poniedziałek, 30 maja 2011

Rok 2002: lektury obowiązkowe

Najważniejsze płyty roku 2002 to rzeczy raczej spokojne, niekiedy smutne i przejmujące. Jakby się tak zastanowić, to niekoniecznie musi być przypadek. Rok 2002 rozpoczął się w cieniu jednej z największych tragedii nowego wieku, która miała miejsce 11 września roku poprzedniego. Od tamtej pory nic już nie było takie samo, a ludzie, zwłaszcza Amerykanie, oczekiwali odpowiedzi na dręczące ich pytania. Być może nawet nie odpowiedzi, ale uspokojenia - a jego często doszukuje się w sztuce.

Interpol - Turn on the Bright Lights (Metador)
Smutna i ponura to płyta, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Większość zawartych na niej piosenek traktuje o miłości, ale stanowi to raczej punkt wyjścia do rozważań o życiu w mieście, o błądzeniu we współczesnym świecie, cywilizacji. Przykładem może być utwór NYC - rzecz o jednostajnej i monotonnej egzystencji w zgiełku wielkiej metropolii i o potrzebie jakiejś zmiany. Pojawia się tu nawiązanie do tytułu krążka: Turn on the Bright Lights - zawróć do jasnych świateł. I właśnie o tym jest ta płyta, o poszukiwaniu tych świateł pośród otaczającej nas ciemności. To w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego właśnie przy tym albumie amerykańska młodzież przeżywała swoje frustracje i wylewała łzy wzruszenia.
A jaka jest muzyka? Gęsta, czasem żywiołowa, czasem melancholijna i okraszona mrocznym klimatem. Usłyszymy tu echa debiutu The Strokes i innych przedstawicieli tamtej "fali", jednak najgłośniejsze jest tu echo Joy Division, o czym do znudzenia wspominają recenzenci. Barwa głosu, duża rola basu, ponury klimat - to wszystko kojarzy się z tamtą grupą.
Interpol wpisuje się też w pewien schemat kariery, bardzo częsty w latach zerowych: po świetnym debiucie następuje stopniowy spadek formy i spadek zainteresowania zespołem. Praktycznie żadna grupa po nagraniu cenionego pierwszego albumu, nie potrafiła przeskoczyć swego dzieła. Czy byli to Stroeksi, czy Franz Ferdinand, czy The Killers, czy Bloc Party, czy sam Interpol, historia powtarzała się.

The Flaming Lips - Yoshimi Battles Pink Robots (Warner Bros.)
Ten album to jeden wielki sarkazm i ironia, ale to też jedno z najciekawszych i najbardziej inspirujących dzieł XXI wieku. Niewielu potrafi oszukiwać tak jak Wayne Coyne (lider zespołu), który pod pozorem wzruszających, przepięknych muzycznych pejzaży, kpi sobie z nas i naszych serc. Tworzy poemat heroikomiczny na miarę nowych czasów: podniosłą epopeję o zwycięstwie tytułowej Yoshimi z różowymi robotami. Robi to jednak w taki sposób, że wzruszamy się i ulegamy urokowi tych genialnych (tak, genialnych!) melodii i niesamowitych aranżacji. Na przykład taka końcówka One More Robot/Sympathy 3000-21 to chyba jeden z najbardziej nastrojowych momentów w muzyce lat zerowych - a to wszystko z igły widły, granie bez treści. Aż trudno w to uwierzyć.
O Yoshimi są tylko cztery pierwsze utwory (w ostatnim z nich pojawia się nawet tytułowa bohaterka - w rzeczywistości japońska perkusistka). Nie jest to zatem koncept album (kolejna ironia?), choć muzycznie wszystko owiane jest tu podobną aurą słodyczy, piękna, psychodelii, space rocka i sarkazmu. Ballada In the Morning of Magicans wydaje się na przykład wspaniałą pościelówą do wylewania łez, lecz jej nadęta warstwa tekstowa to bardziej kpina z wieszczej poezji Thoma Yorke'a, niż szczery wylew twórczy. Wayne Coyne to łgarz i obłudnik, naprawdę. Ale za to jaki! Jego kłamstw odzianych w tak niesamowite dźwięki aż chce się słuchać.
Należy jeszcze wspomnieć, że The Flaming Lips dali nam wspaniały przykład do naśladowania. Na sukces i uznanie czekali przez szesnaście lat, od momentu powstania, aż do płyty Soft Bulletin. Natomiast kolejny krążek (właśnie opisywany) okazał się jej opus magnum. To się nazywa cierpliwość.

