środa, 27 lipca 2011

Rok 2005: lektury obowiązkowe

W niniejszym zestawieniu rok 2005 jawi się jako wysoce różnorodny. Każda wymieniona tu płyta wprowadza nas w zupełnie inny muzyczny świat. Jaki? Przekonajcie się sami i posłuchajcie.

Bloc Party - Silent Alarm (Wichita)
Sezonowych zajawek ciąg dalszy. Bloc Party - zespół, który zawdzięczał swą sławę szumowi wokół Franza Ferdinanda, okazał się na debiucie grupą ambitniejszą od kumpli po fachu, acz również wykorzystującą panujące w muzyce trendy. Trzeba zaznaczyć, że Silent Alarm to rzecz niemal zupełnie inna od wesołego i przyjemnego albumu Franz Ferdinand, wydanego dokładnie rok wcześniej. Znajdziemy tu co prawda popularne gitarowe patenty grane na lekkich przesterach z mnóstwem górnych tonów, lecz nadają one tutejszym kompozycjom raczej nostalgicznego klimatu. Gitarzyści po prostu wiedzą, co grają. Dowodem wyższych aspiracji zespołu może być na przykład końcowe solo w She's Hearing Voices, wyjątkowe jak na indie kapelę lat zerowych. Ciekawostką jest barwa głosu czarnoskórego wokalisty - Kele Okereke, niemal identyczna z barwą Damona Albarna (Blur).
Bloc Party swym debiutem wyznaczyli nową ścieżkę, którą miało później podążyć wiele innych zespołów: pokazali, jak z niezal-rocka stworzyć sztukę. Niestety, po Silent Alarm słuch o nich niemal zaginął, a następne płyty nie zyskały już takiej przychylności fanów ani krytyków.

Sufjan Stevens - Illinois (Asthmatic Kitty)
Dekada zerowa to czas nieporozumień. Naprawdę nie jestem i nigdy nie będę od niej specjalistą - nie wiem gdzie znajduje się granica między nowoczesnym nawiązaniem a retro-stylizacją, nie wiem gdzie kończy się melancholia, a zaczyna się zwykłe nudziarstwo, nie mam pojęcia, czym różni się obfitość od przesytu. Nieporozumienia, nieporozumienia...
Sufjan Stevens to abstrakcjonistyczny rekordzista Guinessa. Wydał ostatnio pięćdziesiąt albumów, po jednym na każdy stan USA - jako drugi został wydany hołd dla Illinois (czy jak woli artysta - "Illinoise"). Póki co , jest on uznawany za najbardziej wartościowe dzieło cyklu, ponieważ pozostałych nikt jeszcze nie zdążył przesłuchać. Znajduje się na nim wszystko. Prócz folku, folk rocka, folk rocka a la Nick Drake, indie rocka, niezależnej melancholii, alternatywnej orkiestracji, znajdziemy tu też zaśpiewy chóru i partie ponad dwudziestu różnych instrumentów, na których gra pan Sufjan. Dostajemy do naszych rąk 75-minutową opowieść, pełną pomysłów (mogących zapełnić następne 50 albumów), podaną w amerykańskiej postaci hamburgera XXL.
I żeby nie było nieporozumień - tylko ta wzmianka o wydaniu 50 albumów jest nieprawdziwa.

Gorillaz - Demon Days (Parlophone)
Gorillaz to zespół na miarę XXI wieku. Wszystko w nim jest wirtualne, włączając w to samych członków. Właściwie tylko jego muzyka istnieje na płaszczyźnie rzeczywistej, a ta jest również nowoczesna, elektroniczna; momentami gitarowa, czasem ze wstawkami rapowanymi.
Pamiętam jeszcze, jak sześć lat temu, jako zagorzały przeciwnik hip-hopu, usłyszałem w Roxy.fm singiel Feel Good Inc.. Pomyślałem wtedy, że ten flow oraz "cała ta gadanina" wcale nie są takie głupie. Czasy się zmieniły, muzyka się zmieniła, rap stracił na popularności, rock stracił na popularności i oba gatunki się do siebie zbliżyły. Oczywiście nie była to zasługa Gorillaz, a raczej działań Run DMC i innych Besie Boysów w latach 80. Ten swoisty "sojusz" sprawił jednak, że takie Demon Days z naleciałościami rocka i rapu nikogo już nie dziwiło. Dziwić mógł fakt, że coś takiego stworzył Damon Albarn - legenda britpopu.
No cóż, taka to była dekada.

