły, muzyka się zmieniła, rap stracił na popularności, rock stracił na popularności i oba gatunki się do siebie zbliżyły. Oczywiście nie była to zasługa Gorillaz, a raczej działań Run DMC i innych Besie Boysów w latach 80. Ten swoisty "sojusz" sprawił jednak, że takie Demon Days z naleciałościami rocka i rapu nikogo już nie dziwiło. Dziwić mógł fakt, że coś takiego stworzył Damon Albarn - legenda britpopu.
No cóż, taka to była dekada.

Wolfmother - Wolfmother (Modular)
"No, w końcu jakaś dobra muzyka" - tak powiedział Pan Maciej Orłoś podczas przerwy w konkursie Eurowizji, kiedy organizatorzy posłużyli się jakimś nagraniem z lat 70./80. Tak też zareagowało wielu przy pierwszym odsłuchaniu hitowego Woman pochodzącego z tej płyty. Ten utwór, bez ogródek odwołujący się do klasyki hard rocka, zapewnił grupie zupełnie nieoczekiwaną światową popularność. Rzecz jasna, w ostatniej dekadzie było sporo takiego retro-grania, ale debiut Wolfmother różnił się od pozostałych tego rodzaju pozycji tym, że był po prostu dobry. Właściwie trudno powiedzieć, czy młodzi gitarzyści nie uczyliby się dzisiaj riffu z Woman obok tego ze Smoke on the Water, gdyby omawiany album nie powstał w 2005 roku, ale na początku lat siedemdziesiątych.
Ta płyta brzmi tak, jakby Tommy Iommi, Jon Lord, Bill Ward i jakiś naćpany wokalista z wysokim głosem zapragnęli pograć razem cięższą odmianę indie rocka. W tym przypadku to nieistotne, że nie odkryli niczego nowego - po prostu nagrali dobrą płytę, która przypomniała współczesnym, że kiedyś ludzie potrafili grać na gitarach.

Madonna - Confessions on a Dancefloor (Warner Bros.)
W dobie zwiększonego zainteresowania klimatem lat 80., Madonna nie musiała się specjalnie wysilać, aby dopasować swoją muzykę do nowych czasów. Oczywiście jest to spore uproszczenie, bo bezpośrednich nawiązań do starszych nagrań królowej popu jest tu raczej niewiele. Płyta jest zrobiona na nowoczesną modłę, z typową syntetyczną perkusją, z tanecznymi beatami - pod tym względem Confessions on a Dancefloor spełniło wymogi współczesnej popowej produkcji. Pod innymi jednak, zostawiło konkurencję daleko w tyle.
Po pierwsze, poziom kompozycji jest tu wyjątkowo dobry, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę klasę takiej artystki jak Madonna. Cztery single z tego albumu na stałe pozostają w pamięci; mają absolutnie melodyjne i chwytliwe refreny, których próżno szukać w "hitach" większości współczesnych gwiazdeczek. Po drugie, mimo że piosenki są stylistycznie do siebie podobne, każda jest pomysłowo wzbogacona; czy to melorecytacją (Sorry), czy jakimiś instrumentalno-wokalnym pasażami (Isaac). Po trzecie, album jest przemyślany jako całość, między utworami nie ma przerw, wszystkie są jedną, prawie godzinną imprezą.
Po czwarte, królowa popu jest przecież tylko jedna.

niedziela, 24 lipca 2011

Rok 2004: lektury obowiązkowe

Na dłuższą metę takie zestawienie potrafi zmęczyć. Nie ukrywam - cotygodniowe wstawianie pięciu recenzji przerosło moje siły, stąd też ta ponad miesięczna przerwa. Skoro jednak zacząłem, postanowiłem swoje "dzieło" skończyć. Przedstawiam więc pięć esencjonalnych albumów 2004 roku z krótszymi opisami niż zazwyczaj.

Arcade Fire - Funeral (Merge, Rough Trade)
Kolejnym znakiem czasu ostatnich dziesięciu lat były tzw. "chwilowe zajawki". Pod natłokiem całego mnóstwa średnich i miałkich płyt, każdą, ledwie dobrą pozycję potrafiono obwieścić arcydziełem. Nie oszukujmy się, w ostatniej dekadzie niewiele było naprawdę intrygujących rockowych pozycji, dlatego też debiut Kanadyjczyków zapewnił grupie ogólnoświatową sławę jako giganta muzyki niezależnej.
Temat może niezbyt oryginalny (śmierć), został tu ubrany w sposób odpowiedni dla czasów indie rocka. Gitarowe aranżacje wzbogacone zostały tu jednak o instrumenty smyczkowe, które nadały kompozycjom podniosły nastrój. Płyta była przez pewien czas skarbnicą wzruszeń dla współczesnych melomanów. Niedługi czas.
Z perspektywy siedmiu lat album stracił na wartości. Łatwo zauważyć, że momentami Arcade Fire przedobrzyli, ściana dźwięku wypełniona jest tu po brzegi, klaustrofobiczna, bez przestrzeni. Muzyka przytłacza, podobnie jak monotonny, mimo wszystko, wokal. Nie jestem pewien czy w przyszłości ten album będzie uznawany za klasykę, tak jak uznano go w momencie wydania.

Junior Boys - Last Exit (Domino, KIN)
W dekadzie zerowej popularne były nawiązania do synth popu z lat 80. Możemy je dostrzec również na debiucie tego duetu. Mnóstwo tu typowych dla tamtych czasów minimalistycznych aranżacji i syntezatorowych barw.
Lecz nie tylko na synth popie debiut Junior Boys stoi. Panowie z Hamiltonu cenieni są przede wszystkim za kompozycje z subtelnymi melodiami i wyjątkowo uczuciowy, jak na ten rodzaj muzyki, wokal. Ta płyta stoi też w swego rodzaju opozycji do współczesnych, przeładowanych efektami produkcji. Nie ma tu niepotrzebnych, zapychających tło dźwięków - wszystko jest wyważone i przemyślane. Dlatego ta płyta to rzecz tak wyjątkowa. I chociaż zdecydowanie nie jest to moja muzyczna bajka, jedyne, co mógłbym jej zarzucić, to długość niektórych kompozycji. Przez to album jest o osiem minut za długi...