Coldplay - A Rush of Blood to the Head (Capitol, Parlophone)
Everything sounds like Coldplay now... Ta kabaretowa piosenka chyba najtrafniej określa szum, jaki zrobił się wokół Coldplay w pierwszej połowie lat zerowych. Wypłynęło wówczas jeszcze kilka kapel, które grały podobne, spokojne i melodyjne piosenki z dużą rolą pianina, zdobywając szczyty list przebojów na stacjach o profilu "pop rock". Keane, Snow Patrol, Embrace - te najczęściej wymieniane obok Coldplay zespoły były często krytykowane za swój ograniczony i prostacki styl, podobnie zresztą jak sama rzeczona kapela. Do bandu Chrisa Martina przyległa jednak jeszcze inna etykietka: przerost formy nad treścią. Muzycy pozowali bowiem na skrajnie poważnych, pragnęli nieść głęboki, społeczny i polityczny przekaz, niczym U2. Można by zatem było wypiąć się na ten cały Coldplay i na ich zbawianie świata na siłę. Można by, gdyby nie oczywisty talent do tworzenia chwytających linii melodycznych, takich jak w singlach In My Place i The Scientist, albo w wieńczącym album Amsterdamie.
Trzeba jednak pamiętać, że to nie jest jakaś wysoka, ani oryginalna sztuka - A Rush of Blood to the Head to po prostu zbiór ładnych piosenek. Poza tym, Coldplay to straszni nudziarze (pośród jedenastu kawałków znajdziemy tu tylko dwa żywiołowe - God Put a Smile Upon Your Face oraz A Whisper) i chyba właśnie ta cecha zadecydowała o ich popularności poza rockowym kręgiem. Takich łagodnych piosenek nikt w radiu nie bał się puszczać, bo "to przecież takie ładne i łatwo wpada w ucho".

Norah Jones - Come Away With Me (Blue Note)
Kiedy dowiedziałem się, że Come Away With Me to trzeci (według niektórych źródeł - czwarty) najlepiej sprzedający się album dekady zerowej, wytrzeszczyłem oczy. Wydaje się niby, że taki krążek raczej nie przystaje do dzisiejszych czasów i to nielogiczne, aby zdobył tak wielką popularność. A jednak. I to nie dzięki jakimś hitowym singlom, czy ekspansywnej promocji, ale ze względu na klimat, jakość i inność. Duch jazzu unosi się tutaj nad wszystkimi kompozycjami - jest to zasługa głównego autora piosenek na płycie, gitarzysty Jesse Harrisa. To na jego barkach spoczęła lwia część komponowania, bowiem Norah (czasem określana jako singer-songwritter) była tu współautorką jedynie trzech piosenek.
Oczywiście, gdyby nie jej ciepły głos i nastrojowa gra na pianinie, nie byłoby ani płyty, ani sukcesu. Swoim spokojem i bezpretensjonalnością zdecydowanie wyróżniła się na tle całej defilady innych gwiazdek i gwiazdeczek minionej dekady. Można tym faktem tłumaczyć jej sławę. Można też jej talentem, który panna Jones z pewnością ma. Prawda jest pewnie gdzieś pośrodku.
Come Away With Me doskonale trafiło na swój czas. Piosenki zawarte na tym albumie sprawdzały się praktycznie wszędzie: w domowym zaciszu podczas gotowania, na wykwintnym obiedzie w restauracji i podczas długiej podróży samochodem. We wszystkich tych miejscach Norah umiliła ludziom czas, za co do dziś są jej dozgonnie wdzięczni.

P.S. Wiecie już, dlaczego cztery lata później pewna piosenka o rowerach była tak bardzo popularna?