Wolfmother - Wolfmother (Modular)
"No, w końcu jakaś dobra muzyka" - tak powiedział Pan Maciej Orłoś podczas przerwy w konkursie Eurowizji, kiedy organizatorzy posłużyli się jakimś nagraniem z lat 70./80. Tak też zareagowało wielu przy pierwszym odsłuchaniu hitowego Woman pochodzącego z tej płyty. Ten utwór, bez ogródek odwołujący się do klasyki hard rocka, zapewnił grupie zupełnie nieoczekiwaną światową popularność. Rzecz jasna, w ostatniej dekadzie było sporo takiego retro-grania, ale debiut Wolfmother różnił się od pozostałych tego rodzaju pozycji tym, że był po prostu dobry. Właściwie trudno powiedzieć, czy młodzi gitarzyści nie uczyliby się dzisiaj riffu z Woman obok tego ze Smoke on the Water, gdyby omawiany album nie powstał w 2005 roku, ale na początku lat siedemdziesiątych.
Ta płyta brzmi tak, jakby Tommy Iommi, Jon Lord, Bill Ward i jakiś naćpany wokalista z wysokim głosem zapragnęli pograć razem cięższą odmianę indie rocka. W tym przypadku to nieistotne, że nie odkryli niczego nowego - po prostu nagrali dobrą płytę, która przypomniała współczesnym, że kiedyś ludzie potrafili grać na gitarach.

Madonna - Confessions on a Dancefloor (Warner Bros.)
W dobie zwiększonego zainteresowania klimatem lat 80., Madonna nie musiała się specjalnie wysilać, aby dopasować swoją muzykę do nowych czasów. Oczywiście jest to spore uproszczenie, bo bezpośrednich nawiązań do starszych nagrań królowej popu jest tu raczej niewiele. Płyta jest zrobiona na nowoczesną modłę, z typową syntetyczną perkusją, z tanecznymi beatami - pod tym względem Confessions on a Dancefloor spełniło wymogi współczesnej popowej produkcji. Pod innymi jednak, zostawiło konkurencję daleko w tyle.
Po pierwsze, poziom kompozycji jest tu wyjątkowo dobry, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę klasę takiej artystki jak Madonna. Cztery single z tego albumu na stałe pozostają w pamięci; mają absolutnie melodyjne i chwytliwe refreny, których próżno szukać w "hitach" większości współczesnych gwiazdeczek. Po drugie, mimo że piosenki są stylistycznie do siebie podobne, każda jest pomysłowo wzbogacona; czy to melorecytacją (Sorry), czy jakimiś instrumentalno-wokalnym pasażami (Isaac). Po trzecie, album jest przemyślany jako całość, między utworami nie ma przerw, wszystkie są jedną, prawie godzinną imprezą.
Po czwarte, królowa popu jest przecież tylko jedna.

niedziela, 24 lipca 2011

Rok 2004: lektury obowiązkowe

Na dłuższą metę takie zestawienie potrafi zmęczyć. Nie ukrywam - cotygodniowe wstawianie pięciu recenzji przerosło moje siły, stąd też ta ponad miesięczna przerwa. Skoro jednak zacząłem, postanowiłem swoje "dzieło" skończyć. Przedstawiam więc pięć esencjonalnych albumów 2004 roku z krótszymi opisami niż zazwyczaj.

Arcade Fire - Funeral (Merge, Rough Trade)
Kolejnym znakiem czasu ostatnich dziesięciu lat były tzw. "chwilowe zajawki". Pod natłokiem całego mnóstwa średnich i miałkich płyt, każdą, ledwie dobrą pozycję potrafiono obwieścić arcydziełem. Nie oszukujmy się, w ostatniej dekadzie niewiele było naprawdę intrygujących rockowych pozycji, dlatego też debiut Kanadyjczyków zapewnił grupie ogólnoświatową sławę jako giganta muzyki niezależnej.
Temat może niezbyt oryginalny (śmierć), został tu ubrany w sposób odpowiedni dla czasów indie rocka. Gitarowe aranżacje wzbogacone zostały tu jednak o instrumenty smyczkowe, które nadały kompozycjom podniosły nastrój. Płyta była przez pewien czas skarbnicą wzruszeń dla współczesnych melomanów. Niedługi czas.
Z perspektywy siedmiu lat album stracił na wartości. Łatwo zauważyć, że momentami Arcade Fire przedobrzyli, ściana dźwięku wypełniona jest tu po brzegi, klaustrofobiczna, bez przestrzeni. Muzyka przytłacza, podobnie jak monotonny, mimo wszystko, wokal. Nie jestem pewien czy w przyszłości ten album będzie uznawany za klasykę, tak jak uznano go w momencie wydania.