The Killers - Hot Fuss (Lizard King/Mercury/Vertigo)
The Killers to taka typowa dla lat 00. kapela. Bez silenia się na zmienianie świata, Anglii, muzyki czy czegokolwiek. Właściwie jedyne, co różniło ich na etapie Hot Fuss od pozostałych podobnych zespołów, to dobre melodie, których na tej płycie aż nadto. I nie mówię tylko o singlach.
Czy było coś oryginalnego w indie rocku z syntezatorem? Raczej nie. Czy wokal Brandona Flowersa jest wybitny? Raczej nie. Czy słuchał ich cały świat? ...?
Przyznaję, że też ich słuchałem, zacząłem jakoś w 2006 roku od płyty Sam's Town. I niech mi ktoś powie, że oni słabe melodie wymyślają! Nawet późniejszy Human to też kawałek pełen trafnych dźwięków, których sklecić byle kto by nie potrafił. Może przesadzili tylko z tym kożuchem. Nie ma co, potrzebna nam była taka kapela. Przynajmniej potrafili podejść z dystansem do tego, co tworzyli:

It's Indie rock'n'roll for me,
It's all I need,
It's Indie rock'n'roll for me.


Kelly Clarkson - Breakaway (RCA)
Kelly Clarkson nie była ikoną popu ostatniej dekady. Wpisała się niestety w przykład typowej kariery typowej współczesnej piosenkarki: wygrała popularny talent show (w tym przypadku amerykańską edycję Idola), nagrała płytę, która zapewniła jej światową popularność, po czym wszyscy o niej zapomnieli, podobnie jak o piosenkach, które zaśpiewała. Nieprawda? A gdzie ostatnio wyczytaliście jej nazwisko zanim weszliście na tego bloga? Kto słyszał jej ostatniego singla? No właśnie.
Wspominam o Kelly dlatego, że jej przypadek wydał mi się dość jaskrawy. Z wszystkich podobnych jej gwiazdeczek zrobiła bodaj największą karierę i miała największe możliwości wokalne. Z płyty Breakaway pochodziły trzy międzynarodowe hity, które w swoim czasie naprawdę zrobiły furorę. W utrzymaniu popularności przeszkodził jej chyba brak skandali i podobnych chwytliwych numerów. A szkoda dziewczyny, bo naprawdę potrafi śpiewać.

Green Day - American Idiot (Reprise)
To zabawne, że zespół, który zaczynał na początku lat 90. mógł stać się głosem współczesnego młodego pokolenia. Sukces Amerykańskiego Idioty przeszedł wszelkie oczekiwania; młodzież na całym świecie, nie znając żadnego tam Dookiego, szalała przy Wake Me Up When September Ends niczym obudzona z długiego snu. Możemy się dzisiaj śmiać z naszej ówczesnej fascynacji, ale bądź, co bądź, był to ważny album dla niedoświadczonych uszu i jako tako je ukształtował. Zerknijcie na waszą półkę z płytami. Jeśli w ogóle taką macie, American Idiot najpewniej na niej jest.
Ten concept album był swego rodzaju symbolem naszego buntu przeciw niewiadomoczemu. Niby świat dookoła był schludny, nowoczesny, pełen udogodnień, a jednak w sercu tlił się jakiś płomyk niesmaku, coś zatruwało je od środka nienawiścią. Upust naszym uczuciom dawaliśmy słuchając "płyty z granatem", odgradzając się od świata zewnętrznego na naszych przedmieściach. Czekaliśmy na wakacje chodząc po bulwarze niespełnionych snów. Niektórzy szukali pociechy w używkach, inny szukali nadzwyczajnej dziewczyny...
Mam pewien sentyment do tej płyty, podobnie jak wy. To był w końcu głos naszego pokolenia. Może poprzednie roczniki potrafiły się buntować bez tych wszystkich "fucked up!", ale ważne, że w ogóle mieliśmy jakiś głos. Tutaj pogodziły się skłócone światy, punk, pop, postbeatlesowskie melodie, progresywne suity i rock stadionowy.

środa, 8 czerwca 2011

Rok 2003: lektury obowiązkowe

Kontynuując nasze wojaże po pomnikowych dziełach lat zerowych, dobrnęliśmy do 2003 roku - pełnego kontrastów i zjawisk skrajnie różnie odbieranych w zależności od odbiornika. Zaznaczając więc po raz kolejny, że pomników nie trzeba lubić, lecz wypada je zwiedzić, aby zrozumieć lata zerowe, zapraszam do zagłębienia się w kolejne zestawienie piątki albumów.

M83 - Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts (Gooom/Labels France/EMI)
Wyjątkowo popularna, jako symbol postępu i nowoczesności, muzyka elektroniczna użądliła w minionym dziesięcioleciu chyba wszystkie gatunki muzyczne, stając się naturalnym składnikiem ich krwi. Cała paleta muzycznych krain była niekiedy spłycana i pozbawiana klimatu przez bezduszne syntezatory. Nie w tym przypadku.
Członkowie francuskiej formacji M83 zapisali się na kartach historii nie popularnością, lecz tym, że w muzykę bez duszy, tchnęli ducha. Ten album to muzyczne uchwycenie ulotnej chwili na okrągłym, srebrnym krążku. Generowane na nim dźwięki poruszają nasze najczulsze struny i pozwalają zatopić się w pięknie tworzonego przez muzyków krajobrazu. Wystarczy położyć się na ziemi, popatrzeć w niebo i podziwiać. Owo tchnięcie duszy w komputery idealnie symbolizuje utwór Cathedral, w którym do podniosłych organów dołącza cudowna fala syntetycznych dźwięków. Bez zgrzytu, wszystko do siebie pasuje.
Wielki popularyzator elektroniki, Jean Michelle Jarre, powiedział kiedyś, że muzyka powinna dziś spełniać wyższe funkcje, nie tylko użytkowe. To pragnienie zostało na Dead Cities... zrealizowane w zupełności.

William Basinski - The Disintegration Loops I-IV (2062)
Axl Rose nagrywał Chinese Democracy przez 13 lat. Na ten album czekał cały świat, jak na dzieło absolutne. Jaki był efekt końcowy - ci co wiedzą, to wiedzą. William Basinski nagrywał The Disintegration Loops przez 19 lat. Tego albumu nikt nie oczekiwał, a właśnie on był tego wart.
Chociaż łącznie wszystkie cztery płyty trwają jakieś 5 godzin, to trudno o nich cokolwiek napisać, poza tym, że przez te godziny możemy obcować z czystym pięknem. Na przykład słuchanie takiego kilkuczęściowego "utworu" jak dlp.1 jest zdarzeniem niezwykłym, bowiem przez około 120 minut słysząc wciąż ten sam motyw, w ogóle się nie nudzimy. To naprawdę zadziwiające.
Rzecz jasna jest to ambient i The Disintegration Loops spełniają wszystkie wyznaczniki tego gatunku. Motywy są ciche, rozmyte i w żółwim tempie powtarzają się. Jest w nich jednak jakaś tajemnica, która wynosi je ponad inne, podobne. Tej tajemnicy nie odkryjemy chyba nigdy, słysząc te motywy sto, tysiąc, czy nawet milion razy. Tu chodzi o klimat, jaki ta muzyka tworzy. Każdy dźwięk jest tłem wspaniałego obrazu, w który moglibyśmy się wpatrywać całe wieki.
Basinski stworzył dzieło wyjątkowe przez wzgląd na nieopisywalną aurę, jaką ono tworzy. Takie rzeczy też zdarzały się w dekadzie zerowej.