Wilco - Yankee Hotel Foxtrot (Nonesuch)
Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Słowa powtarzane bez sensu w finale jednego z najbardziej poruszających utworów XXI wieku - Poor Places. Wobec takich tragedii, jak ta z Nowego Yorku, język ludzki zawodzi, nie potrafi wypełnić pustki, która tworzy się gdzieś tam na dnie serca. Wszystkie słowa stają się bez znaczenia, nie wyrównują krzywd, ani nie cofają czasu.
Prawdopodobnie nigdy nie zrozumiemy w pełni tej płyty. Będzie to udziałem jedynie Amerykanów, bo to ich album, a nie nasz. Pozostaje nam tylko mętny obraz tego, co mogli wtedy czuć słuchając tego dzieła. Jest ono bowiem na wskroś amerykańskie: Wilco to reprezentant sceny (o ile taka w ogóle istnieje) alternatywnego country i, choć pierwiastka muzyki południowców jest na Yankee Hotel Foxtrot raczej niewiele, pewne nawiązania idealnie wpisują się w amerykański charakter tej płyty. W temat wprowadza nas już sama okładka. Czarne wieże trzymają się nieźle, lecz chyba właśnie taki obraz jeszcze bardziej przygnębia i zmusza do refleksji. Album ten nie ma jednak wprowadzać słuchacza w depresyjny nastrój; to przecież katharsis, ukojenie, stworzone po to, aby smutni mogli podnieść oczy w górę i uronić oczyszczające łzy. Kiedy nadchodzą obmywające z brudów fortepianowe fale w Poor Places, przychodzi spełnienie i można już, choć na chwilę, oderwać się od niepokojów. Dzięki tej płycie, niejeden Amerykanin mógł radośniej spojrzeć na świat za oknem - a właśnie takie uczucia powinna generować muzyka.

Our love is all we have,
Our love is all of God's money.

(Jesus Etc.)

poniedziałek, 23 maja 2011

Rok 2001: lektury obowiązkowe

Kontynuujemy zatem zestawienie esencjonalnych płyt lat zerowych, czy jak kto woli: leksykon lektur obowiązkowych. Jeżeli będzie istniał kiedyś w szkole przedmiot "muzyka rozrywkowa", to w podręczniku do niego właśnie opisywane tu albumy prawdopodobnie znalazłyby się w dziale "lata 00.".

The Strokes - Is This It (RCA)
Rzadko zdarza się, aby tytuł płyty tak dosłownie opisywał jej zawartość. Słuchając bowiem tego krążka po raz pierwszy, na usta od razu ciśnie się pytanie: "Is This It?!" Parafraza: czy to naprawdę jest ta płyta, którą tak chwalą zachodnie media?! Is This It to także tytuł pierwszego, najkrótszego utworu na albumie. Jak go znasz - znasz wszystkie jedenaście; są takie same. Można też posłuchać Last Nite, bo ma fajną melodię.
O The Strokes trzeba powiedzieć, że swym debiutem określili klimat mainstreamowego rocka na najbliższe dziesięć lat. Usłyszymy tu najpopularniejsze gitarowe patenty tej dekady, wielokrotnie powielane przez różne małpy. W odróżnieniu jednak od swoich naśladowców, Stroeksi przedstawili muzykę szczerą, wypływającą z serca i, a może przede wszystkim, z nudy. Ich piosenki doskonale ilustrują popołudniową nudę, muzycy grają tak, jakby im się nudziło, a też same piosenki są na dłuższą metę nudne. Ale czyż nie taki właśnie album powinien być reprezentantem głównej sceny rocka lat zerowych?
Warto wspomnieć, że bas jest tutaj na poziomie - nie gra za dużo, ale właśnie tyle ile potrzeba. Perkusja jest sucha i do bólu prosta, ale jest to jak najbardziej uzasadnione. O gitarach już pisałem, ale dodam, że można było podarować sobie solówki. Ich prostota i niechlujstwo są zamierzone, jednak szkoda, że właśnie na takich wychowali się ci wszyscy indie-naśladowcy. A wokalista specjalnie śpiewać nie umie, ale robi klimat. Klimat lat zerowych, moi drodzy.

