poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Rok 2007: lektury obowiązkowe

Apogeum. Bardzo wyraziste płyty, choć niekoniecznie takie znowu świetne. Nie wiem, co o tym sądzą krytycy, ale moim zdaniem w 2007 roku doszło do pewnego przesilenia. Dekada rozwarła się w całej okazałości ukazując swoje sprzeczności, eklektyzm, przesadę i bogactwo. Czy mam rację - oceńcie sami zagłębiając się w te albumy.

Bon Iver - For Emma, Forever Ago (Jagjaguwar)
Potrzebna była taka płyta. W dobie współczesnych, masywnych dźwiękowo produkcji, od których można niekiedy nabawić się bólu głowy, ta szczera płyta była ukojeniem dla skołatanych zmysłów. Autentyczność przekazu słownego jak i muzycznego wydaje się w tym przypadku niezaprzeczalna. Justin Vernon (bo to on stoi za całością projektu Bon Iver) zamknął się na kilka miesięcy w domku na odludziu, aby poukładać sobie życie na nowo. Skomponował przy okazji dziewięć uroczych piosenek na akustyku i opatrzył je tekstami o swej dawnej, utraconej (przed wiekami!) miłości do Emmy. Nagrał to wszystko na staroświeckim, analogowym sprzęcie z użyciem jedynie swojego głosu, gitary i bębnów (w trzech utworach). Następnie powrócił do cywilizacji i wydał tę płytę samodzielnie. Rzecz zrobiła furorę wśród sieciowych wrażliwców i dopiero po roku została oficjalnie wypuszczona na rynek przez większą wytwórnię.
Sam album, bez tej całej uczuciowej otoczki, jest zdecydowanie godzien uwagi. Zamieszczone tu ballady ujmują swoim urokiem, melodyjnością i prostotą aranżacji. Wiele zawdzięczają wyjątkowemu, ciepłemu głosowi Vernona, a także sposobie nagrania. Słuchając płyty niemalże czujemy atmosferę małej, drewnianej chatki i podwieczorka przy kominku! For Emma, Forever Ago to dobry sposób na wyciszenie się i odgrodzenie od zgiełku świata, nawet mimo małego zróżnicowania piosenek. A może dzięki temu właśnie.

Panda Bear - Person Pitch (Paw Tracks)
Panda. Panda Bear. Panda Bear zainspirowany. Panda Bear zainspirowany Beach. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał płytę. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał płytę z zapętleniami.
To na górze to oczywiście impresjonistyczny zapis uczuć po pierwszym przesłuchaniu tej płyty. Jest to spore uproszczenie, jednakże właśnie na takim pomyśle członek Animal Collective oparł swoje dzieło. Wszystko jest tu zapętlone, a najczęściej chórki a la Beach Boys, które znajdziemy praktycznie w każdym kawałku. Wszystkie nagrał sam Panda Bear, rzecz jasna. Ażeby nie było nudno, muzyk postarał się o całe mnóśtwo aranżacyjnych smaczków, które można by odkrywać i odkrywać. Może właśnie po to powstał ten album? Odkrywaniu coraz to nowych ciekawostek sprzyja przecież zapętlenie motywów - nie trzeba bowiem zastanawiać się nad treścią muzyczną.
Ba, nawet nad treścią słowną nie trzeba się zastanawiać, bo jest praktycznie w całości niezrozumiała (kawałek bambusa dla tego, kto odczyta wszystkie te zapętlone liryki ze słuchu). Trzeba jednak przyznać, że pomysł jest bezkompromisowy i oryginalny. Odkryć wszystkich zamieszczonych tu smaczków chyba się nie da, trzeba więc albo dać sobie spokój albo uznać album za genialny.