The White Stripes - Elephant (XL)
Poprzednie pokolenie miało Nevermind - my mieliśmy Elephant, aby przytupywać, skakać, machać głową i kopać w komputer. Przez epokowość tej płyty i jej wpływ na młodzież w latach zerowych, niełatwo pisać dziś o niej obiektywnie. Nie sposób zapomnieć o aurze, która towarzyszyła nam przy pierwszych odsłuchaniach. Oczywiście świat poznał się na Paskach nieco wcześniej - my czekaliśmy jeszcze parę lat na NASZ album.
Słoń był w pewnym stopniu albumem dydaktycznym. Część regularnych przeglądaczy wikipedii dowiedziała się dzięki niemu chociażby o istnieniu Led Zeppelin, inni, na przykład bywalcy "jutuba", zobaczyli, że I Just Don't Know What to Do with Myself to piosenka Dusty Springfield, zaś jeszcze inni nauczyli się grać na perkusji. Pokochaliśmy ten album za wszystko, za kopa, za Meg, za retro-hard rock, za flagę Polski, za surowe brzmienie, za bluesa... Ach, i za Jack'a też (I love Jack White as a little brother).
Ktoś pewnie powie, że Meg nie umie grać na perkusji. Co z tego? Cobain nie umiał grać na gitarze, a zrobił epokowy album. Elephant to też album epokowy, bez względu na to, co o nim dzisiaj myślimy.

The Mars Volta - De-Loused in the Comatorium (Gold Standard Laboratories/Universal Records)
Jeśli którykolwiek concept album minionej dekady choć trochę zbliżył się do klasyków takich jak The Wall czy The Lamb Lies on Broadway, to był to debiut The Mars Volta. Panowie już wcześniej sporo namieszali w muzycznym świecie (pod szyldem At the Drive-In), ale to właśnie na De-Loused in the Comatorium w pełni rozwinęli swoje skrzydła.
Dzieło to zostało zainspirowane samobójczą śmiercią wieloletniego przyjaciela Omara i Cedrica (liderów zespołu), Julio Venegasa. Przedstawia ono historię człowieka, który zapada w śpiączkę, przemierza podczas niej nieznane, astralne światy, a po przebudzeniu odbiera sobie życie. Ta ponura, a zarazem tajemnicza historia, stała się kanwą jednego z najoryginalniejszych albumów lat zerowych. Niektórych on poruszył, niektórych zirytował bezkompromisowym brzmieniem, lecz nikt, zetknąwszy się z nim, nie mógł przejść obok obojętnie.
The Mars Volta działała (i działa) gdzieś na peryferiach muzycznego biznesu, nie przystając do żadnego z panujących nurtów. Ta niszowa mieszanka rocka progresywnego, harcore'u i muzyki latynoskiej (jest to oczywiście uproszczenie) zyskała jednak sporą popularność, chyba ze względu na sporą rozpiętość stylistyczną. Do rozgłosu przyczyniły się też wyjątkowo wysoki i ekspresyjny wokal Cedrica Bixlera-Zavali i oryginalne partie gitarowe Omara Rodrigueza-Lopeza. Dzięki tym zaletom, album spodobał się zarówno słuchaczom punku, metalu, art rocka i wielbicielom melodii - takie paradoksy były w latach zerowych dosyć częste.

Britney Spears - In the Zone (Jive)
Nie sposób mówić o minionej dekadzie pomijając fenomen tej gwiazdy. Chyba nikt nie zyskał w tym czasie takiego statusu, jakim cieszyła się Britney w latach 1999-2004. Jej bezwzględną dominację w świecie muzyki komercyjnej przypieczętował album In the Zone. Co prawda sprzedał się w nieco mniejszym nakładzie niż trzy poprzednie ("tylko" 10 milionów kopii), ale to właśnie on jawi się dziś jako swoista płyta-pomnik. Dlaczego?
Po pierwsze, gdzieś na wysokości singla "Toxic", niektóre alternatywne media zaczęły patrzeć przychylnym okiem na pop. Nie tylko "przyzwoliły" na jego słuchanie, ale też "uczyniły" zeń transcendentalne uczucie. Po drugie, In the Zone może posłużyć jako przykład typowej metamorfozy dla lat zerowych: z "niewinnej dziewczynki" w "niegrzeczną kobietę" (wystarczy zagłębić się w warstwę tekstową). Po trzecie, album prezentuje najpopularniejszy w dekadzie odłam muzyki pop - dance pop, pełen elektronicznych beatów i nawiązań do R&B. Po czwarte, mamy tu duet z raperem ((I Got That) Boom Boom) - częsty mariaż w ostatnich dziesięciu latach. A po piąte i najważniejsze, mamy tu duet z Madonną - alegorię "zmiany warty" w muzyce pop.
Po tym albumie kariera Britney nieco osłabła, lecz na zawsze pozostanie ona ikoną lat zerowych. Dla jednych była nową królową popu, dla drugich kiczem i powodem zepsucia muzyki. Dla wszystkich jednak - symbolem.

poniedziałek, 30 maja 2011

Rok 2002: lektury obowiązkowe

Najważniejsze płyty roku 2002 to rzeczy raczej spokojne, niekiedy smutne i przejmujące. Jakby się tak zastanowić, to niekoniecznie musi być przypadek. Rok 2002 rozpoczął się w cieniu jednej z największych tragedii nowego wieku, która miała miejsce 11 września roku poprzedniego. Od tamtej pory nic już nie było takie samo, a ludzie, zwłaszcza Amerykanie, oczekiwali odpowiedzi na dręczące ich pytania. Być może nawet nie odpowiedzi, ale uspokojenia - a jego często doszukuje się w sztuce.