Fennesz - Endless Summer (Mego)
To jedna z najbardziej cenionych i lubianych płyt z muzyką elektroniczną tej dekady. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy wysyp elektronicznych projektów, przez co oryginalność na tym polu była niesamowicie trudno osiągalna. Fenneszowi się udało. Jego Endless Summer to album przemyślany i doskonale dopracowany w każdym szczególe. Trzaski i zgrzyty są tu dobrane w sposób logiczny i zamierzony, natomiast wszystkie kompozycje cechuje różnorodność. Nie mały wpływ wywarła na to obecność gitary akustycznej, co w elektronice zdarza się niezwykle rzadko. Do tego album w całości mieści się na vinylu - to kolejna cecha wyróżniająca go na tle tej sceny. Wyjątkowa jest też kompozycja poszczególnych utworów, w czasie których Fennesz raczy nas częstymi zmianami motywów. Jest to rzecz obca dla większości "elektronicznych" wykonawców.
Na Endless Summer ważny jest klimat - muzyka zabiera nas myślami w słoneczne, plażowe pejzaże, podobnie jak wczesna twórczość grupy The Beach Boys skompilowana przed laty na albumie o tym samym tytule. Warto mu się przyjrzeć i porównać, jak zmieniło się dźwiękowe postrzeganie "niekończącego się lata" na przestrzeni kilku dekad.

System of a Down - Toxicity (American)
"Ja przy Systemie kładłam się do łóżka", "Nawet kupiłem sobie oryginał", "Niezły metal, fajne to było", "Jedyny metal, który mi się kiedykolwiek podobał", ...
Mam propozycję: przejdźcie się po ulicy i jak zobaczycie jakiegoś młodego człowieka, zapytajcie się, czy słuchał tej płyty. Uwierzcie mi, że nawet ci, którzy nie lubili SOADu, też jej słuchali. Nie można było inaczej.
Jak wyjaśnić fenomen tego najbardziej rozpoznawalnego metalowego bandu lat zerowych? W tym przypadku stało chyba to samo, co w przypadku Linkin Park. Najlepsze elementy stylu zostały podane w sposób skondensowany, dopracowany, razem z olbrzymią dawką melodii. Na korzyść Systemu, zadziała tu także, rzadka w tym gatunku muzyki, oryginalność. Niesamowicie charyzmatyczny wokal (zwłaszcza Serja Tankiana), ludowe inklinacje, bałałajka. System wynalazł również, sobie tylko właściwy, patent na łączenie, bez uczucia kontrastu, fragmentów wyciszonych z wybuchami ekspresji. Słysząc taką mieszankę, ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że coś tu do siebie nie pasuje. Weźmy na przykład klasyk: Chop Suey!. Ciężkostrawne zwrotki przeplatane z patetycznym, hymnicznym, ale także niesamowicie chwytliwym refrenem. To chyba jeden z niewielu metalowych kawałków, który może wywołać romantyczne wzruszenie. Podobnie jest z utworem tytułowym - hymn pokolenia, bez dwóch zdań.

Somewhere, between the sacred silence and sleep,
Disorder, disorder, disorder.


A jeśli ktoś jeszcze wątpi w uniwersalność tego dzieła, powiem, że mama słysząc z mojego pokoju któryś z kawałków Systemu powiedziała: "To jest dobre". I miała rację.

Tool - Lateralus (Volcano Entertainment)
Tak jak w oświeceniu na miano "artysty wyklętego" zasłużył prekursor romantyzmu William Blake, tak w latach zerowych, należy je chyba przypisać muzykom z Tool. Tworzyli oni w czasach racjonalnych, w których sferę metafizyczną raczej się odrzucało. Do swoich dzieł przemycali własne, oryginalne filozofie, nie bardzo zgodne z duchem czasów, w jakich działali. Byli przez wielu wyśmiewani i pogardzani, ale przez pewne grona cenieni i stawiani na piedestał. I tak jak twórczość Blake'a zainspirowała poezję romantyzmu, tak Tool być może zainspiruje nową epokę w muzycznych dziejach.
Panowie z Los Angeles sztukę autokreacji doprowadzili do perfekcji. Z mroczną i tajemniczą muzyką współgrają tu: image, teledyski, a także oprawa graficzna (niemalże jak u Blake'a!).
O Tool mówi się jako o zespole progresywnym, nie tylko ze względu na muzykę, ale też ze względu na wspomnianą już aurę, która go otacza. Nie przez przypadek porównuje się Lateralusa do In The Court of the Crimson King - o ile Robert Fripp i spółka wieszczyli w utworze 21st Century Schizoid Man kondycję współczesnego człowieka, Tool tę kondycję właśnie opisuje (ktoś dostrzega podobieństwo okładek?).
Warto jeszcze dodać, że Tool niejako zapowiedział zawiązanie się mariażu muzyki z obrzydliwością i wulgarnością w następnych latach. Mówię o sferze tekstowej i wizualnej, ponieważ dźwiękowa jest tu zdecydowanie piękna i inteligentna.
Gdyby wszyscy metalowcy grali tak mądrze jak Tool...