Rihanna - Good Girl Gone Bad (Def Jam)
Muzykę łączono już z wieloma "rzeczami". Starożytni łączyli ją z poezją i epiką. Muzyka doczekała się odmiany tanecznej i teatralnej (czyt. operowej), została wykorzystana także do podboju USA (The Beatles), jako podkład dźwiękowy do Gwiezdnych Wojen i innych filmów. Później zaczęto tworzyć filmy na potrzeby muzyki (czyt. teledyski). Następnie pomysł ten rozwinięto i powstało coś na kształt muzycznej erotyki. Konwencja ta upowszechniła się w dekadzie zerowej, kiedy to zauważono jej komercyjny potencjał, a zaczęła całkowicie dominować gdzieś po roku 2007. Robiła się wtedy coraz bardziej prostolinijna i wulgarna, a przy okazji przestała szokować ze względu na swą wszechobecność.
W powyższych tezach jest, rzecz jasna, nieco przesady, jednakże tytuł tej płyty mobilizuje do jasnego postawienia sprawy: "good girl gone bad" oznacza w tym przypadku "dobra dziewczynka postanowiła zarobić". Pomogli jej w tym producenci, którzy postarali się o kilka chwytliwych singli i kilka WYPEŁNIACZY. Pomogli jej specjaliści od wizerunku, reżyserzy teledysków oraz cały sztab marketingowy. Muzyka pełni tutaj drugoplanową rolę, jest nagrana momentami wręcz ascetycznie i próżno szukać tu takich aranżacji jak na Loose lub FutureSex/LoveSounds.
Cóż, Rihanna (w domyśle: jej menadżerowie) nie wymyśliła nic nowego. Podobna konwencja istniała już od dawna, lecz gdzieś od 2007 przeważyła nad wszelkimi innymi i panuje do dziś. Pytanie tylko, jak długo pozwolimy na wpychanie sobie do głowy waty - chyba chcemy słuchać muzyki, prawda?

LCD Soundsystem - Sound of Silver (DFA/Capitol)
Dekada zerowa była czasem, kiedy punk coraz mniej przypominał punk. Hasła takie jak "Punk's Not Dead" świadczyły tylko o dogorywaniu głównego nurtu tegoż gatunku rocka, który przestał być wierny anarchistycznym ideałom, a zbratał się z popem, rockiem stadionowym i znienawidzoną progresją. Doszło do tego, że taki LCD Soundsystem otrzymał etykietę zespołu dance-punkowego, choć rdzennego punku nie przypomina ani trochę.
Przyznać trzeba, że muzyka Nowojorczyków rzeczywiście rwie na parkiet. Sound of Silver nie jest jednak zwykła płytą taneczną. Można jej słuchać z powodzeniem także w domowym zaciszu, podczas podróży czy gdziekolwiek indziej. Muzycy postarali się bowiem o interesujące aranżacje z wykorzystaniem pianina, elektroniki i punkowych gitar, które na długo zostają w pamięci. Nie stawiali sobie ograniczeń: utwory trwają niekiedy po osiem minut.
Znajdziemy tu odwołania do syntetycznego klimatu lat 80. (utwór tytułowy), muzyki typowo elektronicznej (Get Innocous!), garage rock revivalu (All My Friends), a nawet funku (Us V Them). Jest tu też nostalgiczna ballada New York, I Love You, But You're Bringing Me Down, która wydaje się być idealnym zwieńczeniem tego różnorodnego albumu, a może i całego istnienia punku.

Radiohead - In Rainbows (-)
Największą sensacją związaną z tym albumem nie była jego jakość, ani zmiana stylu Radiogłowych, ani żadne nowatorstwo, ale właśnie ta pauza w miejscu wytwórni. Wszystkim zaznajomionym z tematem wiadomo, że giganci rocka alternatywnego nie czekając, aż materiał wycieknie do sieci, sami wrzucili całą płytę do ściągnięcia ze swojej strony (za darmo lub za opłatą według własnego uznania). Skutków tego przedsięwzięcia nie sposób dziś jeszcze ocenić, natomiast nie ulega wątpliwości, iż było to wydarzenie wyjątkowe. Możliwe, że zapoczątkuje ono zupełnie nową erę słuchania muzyki, w której płyty kompaktowe zupełnie stracą na znaczeniu. Możliwe, że okaże się jedynie incydentem, o którym nikt nie będzie za dziesięć lat pamiętał.
Trzeba to zaznaczyć - nie każdy mógł pozwolić sobie na taki ruch. Radiohead jest bowiem jednym z niewielu obecnych wielkich zespołów, którego kolejne albumy przyjmowane są z niegasnącym entuzjazmem. Swoją renomę zawdzięcza przede wszystkim muzyce, ale też temu, że za każdym razem potrafi zaskoczyć. Tym razem panowie Abingdonu rzeczywiście namieszali, bardziej jednak sposobem dystrybucji, niż samym albumem. Piosenki na nim zawarte to typowy Radiohead na wysokim poziomie, bez fajerwerków, ale też bez słabych punktów. To Radiohead jaki kochamy i jakiego lubimy słuchać. To Radiohead, który uwielbiamy bez względu na to, że uwielbiają go wszyscy. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może z powodu braku innych wielkich zespołów w dzisiejszych czasach?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rok 2006: lektury obowiązkowe

Był to czas wyrazistych wydarzeń muzycznych. Lwia część z nich, należąca do tak zwanej "popowej rewolucji" roku 2006 (jak określili ją niektórzy dziennikarze), to propozycje kojarzące się z powszechnym zepsuciem muzyki, "papką" dla mas, nieambitnym chłamem, perfidną "komerchą" itd. Czy słusznie? Postaram się na to pytanie odpowiedzieć.