Interpol - Turn on the Bright Lights (Metador)
Smutna i ponura to płyta, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Większość zawartych na niej piosenek traktuje o miłości, ale stanowi to raczej punkt wyjścia do rozważań o życiu w mieście, o błądzeniu we współczesnym świecie, cywilizacji. Przykładem może być utwór NYC - rzecz o jednostajnej i monotonnej egzystencji w zgiełku wielkiej metropolii i o potrzebie jakiejś zmiany. Pojawia się tu nawiązanie do tytułu krążka: Turn on the Bright Lights - zawróć do jasnych świateł. I właśnie o tym jest ta płyta, o poszukiwaniu tych świateł pośród otaczającej nas ciemności. To w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego właśnie przy tym albumie amerykańska młodzież przeżywała swoje frustracje i wylewała łzy wzruszenia.
A jaka jest muzyka? Gęsta, czasem żywiołowa, czasem melancholijna i okraszona mrocznym klimatem. Usłyszymy tu echa debiutu The Strokes i innych przedstawicieli tamtej "fali", jednak najgłośniejsze jest tu echo Joy Division, o czym do znudzenia wspominają recenzenci. Barwa głosu, duża rola basu, ponury klimat - to wszystko kojarzy się z tamtą grupą.
Interpol wpisuje się też w pewien schemat kariery, bardzo częsty w latach zerowych: po świetnym debiucie następuje stopniowy spadek formy i spadek zainteresowania zespołem. Praktycznie żadna grupa po nagraniu cenionego pierwszego albumu, nie potrafiła przeskoczyć swego dzieła. Czy byli to Stroeksi, czy Franz Ferdinand, czy The Killers, czy Bloc Party, czy sam Interpol, historia powtarzała się.

The Flaming Lips - Yoshimi Battles Pink Robots (Warner Bros.)
Ten album to jeden wielki sarkazm i ironia, ale to też jedno z najciekawszych i najbardziej inspirujących dzieł XXI wieku. Niewielu potrafi oszukiwać tak jak Wayne Coyne (lider zespołu), który pod pozorem wzruszających, przepięknych muzycznych pejzaży, kpi sobie z nas i naszych serc. Tworzy poemat heroikomiczny na miarę nowych czasów: podniosłą epopeję o zwycięstwie tytułowej Yoshimi z różowymi robotami. Robi to jednak w taki sposób, że wzruszamy się i ulegamy urokowi tych genialnych (tak, genialnych!) melodii i niesamowitych aranżacji. Na przykład taka końcówka One More Robot/Sympathy 3000-21 to chyba jeden z najbardziej nastrojowych momentów w muzyce lat zerowych - a to wszystko z igły widły, granie bez treści. Aż trudno w to uwierzyć.
O Yoshimi są tylko cztery pierwsze utwory (w ostatnim z nich pojawia się nawet tytułowa bohaterka - w rzeczywistości japońska perkusistka). Nie jest to zatem koncept album (kolejna ironia?), choć muzycznie wszystko owiane jest tu podobną aurą słodyczy, piękna, psychodelii, space rocka i sarkazmu. Ballada In the Morning of Magicans wydaje się na przykład wspaniałą pościelówą do wylewania łez, lecz jej nadęta warstwa tekstowa to bardziej kpina z wieszczej poezji Thoma Yorke'a, niż szczery wylew twórczy. Wayne Coyne to łgarz i obłudnik, naprawdę. Ale za to jaki! Jego kłamstw odzianych w tak niesamowite dźwięki aż chce się słuchać.
Należy jeszcze wspomnieć, że The Flaming Lips dali nam wspaniały przykład do naśladowania. Na sukces i uznanie czekali przez szesnaście lat, od momentu powstania, aż do płyty Soft Bulletin. Natomiast kolejny krążek (właśnie opisywany) okazał się jej opus magnum. To się nazywa cierpliwość.

Coldplay - A Rush of Blood to the Head (Capitol, Parlophone)
Everything sounds like Coldplay now... Ta kabaretowa piosenka chyba najtrafniej określa szum, jaki zrobił się wokół Coldplay w pierwszej połowie lat zerowych. Wypłynęło wówczas jeszcze kilka kapel, które grały podobne, spokojne i melodyjne piosenki z dużą rolą pianina, zdobywając szczyty list przebojów na stacjach o profilu "pop rock". Keane, Snow Patrol, Embrace - te najczęściej wymieniane obok Coldplay zespoły były często krytykowane za swój ograniczony i prostacki styl, podobnie zresztą jak sama rzeczona kapela. Do bandu Chrisa Martina przyległa jednak jeszcze inna etykietka: przerost formy nad treścią. Muzycy pozowali bowiem na skrajnie poważnych, pragnęli nieść głęboki, społeczny i polityczny przekaz, niczym U2. Można by zatem było wypiąć się na ten cały Coldplay i na ich zbawianie świata na siłę. Można by, gdyby nie oczywisty talent do tworzenia chwytających linii melodycznych, takich jak w singlach In My Place i The Scientist, albo w wieńczącym album Amsterdamie.
Trzeba jednak pamiętać, że to nie jest jakaś wysoka, ani oryginalna sztuka - A Rush of Blood to the Head to po prostu zbiór ładnych piosenek. Poza tym, Coldplay to straszni nudziarze (pośród jedenastu kawałków znajdziemy tu tylko dwa żywiołowe - God Put a Smile Upon Your Face oraz A Whisper) i chyba właśnie ta cecha zadecydowała o ich popularności poza rockowym kręgiem. Takich łagodnych piosenek nikt w radiu nie bał się puszczać, bo "to przecież takie ładne i łatwo wpada w ucho".

Norah Jones - Come Away With Me (Blue Note)
Kiedy dowiedziałem się, że Come Away With Me to trzeci (według niektórych źródeł - czwarty) najlepiej sprzedający się album dekady zerowej, wytrzeszczyłem oczy. Wydaje się niby, że taki krążek raczej nie przystaje do dzisiejszych czasów i to nielogiczne, aby zdobył tak wielką popularność. A jednak. I to nie dzięki jakimś hitowym singlom, czy ekspansywnej promocji, ale ze względu na klimat, jakość i inność. Duch jazzu unosi się tutaj nad wszystkimi kompozycjami - jest to zasługa głównego autora piosenek na płycie, gitarzysty Jesse Harrisa. To na jego barkach spoczęła lwia część komponowania, bowiem Norah (czasem określana jako singer-songwritter) była tu współautorką jedynie trzech piosenek.
Oczywiście, gdyby nie jej ciepły głos i nastrojowa gra na pianinie, nie byłoby ani płyty, ani sukcesu. Swoim spokojem i bezpretensjonalnością zdecydowanie wyróżniła się na tle całej defilady innych gwiazdek i gwiazdeczek minionej dekady. Można tym faktem tłumaczyć jej sławę. Można też jej talentem, który panna Jones z pewnością ma. Prawda jest pewnie gdzieś pośrodku.
Come Away With Me doskonale trafiło na swój czas. Piosenki zawarte na tym albumie sprawdzały się praktycznie wszędzie: w domowym zaciszu podczas gotowania, na wykwintnym obiedzie w restauracji i podczas długiej podróży samochodem. We wszystkich tych miejscach Norah umiliła ludziom czas, za co do dziś są jej dozgonnie wdzięczni.