Kylie Minogue - Fever (Parlophone)
To bodaj najbardziej ceniony popowy album ubiegłej dekady. Mówi się, że nie zawiera on ani jednego wypełniacza, co jest w tego typu wydawnictwach niezwykłą rzadkością. Oczywiście zależy jak rozumiemy słowo "pop". Jeżeli jako muzykę, która nie niesie za sobą żadnych głębszych wartości, poza melodiami nastawionymi na chwytliwość, to jesteśmy w domu. Kylie śpiewa raczej naiwne i proste piosenki, które najlepiej nadają się na dyskotekowe parkiety. Nie znajdziemy tu niczego ambitnego, ani oryginalnego.
Trudno jednak znaleźć kogokolwiek, kto nie lubiłby Australijki. Jest ona przecież hołubiona nawet przez niezależnych recenzentów, którzy od muzyki oczekują czegoś więcej niż tego, aby wpadała w ucho. 50. miejsce w zestawieniu Porcys, 47. u Screenagers - to chyba mówi samo za siebie. A single mają się jeszcze lepiej! Piosenkom tym nie brakuje uroku i melodyjności, zwłaszcza hitowemu Love at First Sight. Usadowione są w stylistyce disco przełomu lat 70. i 80., nieco unowocześnionej przez współczesne, klubowe beaty. Usłyszymy tu czasami rytm, który zdominował lata zarowe, czyli tak zwane "umc, umc". Podany jest on jednak w formie mniej ekspansywnej. Miłe jest natomiast nawiązanie w More More More do pewnego utworu Michaela Jacksona.
Fever, jak i sama Kylie z okresu tego sympatycznego, okraszonego futurystyczną otoczką albumu, na tle postępującej potem wulgaryzacji muzyki pop, jawi się dziś jako klasa i wyrafinowanie. Wobec tego, co nastąpiło potem, Australijka trzyma poziom i potrafi zachować umiar.

czwartek, 19 maja 2011

Rok 2000: lektury obowiązkowe

Pierwszy rok danej dekady jest zawsze pewnym stadium przejściowym, zawiera bowiem wpływy poprzednich lat, ale jednocześnie wyznacza drogę rozwoju dla lat późniejszych. Oczywiście przejście z jednego dziesięciolecia w drugie nie jest płynne, muzyka zmienia się przecież stopniowo. Można jednak z łatwością dostrzec, że nagle tworzy wokół nas inny, nowy nastrój. Ludzie poprzedniej dekady wpadają w dekadentyzm, smucą się, że to, co dobre już się kończy, natomiast młodszych cechuje entuzjazm - bo oto nadeszły ICH czasy.

Kryteria doboru albumów-pomników były następujące: uznanie krytyków, popularność, wpływ na ogół muzycznego świata, odkrywanie nowych horyzontów. Średnią widać poniżej.

Radiohead - Kid A (Parlophone, Capitol)
Wybór oczywisty, najpewniejszy, któremu nikt się nie sprzeciwi. Nie było w latach zerowych innego tak powszechnie cenionego albumu. Z perspektywy czasu Kid A jawi się jako płyta-symbol minionej dekady i ma w sobie coś ze statusu The Dark Side of The Moon w latach siedemdziesiątych. Omawianie jej fenomenu nie ma sensu, bowiem napisano już o niej wszystko, a to chyba najlepiej świadczy o doniosłości dzieła. Ode mnie tylko parę słów.
Pod wieloma względami płyta ta pobiła swoją poprzedniczkę, OK Computer. Przede wszystkim spójnością - mimo podziału na utwory jest niczym jedna, przemyślana całość. Nie sposób też przecenić jej wpływu na rzesze wykonawców w kolejnych latach. Radiohead stworzyli istną kopalnię inspiracji, która zdaje się być do dziś niewyczerpana. Od momentu wydania Kid A nic już nie było takie jak dawniej, a elektronika zaczęła coraz odważniej wkraczać w ramy wszelkich gatunków muzycznych.
Moim zdaniem jest to wielki album, opus magnum tego zasłużonego zespołu. Można go oczywiście nie lubić, niektórych razi bowiem jego przygnębiający, nieco chłodny klimat (sugestywna okładka?). Nie wypada go jednak nie znać - to klasyk.