Przy okazji, rok 2006 był też rokiem Arktycznej Małpy.

Arctic Monkeys - Whatever People Say I Am, That's What I'm Not (Domino)
Wymienianie tytułów jakimi ta płyta została obdarzona w momencie wydania jest w tym przypadku raczej nie na miejscu. Był to bowiem specyficzny czas, w którym nie dało się rzeczy ocenić obiektywnie, a jedynie przez pryzmat własnych skojarzeń czy odczuć.
Nie sposób ominąć faktu, że zespół ten stał się głosem pokolenia prawie wszystkich nastoletnich Anglików. Dla nich Alex Turner był wieszczem, poetą, wyrazicielem ich myśli, Jimem Morrisonem dzieci indie. Wtedy nie było ważne na ile ich ulubiony zespół zrzynał z The Strokes, na ile z The Kinks, a na ile sam się wymyślił. Liczył się tamten moment, tamta chwila, kiedy młodzi ludzie śpiewali młodym ludziom o problemach młodych ludzi. A że muzycznie ten album nie był żadnym novum? To się nie liczyło - Whatever People Say I Am, That's What I'm Not był wystarczająco dobry, aby stać się lekturą obowiązkową każdego młodego adepta muzyki rockowej i nie tylko.
Czy debiut Arctic Monkeys był rzeczywiście najlepszym debiutem od czasu Definitely Maybe, jak obwieścili swego czasu dziennikarze? Na to pytanie możemy odpowiedzieć sobie sami, o ile słyszeliśmy ich późniejsze płyty.

Joanna Newsom - Ys (Drag City)
Dekada zerowa była czasem tagów. Te krótkie określenia stylu czy charakteru muzyki, szczególnie spopularyzowane przez portal last.fm, stały się punktem odniesienia w dyskusji na temat jakiegokolwiek wykonawcy. Kiedy przypięło się już komuś taką "łatkę", można było oceniać, podziwiać, krytykować i mieć w ogóle jakieś zdanie. Oczywiście ludzie od zawsze lubili klasyfikować. I od zawsze mieli problemy z takimi artystami jak Joanna Newsom.
Najczęściej przyklejanym do niej tagiem był tak zwany freak folk. Ta urocza harfistka stworzyła jednak dzieło daleko wykraczające poza ramy gatunku. Zacznę od tego, że harfa to raczej nie jest instrument ludowy. Kompozycje z tego wyjątkowego albumu nabierają dzięki niej posmaku pieśni antycznych aojdów, a może nawet elfickich pieśniarzy (oba porównania są odległe, a jednak w jakiś sposób bliskie współczesnemu odbiorcy, nieprawdaż?). Dodatkowo mamy tu orkiestrowe, klasyczne aranżacje, a na tle tego wszystkiego wysoce oryginalny i nieco dziecinny głos głównej bohaterki przedstawienia. I wreszcie kompozycja piosenek: otwarta i swobodna muzyczna opowieść, której nie da zamknąć się w czterech minutach. Niemalże jak u Boba Dylana.
I jakim to tagiem określić ten album? Proponowałbym tylko jeden - "Joanna Newsom".

Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds (Jive)
Moment, w którym słuchanie współczesnego popu rzekomo przestało być obciachem, jest wielokrotnie utożsamiany z pojawieniem się tego albumu, tego właśnie artysty. Czy rzeczywiście tak się stało - to temat na odrębną dyskusję. Przyznać jednak trzeba, że jak na tego typu produkcję, FutureSex/LoveSounds jest płytą zdecydowanie ambitną, a przynajmniej ambitną muzycznie.
Głównymi producentami albumu byli w tym przypadku Timbaland i Danja, na szczycie swojej popularności i kreatywności. Począwszy od piosenki tytułowej (mającej w sobie coś z Another One Bites the Dust), przez dwa największe hity (Sexyback i My Love) i bogate aranżacyjnie What Goes Around... Comes Around (Interlude), a na wyciszonych Until The End of Time i Losing My Way kończąc, płyta nie traci nowoczesnego, tanecznego charakteru. Wyjątkowo dużo dzieje się tam w sferze instrumentalnej. Są tu smyczki, gitary, basy, beaty, wokalizy, chórki, rapowane zwrotki, czy też klimatyczne, muzyczne przerywniki. W zdziwienie mogą wprawić dwa odmienne od reszty utwory. Funkowy Damn Girl, wyprodukowany przez Jawbreakers, przywodzi na myśl dokonania Jamesa Browna (perkusja!). Z kolei ballada All Over Again (Another Song), którą zajął się Rick Rubin, poraża prostotą i pięknością swej melodii.
Otrzymujemy zatem album różnorodny, pełen smaczków, doskonale wykonany, nagrany i skomponowany (przez samego artystę, a to w popie rzadkość). Czy zatem słuchanie popu przestało być śmieszne? Chyba nie, natomiast ja nie będę śmiał się z żadnego słuchacza tegoż albumu.