P.S. Wiecie już, dlaczego cztery lata później pewna piosenka o rowerach była tak bardzo popularna?

Wilco - Yankee Hotel Foxtrot (Nonesuch)
Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Słowa powtarzane bez sensu w finale jednego z najbardziej poruszających utworów XXI wieku - Poor Places. Wobec takich tragedii, jak ta z Nowego Yorku, język ludzki zawodzi, nie potrafi wypełnić pustki, która tworzy się gdzieś tam na dnie serca. Wszystkie słowa stają się bez znaczenia, nie wyrównują krzywd, ani nie cofają czasu.
Prawdopodobnie nigdy nie zrozumiemy w pełni tej płyty. Będzie to udziałem jedynie Amerykanów, bo to ich album, a nie nasz. Pozostaje nam tylko mętny obraz tego, co mogli wtedy czuć słuchając tego dzieła. Jest ono bowiem na wskroś amerykańskie: Wilco to reprezentant sceny (o ile taka w ogóle istnieje) alternatywnego country i, choć pierwiastka muzyki południowców jest na Yankee Hotel Foxtrot raczej niewiele, pewne nawiązania idealnie wpisują się w amerykański charakter tej płyty. W temat wprowadza nas już sama okładka. Czarne wieże trzymają się nieźle, lecz chyba właśnie taki obraz jeszcze bardziej przygnębia i zmusza do refleksji. Album ten nie ma jednak wprowadzać słuchacza w depresyjny nastrój; to przecież katharsis, ukojenie, stworzone po to, aby smutni mogli podnieść oczy w górę i uronić oczyszczające łzy. Kiedy nadchodzą obmywające z brudów fortepianowe fale w Poor Places, przychodzi spełnienie i można już, choć na chwilę, oderwać się od niepokojów. Dzięki tej płycie, niejeden Amerykanin mógł radośniej spojrzeć na świat za oknem - a właśnie takie uczucia powinna generować muzyka.

Our love is all we have,
Our love is all of God's money.

(Jesus Etc.)

poniedziałek, 23 maja 2011

Rok 2001: lektury obowiązkowe

Kontynuujemy zatem zestawienie esencjonalnych płyt lat zerowych, czy jak kto woli: leksykon lektur obowiązkowych. Jeżeli będzie istniał kiedyś w szkole przedmiot "muzyka rozrywkowa", to w podręczniku do niego właśnie opisywane tu albumy prawdopodobnie znalazłyby się w dziale "lata 00.".

The Strokes - Is This It (RCA)
Rzadko zdarza się, aby tytuł płyty tak dosłownie opisywał jej zawartość. Słuchając bowiem tego krążka po raz pierwszy, na usta od razu ciśnie się pytanie: "Is This It?!" Parafraza: czy to naprawdę jest ta płyta, którą tak chwalą zachodnie media?! Is This It to także tytuł pierwszego, najkrótszego utworu na albumie. Jak go znasz - znasz wszystkie jedenaście; są takie same. Można też posłuchać Last Nite, bo ma fajną melodię.
O The Strokes trzeba powiedzieć, że swym debiutem określili klimat mainstreamowego rocka na najbliższe dziesięć lat. Usłyszymy tu najpopularniejsze gitarowe patenty tej dekady, wielokrotnie powielane przez różne małpy. W odróżnieniu jednak od swoich naśladowców, Stroeksi przedstawili muzykę szczerą, wypływającą z serca i, a może przede wszystkim, z nudy. Ich piosenki doskonale ilustrują popołudniową nudę, muzycy grają tak, jakby im się nudziło, a też same piosenki są na dłuższą metę nudne. Ale czyż nie taki właśnie album powinien być reprezentantem głównej sceny rocka lat zerowych?
Warto wspomnieć, że bas jest tutaj na poziomie - nie gra za dużo, ale właśnie tyle ile potrzeba. Perkusja jest sucha i do bólu prosta, ale jest to jak najbardziej uzasadnione. O gitarach już pisałem, ale dodam, że można było podarować sobie solówki. Ich prostota i niechlujstwo są zamierzone, jednak szkoda, że właśnie na takich wychowali się ci wszyscy indie-naśladowcy. A wokalista specjalnie śpiewać nie umie, ale robi klimat. Klimat lat zerowych, moi drodzy.

Fennesz - Endless Summer (Mego)
To jedna z najbardziej cenionych i lubianych płyt z muzyką elektroniczną tej dekady. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy wysyp elektronicznych projektów, przez co oryginalność na tym polu była niesamowicie trudno osiągalna. Fenneszowi się udało. Jego Endless Summer to album przemyślany i doskonale dopracowany w każdym szczególe. Trzaski i zgrzyty są tu dobrane w sposób logiczny i zamierzony, natomiast wszystkie kompozycje cechuje różnorodność. Nie mały wpływ wywarła na to obecność gitary akustycznej, co w elektronice zdarza się niezwykle rzadko. Do tego album w całości mieści się na vinylu - to kolejna cecha wyróżniająca go na tle tej sceny. Wyjątkowa jest też kompozycja poszczególnych utworów, w czasie których Fennesz raczy nas częstymi zmianami motywów. Jest to rzecz obca dla większości "elektronicznych" wykonawców.
Na Endless Summer ważny jest klimat - muzyka zabiera nas myślami w słoneczne, plażowe pejzaże, podobnie jak wczesna twórczość grupy The Beach Boys skompilowana przed laty na albumie o tym samym tytule. Warto mu się przyjrzeć i porównać, jak zmieniło się dźwiękowe postrzeganie "niekończącego się lata" na przestrzeni kilku dekad.