Modest Mouse - The Moon & Antarctica (Epic)
W dobie szerokiej gamy popłuczyn tzw. indie rockowych, z którymi kojarzymy raczej zespoły grające niewymagające "wesołosmutne" piosenki doprowadzające do wymiotów, warto sobie przypomnieć o tym, co kiedyś znaczyło słowo "indie". Independent - niezależny, alternatywny, nie ulegający modom...
W ostatnich latach zapanowała moda na indie, wszyscy chcieli być indie i wszyscy uniezależnili się od niezależności. W Polsce "indie" kojarzyło się przede wszystkim z grupą Arctic Monkeys (swoją drogą, niezbyt indie-grupą) i jej pochodnymi. Wypadałoby jednak podkreślić, że i ona była swego rodzaju pochodną, jedną z wielu, które urodziły się po The Moon & Antarctica. Kiedy w 2000 roku pojawił się ten album, mówiono, że wcześniej nikt tak jeszcze nie grał. Warto zauważyć, że później grali tak wszyscy. Usłyszymy tu gitary, które dzisiaj kojarzą się nam jednoznacznie indie-rockowo (posłuchajmy choćby Gravity Rides Everything). Z Modest Mouse czerpali wszyscy. I wspomnieni Arctic Monkeys (Different Cities), i TV on the Radio (Tiny Cities Made of Ashes), a nawet Jack White (Wild Packs of Family Dogs). Zespół Brocka okazał się jednak o wiele bardziej twórczy i pomysłowy. Czasem gra z zeppelinowską pasją, czasem wycisza się wzbogacając brzmienie o skrzypce, innym razem serwuje nam mini suitę (The Stars Are Projectors). Można też rozpisywać się o warstwie słownej, ale kosmiczne tytuły piosenek mówią chyba same za siebie.
Warto wiedzieć o istnieniu tego albumu, aby nikt nie wmówił nam, że to, co nazywa się dzisiaj indie rockiem, to jakaś wielka nowość.

Linkin Park - Hybrid Theory (Warner Bros.)
To jeden z najlepiej sprzedających się krążków w poprzednim dziesięcioleciu. Linkin Park prezentuje tu muzykę będącą w linii prostej kontynuacją poczynań takich grup KoЯn, Limp Bizkit czy Deftones, może odrobinę bardziej przystępną i melodyjną. O muzykach z Kalifornii nie można więc powiedzieć by byli specjalnie odkrywczy, ale nie sposób też zarzucić im braku profesjonalizmu. Ich debiutancki album jest oceniany jako dobry, lecz nie wybitny. Skąd zatem aż tak wielka jego popularność?
Podobno najlepsze płyty powstawały w wyniku skondensowania charakterystycznych elementów danego stylu i podania ich w formie przystępnej, uniwersalnej. Możliwe, że właśnie na tej zasadzie Linkin Park stali się dziś o wiele bardziej znanym i rozpoznawalnym zespołem niż ich idole. I nawet grupa zagorzałych przeciwników nie zaszkodziła im, ale tylko zwiększyła ogólne zainteresowanie ich twórczością.
Tak oto zespół korzystający z dokonań nu metalu, a także rapcore'u i grunge'u (Forgotten), mnożąc te elementy przez elektronikę i melodyjność (In the End, One Step Closer) stworzył album doskonale wpisujący się w swój czas.