Junior Boys - Last Exit (Domino, KIN)
W dekadzie zerowej popularne były nawiązania do synth popu z lat 80. Możemy je dostrzec również na debiucie tego duetu. Mnóstwo tu typowych dla tamtych czasów minimalistycznych aranżacji i syntezatorowych barw.
Lecz nie tylko na synth popie debiut Junior Boys stoi. Panowie z Hamiltonu cenieni są przede wszystkim za kompozycje z subtelnymi melodiami i wyjątkowo uczuciowy, jak na ten rodzaj muzyki, wokal. Ta płyta stoi też w swego rodzaju opozycji do współczesnych, przeładowanych efektami produkcji. Nie ma tu niepotrzebnych, zapychających tło dźwięków - wszystko jest wyważone i przemyślane. Dlatego ta płyta to rzecz tak wyjątkowa. I chociaż zdecydowanie nie jest to moja muzyczna bajka, jedyne, co mógłbym jej zarzucić, to długość niektórych kompozycji. Przez to album jest o osiem minut za długi...

The Killers - Hot Fuss (Lizard King/Mercury/Vertigo)
The Killers to taka typowa dla lat 00. kapela. Bez silenia się na zmienianie świata, Anglii, muzyki czy czegokolwiek. Właściwie jedyne, co różniło ich na etapie Hot Fuss od pozostałych podobnych zespołów, to dobre melodie, których na tej płycie aż nadto. I nie mówię tylko o singlach.
Czy było coś oryginalnego w indie rocku z syntezatorem? Raczej nie. Czy wokal Brandona Flowersa jest wybitny? Raczej nie. Czy słuchał ich cały świat? ...?
Przyznaję, że też ich słuchałem, zacząłem jakoś w 2006 roku od płyty Sam's Town. I niech mi ktoś powie, że oni słabe melodie wymyślają! Nawet późniejszy Human to też kawałek pełen trafnych dźwięków, których sklecić byle kto by nie potrafił. Może przesadzili tylko z tym kożuchem. Nie ma co, potrzebna nam była taka kapela. Przynajmniej potrafili podejść z dystansem do tego, co tworzyli:

It's Indie rock'n'roll for me,
It's all I need,
It's Indie rock'n'roll for me.


Kelly Clarkson - Breakaway (RCA)
Kelly Clarkson nie była ikoną popu ostatniej dekady. Wpisała się niestety w przykład typowej kariery typowej współczesnej piosenkarki: wygrała popularny talent show (w tym przypadku amerykańską edycję Idola), nagrała płytę, która zapewniła jej światową popularność, po czym wszyscy o niej zapomnieli, podobnie jak o piosenkach, które zaśpiewała. Nieprawda? A gdzie ostatnio wyczytaliście jej nazwisko zanim weszliście na tego bloga? Kto słyszał jej ostatniego singla? No właśnie.
Wspominam o Kelly dlatego, że jej przypadek wydał mi się dość jaskrawy. Z wszystkich podobnych jej gwiazdeczek zrobiła bodaj największą karierę i miała największe możliwości wokalne. Z płyty Breakaway pochodziły trzy międzynarodowe hity, które w swoim czasie naprawdę zrobiły furorę. W utrzymaniu popularności przeszkodził jej chyba brak skandali i podobnych chwytliwych numerów. A szkoda dziewczyny, bo naprawdę potrafi śpiewać.

Green Day - American Idiot (Reprise)
To zabawne, że zespół, który zaczynał na początku lat 90. mógł stać się głosem współczesnego młodego pokolenia. Sukces Amerykańskiego Idioty przeszedł wszelkie oczekiwania; młodzież na całym świecie, nie znając żadnego tam Dookiego, szalała przy Wake Me Up When September Ends niczym obudzona z długiego snu. Możemy się dzisiaj śmiać z naszej ówczesnej fascynacji, ale bądź, co bądź, był to ważny album dla niedoświadczonych uszu i jako tako je ukształtował. Zerknijcie na waszą półkę z płytami. Jeśli w ogóle taką macie, American Idiot najpewniej na niej jest.
Ten concept album był swego rodzaju symbolem naszego buntu przeciw niewiadomoczemu. Niby świat dookoła był schludny, nowoczesny, pełen udogodnień, a jednak w sercu tlił się jakiś płomyk niesmaku, coś zatruwało je od środka nienawiścią. Upust naszym uczuciom dawaliśmy słuchając "płyty z granatem", odgradzając się od świata zewnętrznego na naszych przedmieściach. Czekaliśmy na wakacje chodząc po bulwarze niespełnionych snów. Niektórzy szukali pociechy w używkach, inny szukali nadzwyczajnej dziewczyny...
Mam pewien sentyment do tej płyty, podobnie jak wy. To był w końcu głos naszego pokolenia. Może poprzednie roczniki potrafiły się buntować bez tych wszystkich "fucked up!", ale ważne, że w ogóle mieliśmy jakiś głos. Tutaj pogodziły się skłócone światy, punk, pop, postbeatlesowskie melodie, progresywne suity i rock stadionowy.