System of a Down - Toxicity (American)
"Ja przy Systemie kładłam się do łóżka", "Nawet kupiłem sobie oryginał", "Niezły metal, fajne to było", "Jedyny metal, który mi się kiedykolwiek podobał", ...
Mam propozycję: przejdźcie się po ulicy i jak zobaczycie jakiegoś młodego człowieka, zapytajcie się, czy słuchał tej płyty. Uwierzcie mi, że nawet ci, którzy nie lubili SOADu, też jej słuchali. Nie można było inaczej.
Jak wyjaśnić fenomen tego najbardziej rozpoznawalnego metalowego bandu lat zerowych? W tym przypadku stało chyba to samo, co w przypadku Linkin Park. Najlepsze elementy stylu zostały podane w sposób skondensowany, dopracowany, razem z olbrzymią dawką melodii. Na korzyść Systemu, zadziała tu także, rzadka w tym gatunku muzyki, oryginalność. Niesamowicie charyzmatyczny wokal (zwłaszcza Serja Tankiana), ludowe inklinacje, bałałajka. System wynalazł również, sobie tylko właściwy, patent na łączenie, bez uczucia kontrastu, fragmentów wyciszonych z wybuchami ekspresji. Słysząc taką mieszankę, ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że coś tu do siebie nie pasuje. Weźmy na przykład klasyk: Chop Suey!. Ciężkostrawne zwrotki przeplatane z patetycznym, hymnicznym, ale także niesamowicie chwytliwym refrenem. To chyba jeden z niewielu metalowych kawałków, który może wywołać romantyczne wzruszenie. Podobnie jest z utworem tytułowym - hymn pokolenia, bez dwóch zdań.

Somewhere, between the sacred silence and sleep,
Disorder, disorder, disorder.


A jeśli ktoś jeszcze wątpi w uniwersalność tego dzieła, powiem, że mama słysząc z mojego pokoju któryś z kawałków Systemu powiedziała: "To jest dobre". I miała rację.

Tool - Lateralus (Volcano Entertainment)
Tak jak w oświeceniu na miano "artysty wyklętego" zasłużył prekursor romantyzmu William Blake, tak w latach zerowych, należy je chyba przypisać muzykom z Tool. Tworzyli oni w czasach racjonalnych, w których sferę metafizyczną raczej się odrzucało. Do swoich dzieł przemycali własne, oryginalne filozofie, nie bardzo zgodne z duchem czasów, w jakich działali. Byli przez wielu wyśmiewani i pogardzani, ale przez pewne grona cenieni i stawiani na piedestał. I tak jak twórczość Blake'a zainspirowała poezję romantyzmu, tak Tool być może zainspiruje nową epokę w muzycznych dziejach.
Panowie z Los Angeles sztukę autokreacji doprowadzili do perfekcji. Z mroczną i tajemniczą muzyką współgrają tu: image, teledyski, a także oprawa graficzna (niemalże jak u Blake'a!).
O Tool mówi się jako o zespole progresywnym, nie tylko ze względu na muzykę, ale też ze względu na wspomnianą już aurę, która go otacza. Nie przez przypadek porównuje się Lateralusa do In The Court of the Crimson King - o ile Robert Fripp i spółka wieszczyli w utworze 21st Century Schizoid Man kondycję współczesnego człowieka, Tool tę kondycję właśnie opisuje (ktoś dostrzega podobieństwo okładek?).
Warto jeszcze dodać, że Tool niejako zapowiedział zawiązanie się mariażu muzyki z obrzydliwością i wulgarnością w następnych latach. Mówię o sferze tekstowej i wizualnej, ponieważ dźwiękowa jest tu zdecydowanie piękna i inteligentna.
Gdyby wszyscy metalowcy grali tak mądrze jak Tool...

Kylie Minogue - Fever (Parlophone)
To bodaj najbardziej ceniony popowy album ubiegłej dekady. Mówi się, że nie zawiera on ani jednego wypełniacza, co jest w tego typu wydawnictwach niezwykłą rzadkością. Oczywiście zależy jak rozumiemy słowo "pop". Jeżeli jako muzykę, która nie niesie za sobą żadnych głębszych wartości, poza melodiami nastawionymi na chwytliwość, to jesteśmy w domu. Kylie śpiewa raczej naiwne i proste piosenki, które najlepiej nadają się na dyskotekowe parkiety. Nie znajdziemy tu niczego ambitnego, ani oryginalnego.
Trudno jednak znaleźć kogokolwiek, kto nie lubiłby Australijki. Jest ona przecież hołubiona nawet przez niezależnych recenzentów, którzy od muzyki oczekują czegoś więcej niż tego, aby wpadała w ucho. 50. miejsce w zestawieniu Porcys, 47. u Screenagers - to chyba mówi samo za siebie. A single mają się jeszcze lepiej! Piosenkom tym nie brakuje uroku i melodyjności, zwłaszcza hitowemu Love at First Sight. Usadowione są w stylistyce disco przełomu lat 70. i 80., nieco unowocześnionej przez współczesne, klubowe beaty. Usłyszymy tu czasami rytm, który zdominował lata zarowe, czyli tak zwane "umc, umc". Podany jest on jednak w formie mniej ekspansywnej. Miłe jest natomiast nawiązanie w More More More do pewnego utworu Michaela Jacksona.
Fever, jak i sama Kylie z okresu tego sympatycznego, okraszonego futurystyczną otoczką albumu, na tle postępującej potem wulgaryzacji muzyki pop, jawi się dziś jako klasa i wyrafinowanie. Wobec tego, co nastąpiło potem, Australijka trzyma poziom i potrafi zachować umiar.

czwartek, 19 maja 2011

Rok 2000: lektury obowiązkowe

Pierwszy rok danej dekady jest zawsze pewnym stadium przejściowym, zawiera bowiem wpływy poprzednich lat, ale jednocześnie wyznacza drogę rozwoju dla lat późniejszych. Oczywiście przejście z jednego dziesięciolecia w drugie nie jest płynne, muzyka zmienia się przecież stopniowo. Można jednak z łatwością dostrzec, że nagle tworzy wokół nas inny, nowy nastrój. Ludzie poprzedniej dekady wpadają w dekadentyzm, smucą się, że to, co dobre już się kończy, natomiast młodszych cechuje entuzjazm - bo oto nadeszły ICH czasy.

Kryteria doboru albumów-pomników były następujące: uznanie krytyków, popularność, wpływ na ogół muzycznego świata, odkrywanie nowych horyzontów. Średnią widać poniżej.