At the Drive-In - Relationship of Command (Grand Royal Records)
Jak nie fałszuje, kiedy fałszuje? Jak tego można słuchać, skoro fałszuje? Jak to możliwe, że on fałszując nie fałszuje?
Chyba nigdy nie dowiemy się, jak Cedrix Bixler-Zavala dokonał fenomenalnego odkrycia fałszowania w sposób współgrający z muzyką, ani nie poznamy techniki melodycznych dysonansów Omara Rodrigueza-Lopeza. Pozostaje nam tylko usiąść i przygotować się na zmasowany atak. Oto nadchodzi One Armed Scissor.
Dostało im się za tę płytę od starych fanów. Że niby zdradzili tradycję hardcore'u, że się sprzedali, że grają za lekko. Muzycy z El Paso nagrywając album dla komercyjnej wytwórni zostali przez niektórych ostro skrytykowani. I dobrze się stało, bo oto cały świat mógł usłyszeć jeden z najbardziej czadowych albumów, jakie powstały. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o jakiś metal. Chodzi o nieokiełznaną energię, którą czuć od pierwszych taktów Arcarsenal do ostatnich Catacombs. Próbowano określać tę muzykę różnie; jako punk rock, post-hardcore, emo... Wszyscy polegli. At the Drive-In uciekli od określeń pianinem, melodyjnością, krzykiem, fałszem, gościnnym udziałem Iggy'ego Popa i grą chyba najlepszego gitarzysty lat zerowych, Omara Rodrigueza-Lopeza (tak, wiem, że Frusciante też jest dobry). Płyta przez wielu jest uznawana za jedno z arcydzieł rocka lat zerowych.
Zespół narobił zamieszania i się rozpadł. Został utworzony inny zespół, który też narobił zamieszania. Ale o tym później.

The Avalanches - Since I Left You (Modular Recordings)
Gdyby ktoś zapytał mnie kiedyś, co najlepiej określa klimat dekady zerowej, poleciłbym mu ten właśnie album. Tu jest dosłownie wszystko. Australijczycy z The Avalanches dokładnie przewidzieli przebieg rozwoju muzyki rozrywkowej początku XXI wieku, a może i późniejszej (o czym jeszcze nie wiemy). Jest to swego rodzaju koncept, bowiem płyta jest przemyślana jako całość. Mógłbym ją też nazwać muzyczną pocztówką - zamiast krajobrazu, muzyczna uczta definiująca klimat tego dziesięciolecia.
Nasza lektura rozpoczyna się od hitowego utworu tytułowego. We wstępie słyszymy hiszpańską gitarę, potem art rockowe flety, orkiestrę a'la disco i wreszcie podwyższoną komputerowo, uroczą "nowoczesną" wokalizę. Nowoczesność - wszystko do kupy, mix remix. Znalazł się tu też całkiem przyjemny remix elektroniczny Boney M (Live at Dominoes) wieszczący modę na niszczenie wspaniałych piosenek (ktoś pamięta Say Say Say?), a także mix dyskoteki z patetyczną orkiestrą (Frontier Psychiatrist). Znajduje się tu mnóstwo muzyki klubowej, raz pomieszanej z rapem (Flight Tonight), raz z muzyką relaksacyjną (A Different Feeling), innym razem z anielskim chórem (Electricity). Mamy jazz, musical, klasykę, drum 'n' bass, techno, jakichś bitlesów, lata 60., 70., 80., 90., a przede wszystkim zerowe. Mamy też Avalanche Rock wyrażający dobitnie, co stało się z mainstreamowym rockiem w ostatnim dziesięcioleciu. Jednym słowem, prościej byłoby wymienić to, czego tutaj nie ma.
Mieszanka, ale nad wyraz spójna. Zupełnie jak dekada, w której powstała.

środa, 18 maja 2011

Lata zerowe w muzyce

Jakie były, co było ważne, co popularne, co piękne, co kiepskie, co uznane, z czego się śmiano? Tak właściwie niewiadomo. Wiek dwudziesty pierwszy rozpoczął się od mieszania wszystkiego ze wszystkim, a proces globalizacji chyba nigdy nie był aż tak silny jak w ostatniej dekadzie (Internet?). Kultura stała się dostępna dla każdego, w każdej chwili, na wyciągnięcie ręki.