Muse - Black Holes and Revelations (Helium 3, Atco)
O ile Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band pozwolił wejść muzyce rockowej na salony, to czwarty album Muse zapewnił jej miejsce na dyskotekowych parkietach. Dodam, że uczynił to zarówno bez utraty jakości, jak i ambicji. Doskonałym tego przykładem jest otwierający płytę Take a Bow: progresywnie się rozwijający, z patetycznymi wokalizami a la Queen, a jednak taneczny, jeśli chodzi o aranżację. Podobnie jest z trzema następnymi utworami: niesamowicie melodyjnym Starlight, względnie ciężkim Supermassive Black Hole i depeszowym Map of Problematique. Muse jednak nie poprzestali na łączeniu art rocka z muzyką taneczną. Na BH&R zaserwowali jeszcze dwie kojące ballady (Soldier's Poem i Invincible), niemalże metalowy Assasin, niepoprawny politycznie Exo-Politics, oraz trzy utwory z domieszką hiszpańskiej i włoskiej muzyki. Wśród nich znalazł się Knights of Cydonia z jednym z najlepszych riffów dekady zerowej.
We wszystkich tych utworach panowie z Muse utrzymali formę, nie zdradzili swoich ambicji, ani ideałów, ani też nie odbiegli od przystępności swej muzyki (wnioskuję z ilości sprzedanych egzemplarzy płyty).
Mówi się, że Black Holes and Revelations to najmniej progresywny album tej grupy. Ja twierdzę, że jest właśnie najbardziej progresywny, ponieważ przełamał najwięcej stereotypów i muzycznych barier.

Nelly Furtado - Loose (Geffen, Mosley)
Wraz z Justinem Timberlake'iem, Nelly Furtado jest uznawana za symbol popowej rewolucji roku 2006. Trudno się z tym nie zgodzić. Piosenki takie jak Maneater czy Promiscious oblegały wtedy listy przebojów przez wiele tygodni, a album sprzedawał się jak ciepłe bułeczki. I chociaż podobnym sukcesem mogłoby się pochwalić parę tuzinów innych gwiazdek pop, to przypadek tej kanadyjskiej wokalistki jest na swój sposób wyjątkowy.
Nelly zaczęła swoją karierę od akustycznych balladek, takich jak I'm Like a Bird. Nie jest jedną z wymyślonych przez showbiznes lalek, ale artystką, która sama komponuje sobie piosenki. Tym dziwniejsze było nagranie przez nią albumu w odmiennej, dyskotekowej stylistyce oraz zdanie się na innych w kwestii kompozycji utworów. Zajął się nią sam Timbaland (jak już wspomniałem, na szczycie popularności), zupełnie odmienił jej wizerunek, styl i docelowych odbiorców; dołożył też wokal w Promiscious, a także swoje "e" w Say It Right. Pomyślelibyśmy - Nelly sprzedała się. I pewnie tak się stało. Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że Loose to po prostu dobry album. Ba, miejscami wręcz ambitny: mroczny i mocny Maneater, In God's Hands z przesłaniem (nawiasem mówiąc, nieco podobny do Iris Goo Goo Dolls), czy też All Good Things (Come to an End) napisany przez Chrisa Martina, to piosenki, których nie znajdziemy na pierwszym lepszym popowym albumie. Może gdyby nie ciężkostrawne utwory z domieszką muzyki latynoskiej (ze wszystkimi wadami tej stylistyki), byłby to nawet album bez słabego punktu?
Tak, czy inaczej, Loose to płyta godna umieszczenia na liście lektur obowiązkowych ostatniej dekady. Trudno o lepszy przykład gwałtownej zmiany stylu i wizerunku z zadowalającym efektem końcowym.