Radiohead - Kid A (Parlophone, Capitol)
Wybór oczywisty, najpewniejszy, któremu nikt się nie sprzeciwi. Nie było w latach zerowych innego tak powszechnie cenionego albumu. Z perspektywy czasu Kid A jawi się jako płyta-symbol minionej dekady i ma w sobie coś ze statusu The Dark Side of The Moon w latach siedemdziesiątych. Omawianie jej fenomenu nie ma sensu, bowiem napisano już o niej wszystko, a to chyba najlepiej świadczy o doniosłości dzieła. Ode mnie tylko parę słów.
Pod wieloma względami płyta ta pobiła swoją poprzedniczkę, OK Computer. Przede wszystkim spójnością - mimo podziału na utwory jest niczym jedna, przemyślana całość. Nie sposób też przecenić jej wpływu na rzesze wykonawców w kolejnych latach. Radiohead stworzyli istną kopalnię inspiracji, która zdaje się być do dziś niewyczerpana. Od momentu wydania Kid A nic już nie było takie jak dawniej, a elektronika zaczęła coraz odważniej wkraczać w ramy wszelkich gatunków muzycznych.
Moim zdaniem jest to wielki album, opus magnum tego zasłużonego zespołu. Można go oczywiście nie lubić, niektórych razi bowiem jego przygnębiający, nieco chłodny klimat (sugestywna okładka?). Nie wypada go jednak nie znać - to klasyk.

Modest Mouse - The Moon & Antarctica (Epic)
W dobie szerokiej gamy popłuczyn tzw. indie rockowych, z którymi kojarzymy raczej zespoły grające niewymagające "wesołosmutne" piosenki doprowadzające do wymiotów, warto sobie przypomnieć o tym, co kiedyś znaczyło słowo "indie". Independent - niezależny, alternatywny, nie ulegający modom...
W ostatnich latach zapanowała moda na indie, wszyscy chcieli być indie i wszyscy uniezależnili się od niezależności. W Polsce "indie" kojarzyło się przede wszystkim z grupą Arctic Monkeys (swoją drogą, niezbyt indie-grupą) i jej pochodnymi. Wypadałoby jednak podkreślić, że i ona była swego rodzaju pochodną, jedną z wielu, które urodziły się po The Moon & Antarctica. Kiedy w 2000 roku pojawił się ten album, mówiono, że wcześniej nikt tak jeszcze nie grał. Warto zauważyć, że później grali tak wszyscy. Usłyszymy tu gitary, które dzisiaj kojarzą się nam jednoznacznie indie-rockowo (posłuchajmy choćby Gravity Rides Everything). Z Modest Mouse czerpali wszyscy. I wspomnieni Arctic Monkeys (Different Cities), i TV on the Radio (Tiny Cities Made of Ashes), a nawet Jack White (Wild Packs of Family Dogs). Zespół Brocka okazał się jednak o wiele bardziej twórczy i pomysłowy. Czasem gra z zeppelinowską pasją, czasem wycisza się wzbogacając brzmienie o skrzypce, innym razem serwuje nam mini suitę (The Stars Are Projectors). Można też rozpisywać się o warstwie słownej, ale kosmiczne tytuły piosenek mówią chyba same za siebie.
Warto wiedzieć o istnieniu tego albumu, aby nikt nie wmówił nam, że to, co nazywa się dzisiaj indie rockiem, to jakaś wielka nowość.

Linkin Park - Hybrid Theory (Warner Bros.)
To jeden z najlepiej sprzedających się krążków w poprzednim dziesięcioleciu. Linkin Park prezentuje tu muzykę będącą w linii prostej kontynuacją poczynań takich grup KoЯn, Limp Bizkit czy Deftones, może odrobinę bardziej przystępną i melodyjną. O muzykach z Kalifornii nie można więc powiedzieć by byli specjalnie odkrywczy, ale nie sposób też zarzucić im braku profesjonalizmu. Ich debiutancki album jest oceniany jako dobry, lecz nie wybitny. Skąd zatem aż tak wielka jego popularność?
Podobno najlepsze płyty powstawały w wyniku skondensowania charakterystycznych elementów danego stylu i podania ich w formie przystępnej, uniwersalnej. Możliwe, że właśnie na tej zasadzie Linkin Park stali się dziś o wiele bardziej znanym i rozpoznawalnym zespołem niż ich idole. I nawet grupa zagorzałych przeciwników nie zaszkodziła im, ale tylko zwiększyła ogólne zainteresowanie ich twórczością.
Tak oto zespół korzystający z dokonań nu metalu, a także rapcore'u i grunge'u (Forgotten), mnożąc te elementy przez elektronikę i melodyjność (In the End, One Step Closer) stworzył album doskonale wpisujący się w swój czas.

At the Drive-In - Relationship of Command (Grand Royal Records)
Jak nie fałszuje, kiedy fałszuje? Jak tego można słuchać, skoro fałszuje? Jak to możliwe, że on fałszując nie fałszuje?
Chyba nigdy nie dowiemy się, jak Cedrix Bixler-Zavala dokonał fenomenalnego odkrycia fałszowania w sposób współgrający z muzyką, ani nie poznamy techniki melodycznych dysonansów Omara Rodrigueza-Lopeza. Pozostaje nam tylko usiąść i przygotować się na zmasowany atak. Oto nadchodzi One Armed Scissor.
Dostało im się za tę płytę od starych fanów. Że niby zdradzili tradycję hardcore'u, że się sprzedali, że grają za lekko. Muzycy z El Paso nagrywając album dla komercyjnej wytwórni zostali przez niektórych ostro skrytykowani. I dobrze się stało, bo oto cały świat mógł usłyszeć jeden z najbardziej czadowych albumów, jakie powstały. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o jakiś metal. Chodzi o nieokiełznaną energię, którą czuć od pierwszych taktów Arcarsenal do ostatnich Catacombs. Próbowano określać tę muzykę różnie; jako punk rock, post-hardcore, emo... Wszyscy polegli. At the Drive-In uciekli od określeń pianinem, melodyjnością, krzykiem, fałszem, gościnnym udziałem Iggy'ego Popa i grą chyba najlepszego gitarzysty lat zerowych, Omara Rodrigueza-Lopeza (tak, wiem, że Frusciante też jest dobry). Płyta przez wielu jest uznawana za jedno z arcydzieł rocka lat zerowych.
Zespół narobił zamieszania i się rozpadł. Został utworzony inny zespół, który też narobił zamieszania. Ale o tym później.