Łatwo się zorientować, będąc choć trochę zainteresowanym muzyką, jakie albumy dwudziestego wieku są uznawane za bezwzględne klasyki. Wiadomo, że lata 60. - garniturki i hipisi, lata 70. - rozbudowany rock progresywny i surowy punk, lata 80. - pop i alternatywa, lata 90. - grunge i brit pop... A lata 00.? Tu pojawia się problem. Muzyka ostatniej dekady była na tyle wielobarwna i różnorodna, że jej ogólne sklasyfikowanie wydaje się niemożliwe. Ilu ludzi, tyle opinii, każdy słuchał czego innego, co innego chwalił, co innego krytykował. To, co dla jednych było muzycznym objawieniem, dla drugich zaledwie wtórnym produktem.

Szukając w Internecie w miarę obiektywnego zestawienia muzyki lat 2000-2009, znalazłem jedynie rankingi stworzone przez czołowe portale i czasopisma muzyczne, w których to znalazło się mnóstwo pozycji nieznanych. Dodam, że każde takie zestawienie było w 90% różne od wszystkich pozostałych, co uniemożliwiało jednoznaczną ocenę stawianych na piedestał albumów. Oczywiście znalazłoby się trochę takich, które uznawane były przez większość krytyków muzycznych, ale przecież krytycy muzyczni to tylko jedna strona medalu, a co ze zwykłymi odbiorcami? To czego słuchano w radiach i odtwarzaczach mp3 często znacznie odbiegało od owych rankingów rzekomo najlepszych albumów. Taki to już znak czasów - to, co podoba się ogółowi nie znajduje poparcia u znawców (gdzie się podziały czasy Sierżanta Pieprza?). Kontemplacja muzyki też stała się inna - empetrójki zastąpiły tradycyjne nośniki, a przez to coraz rzadziej (nad czym ubolewam) słuchało się albumów w całości.

Wbrew tej tendencji postanowiłem jednak stworzyć obiektywny leksykon płyt, które definiowałyby pojęcie muzyki w latach zerowych. Znajdą się tu dzieła wiekopomne, wspaniałe, ale też po prostu popularne. Ideą jest znalezienie równowagi między albumami cenionymi przez krytyków, jak i przez zwyczajnych słuchaczy - chodzi po prostu o te, które namieszały w świecie muzycznym. W związku z tym znajdzie się tu też parę pozycji, za którymi nie przepadam, ale które były w minionej dekadzie ważne dla sporej części odbiorców muzyki.

A ta była bardzo różnorodna. Sporą popularnością cieszył się oczywiście rock, gatunek który jest mi najbliższy, a także metal, zwłaszcza na początku dziesięciolecia. W podsumowaniu nie sposób pominąć szeroko rozumianej muzyki popularnej, zdecydowanie dominującej w ostatnim czasie (od teen popu i boysbandów po schyłkowy electropop), opiszę więc muzykę, której nie słuchałem, ale którą raczej słyszałem. W latach zerowych prawdziwy rozkwit przeszedł rap, którego jednak nie uwzględnię, ponieważ zupełnie się na nim nie znam. Będzie natomiast nieco elektroniki i muzyki eksperymentalnej. Z tego wszystkiego, mam nadzieję, wyklaruje się w miarę wyrazisty obraz muzyki pierwszego dziesięciolecia XXI wieku.
Spis "Dark Side of the Moonów" lat zerowych czas więc zacząć!

P.S. Oczywiście mógłbym stworzyć własny ranking ulubionych płyt dekady, jednak uznałem, że byłoby to przedsięwzięcie bezcelowe. Takich zestawień jest w Internecie mnóstwo, a i tak nikt nie zadaje sobie trudu, aby je wszystkie badać. Nie ma natomiast podsumowań, powiedzmy "podręcznikowych", które odpowiedziałyby poprzez konkretne pozycje płytowe (lektury obowiązkowe) na pytanie: jaka ta muzyka w latach zerowych była?

Dla zainteresowanych podaję linki do rankingów sporządzonych przez portale i czasopisma muzyczne:
http://www.porcys.com/Others.aspx?id=284
http://stereogum.com/105081/rolling_stones_100_best_albums_songs_of_the_00s/list/
http://www.pitchfork.com/features/staff-lists/7706-the-top-200-albums-of-the-2000s-200-151/
http://www.nme.com/list/the-top-100-greatest-albums-of-the-decade/158049/page/1
http://www.screenagers.pl/index.php?service=xtras&action=show&id=225