The Avalanches - Since I Left You (Modular Recordings)
Gdyby ktoś zapytał mnie kiedyś, co najlepiej określa klimat dekady zerowej, poleciłbym mu ten właśnie album. Tu jest dosłownie wszystko. Australijczycy z The Avalanches dokładnie przewidzieli przebieg rozwoju muzyki rozrywkowej początku XXI wieku, a może i późniejszej (o czym jeszcze nie wiemy). Jest to swego rodzaju koncept, bowiem płyta jest przemyślana jako całość. Mógłbym ją też nazwać muzyczną pocztówką - zamiast krajobrazu, muzyczna uczta definiująca klimat tego dziesięciolecia.
Nasza lektura rozpoczyna się od hitowego utworu tytułowego. We wstępie słyszymy hiszpańską gitarę, potem art rockowe flety, orkiestrę a'la disco i wreszcie podwyższoną komputerowo, uroczą "nowoczesną" wokalizę. Nowoczesność - wszystko do kupy, mix remix. Znalazł się tu też całkiem przyjemny remix elektroniczny Boney M (Live at Dominoes) wieszczący modę na niszczenie wspaniałych piosenek (ktoś pamięta Say Say Say?), a także mix dyskoteki z patetyczną orkiestrą (Frontier Psychiatrist). Znajduje się tu mnóstwo muzyki klubowej, raz pomieszanej z rapem (Flight Tonight), raz z muzyką relaksacyjną (A Different Feeling), innym razem z anielskim chórem (Electricity). Mamy jazz, musical, klasykę, drum 'n' bass, techno, jakichś bitlesów, lata 60., 70., 80., 90., a przede wszystkim zerowe. Mamy też Avalanche Rock wyrażający dobitnie, co stało się z mainstreamowym rockiem w ostatnim dziesięcioleciu. Jednym słowem, prościej byłoby wymienić to, czego tutaj nie ma.
Mieszanka, ale nad wyraz spójna. Zupełnie jak dekada, w której powstała.

środa, 18 maja 2011

Lata zerowe w muzyce

Jakie były, co było ważne, co popularne, co piękne, co kiepskie, co uznane, z czego się śmiano? Tak właściwie niewiadomo. Wiek dwudziesty pierwszy rozpoczął się od mieszania wszystkiego ze wszystkim, a proces globalizacji chyba nigdy nie był aż tak silny jak w ostatniej dekadzie (Internet?). Kultura stała się dostępna dla każdego, w każdej chwili, na wyciągnięcie ręki.

Łatwo się zorientować, będąc choć trochę zainteresowanym muzyką, jakie albumy dwudziestego wieku są uznawane za bezwzględne klasyki. Wiadomo, że lata 60. - garniturki i hipisi, lata 70. - rozbudowany rock progresywny i surowy punk, lata 80. - pop i alternatywa, lata 90. - grunge i brit pop... A lata 00.? Tu pojawia się problem. Muzyka ostatniej dekady była na tyle wielobarwna i różnorodna, że jej ogólne sklasyfikowanie wydaje się niemożliwe. Ilu ludzi, tyle opinii, każdy słuchał czego innego, co innego chwalił, co innego krytykował. To, co dla jednych było muzycznym objawieniem, dla drugich zaledwie wtórnym produktem.

Szukając w Internecie w miarę obiektywnego zestawienia muzyki lat 2000-2009, znalazłem jedynie rankingi stworzone przez czołowe portale i czasopisma muzyczne, w których to znalazło się mnóstwo pozycji nieznanych. Dodam, że każde takie zestawienie było w 90% różne od wszystkich pozostałych, co uniemożliwiało jednoznaczną ocenę stawianych na piedestał albumów. Oczywiście znalazłoby się trochę takich, które uznawane były przez większość krytyków muzycznych, ale przecież krytycy muzyczni to tylko jedna strona medalu, a co ze zwykłymi odbiorcami? To czego słuchano w radiach i odtwarzaczach mp3 często znacznie odbiegało od owych rankingów rzekomo najlepszych albumów. Taki to już znak czasów - to, co podoba się ogółowi nie znajduje poparcia u znawców (gdzie się podziały czasy Sierżanta Pieprza?). Kontemplacja muzyki też stała się inna - empetrójki zastąpiły tradycyjne nośniki, a przez to coraz rzadziej (nad czym ubolewam) słuchało się albumów w całości.

Wbrew tej tendencji postanowiłem jednak stworzyć obiektywny leksykon płyt, które definiowałyby pojęcie muzyki w latach zerowych. Znajdą się tu dzieła wiekopomne, wspaniałe, ale też po prostu popularne. Ideą jest znalezienie równowagi między albumami cenionymi przez krytyków, jak i przez zwyczajnych słuchaczy - chodzi po prostu o te, które namieszały w świecie muzycznym. W związku z tym znajdzie się tu też parę pozycji, za którymi nie przepadam, ale które były w minionej dekadzie ważne dla sporej części odbiorców muzyki.

A ta była bardzo różnorodna. Sporą popularnością cieszył się oczywiście rock, gatunek który jest mi najbliższy, a także metal, zwłaszcza na początku dziesięciolecia. W podsumowaniu nie sposób pominąć szeroko rozumianej muzyki popularnej, zdecydowanie dominującej w ostatnim czasie (od teen popu i boysbandów po schyłkowy electropop), opiszę więc muzykę, której nie słuchałem, ale którą raczej słyszałem. W latach zerowych prawdziwy rozkwit przeszedł rap, którego jednak nie uwzględnię, ponieważ zupełnie się na nim nie znam. Będzie natomiast nieco elektroniki i muzyki eksperymentalnej. Z tego wszystkiego, mam nadzieję, wyklaruje się w miarę wyrazisty obraz muzyki pierwszego dziesięciolecia XXI wieku.
Spis "Dark Side of the Moonów" lat zerowych czas więc zacząć!

P.S. Oczywiście mógłbym stworzyć własny ranking ulubionych płyt dekady, jednak uznałem, że byłoby to przedsięwzięcie bezcelowe. Takich zestawień jest w Internecie mnóstwo, a i tak nikt nie zadaje sobie trudu, aby je wszystkie badać. Nie ma natomiast podsumowań, powiedzmy "podręcznikowych", które odpowiedziałyby poprzez konkretne pozycje płytowe (lektury obowiązkowe) na pytanie: jaka ta muzyka w latach zerowych była?

Dla zainteresowanych podaję linki do rankingów sporządzonych przez portale i czasopisma muzyczne:
http://www.porcys.com/Others.aspx?id=284
http://stereogum.com/105081/rolling_stones_100_best_albums_songs_of_the_00s/list/
http://www.pitchfork.com/features/staff-lists/7706-the-top-200-albums-of-the-2000s-200-151/
http://www.nme.com/list/the-top-100-greatest-albums-of-the-decade/158049/page/1
http://www.screenagers.pl/index.php?service=xtras&action=show&id=225