tag:blogger.com,1999:blog-44256946935458694662023-11-16T09:57:26.660-08:00Albumy: lektury obowiązkowe i rozszerzoneBlog ten zmienił swój profil - będzie tu mowa o albumach muzycznych wszelkiego rodzaju, z lat 60., 70., 80., 90., 00., a może też 10. lub 50. Recenzje, kompilacje, rankingi i podsumowania. Poszukiwanie w muzyce nastroju. Albumy, których nie musisz lubić, ale powinieneś znać. Albumy, których nigdy byś pewnie nie poznał. Albumy - pomniki, symbole, i generalnie dzieła sztuki. O tym wszystkim na ngujenie.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.comBlogger31125tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-69415302503982190122014-01-05T14:43:00.002-08:002014-01-14T05:17:43.854-08:00Fryderyk Nguyen: Najlepsze zagraniczne albumy i piosenki 2013 roku<div style="margin-bottom: 0cm;">
Już od jakiegoś czasu, zachęcany
przez mojego Przyjaciela Sławka, przymierzałem się do napisania czegoś dla
„Muzycznej Podróży”. Jako że Redaktor Naczelny tego
nietypowego bloga, mieszkając za granicą, często pisze o polskiej muzyce, pozwoliłem sobie na mały rewanż, pisząc o muzyce
zagranicznej 2013 roku z perspektywy polskiej. Zapraszam do
przyjrzenia się albumom i piosenkom, które zwróciły moją uwagę
w ostatnich dwunastu miesiącach. </div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br />
<br />
ALBUMY<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMfRSKe17E4PCBlrLR7BAYdmE6NpsF2VuSEW6xCxdTSJjYvDKAhDnn01QoBw_Bh-rKbiGwz2wje1RGRlq8DC-8F4FQOTrZit1x-ixZfepAgqibfz_3aGuQNwVQ11tTHE46EVwpvRhNCy-Q/s1600/Daft+Punk+-+Random.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMfRSKe17E4PCBlrLR7BAYdmE6NpsF2VuSEW6xCxdTSJjYvDKAhDnn01QoBw_Bh-rKbiGwz2wje1RGRlq8DC-8F4FQOTrZit1x-ixZfepAgqibfz_3aGuQNwVQ11tTHE46EVwpvRhNCy-Q/s1600/Daft+Punk+-+Random.jpg" width="200" /></a><b>5. Daft
Punk – <i>Random Access Memories</i></b></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Pamiętam, jak jadąc pod Zamość do
Starej Huty, gdzie mieliśmy z Katedrą zagrać koncert w hipisowskim
klubie „Szkoła 69”, Paweł razem z Michałem i Tomkiem (naszym
przyjacielem-kierowcą) katowali nas tym albumem. Wydał mi się
wtedy chłodny, a przetworzone komputerowo wokale, mimo ciekawych
aranżacji, skutecznie mnie od niego odstraszały. Nazwa Daft Punk
obiła mi się wcześniej o uszy, jednak wiedziałem o nich ledwie
tyle, że tworzą muzykę elektroniczną, a na początku nowego
tysiąclecia wydali podobno dobry album „Discovery”. Dziś wiem
niewiele więcej, ale na pewno zmieniło się moje podejście do ich
najnowszego dzieła.
</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Do „Random Access Memories” nie
przekonałem się za sprawą granego wszędzie <i>Get Lucky</i>,
które ma na płycie znacznie poważniejszych konkurentów.
Pojawienie się jednak tej piosenki w tak szerokim obiegu każe z
optymizmem patrzeć na rozwój tendencji we współczesnym popie.
Okazuje się, że zapewnić sukces mogą dzisiaj nie tylko
komputerowy beat i teledysk porno, lecz także dobra melodia i aranż.
Takich dobrych melodii i aranżacji w stylu disco i popu z przełomu
lat 70. i 80. jest tutaj sporo. <i>Give Life
Back to Music</i>, <i>The
Game of Love</i>, <i>Lose
Yourself to Dance</i> mogłyby
spokojnie królować na parkietach trzydzieści lat temu – tym
dziwniejsze, że robią to dzisiaj. Lecz nie tylko piosenkami ten
album stoi. „Random Access Memories” to płyta zaskakująco
spójna, jeśli weźmie się pod uwagę różnorodność
zastosowanych na niej środków wyrazu. Najlepiej obrazuje to
<i>Giorgio by Moroder</i>, w
którym ten sam motyw przetwarzany jest we wszystkich możliwych
stylach muzycznych. Do orkiestry dołącza rockowa sekcja rytmiczna, jakby jej
nieodłączny składnik, taneczne disco płynnie przechodzi w jazz, a
wszystko poprzedza bardzo klimatyczny monolog Giorgia Morodera,
przywodzący na myśl konceptualne zapędy Floydów. Na albumie roi
się od niespodziewanych gości (osobiście cieszy mnie obecność
Pandy Beara z Animal Collective). Najciekawsza jest chyba kooperacja
z Paulem Williamsem w utworze <i>Touch</i>,
gdzie po mrocznym wstępie pojawia się musicalowy rozmach, a
następnie katartyczna, beatlesowska pointa: „Hold on if love is
the answer you're home”.
</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Daft Punk
zaskoczyli na „Random Access Memories” powrotem do korzeni muzyki
tanecznej, ale także tym, że ten powrót okazał się wyjątkowo
świeży. Mimo swej długości potrafi przykuć uwagę, nawet jeśli z początku wydał się „chłodny”.</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNEWWODPXxqe3ULlZcwELi9pljpKnlDi8N9xLzdpaKXegbqINz5v96RRODjYTx0qj41-lQiMNv2gfdijC0B1oKILnEj-VU7KgTQQ61L6Ne-luBMGloLo4KuKpEidpePdDsQ0h_vZfIxIyv/s1600/Julianna+Barwick+-+Nepenthe.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNEWWODPXxqe3ULlZcwELi9pljpKnlDi8N9xLzdpaKXegbqINz5v96RRODjYTx0qj41-lQiMNv2gfdijC0B1oKILnEj-VU7KgTQQ61L6Ne-luBMGloLo4KuKpEidpePdDsQ0h_vZfIxIyv/s1600/Julianna+Barwick+-+Nepenthe.jpeg" width="200" /></a></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<b>4. Julianna
Barwick – <i>Nepenthe</i></b></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Można powiedzieć,
że twórczość Julianny Barwick śledzę od początku. Nie chodzi
tu o idealny początek wszechrzeczy, jak ktoś mógłby pomyśleć, i
byłoby to poniekąd uzasadnione w przypadku tej niezwykłej
muzyki. Nie chodzi też o początek jej twórczości, ponieważ w
przepastnych podziemiach Internetu nigdy nie dogrzebałbym się do
pierwszej EP-ki z 2006 roku w momencie wydania. Śledzę zaś
twórczość Julianny Barwick od momentu, kiedy stała się znana szumnie nazwanemu „Sieciowemu Audytorium Muzyki Alternatywnej”*,
czyli od debiutanckiego albumu „The Magic Place”. „Nepenthe”
jest zaledwie drugim długograjem artystki, więc czas mojego
śledzenia nie wyda się Czytelnikom zbyt długi. Jednak biorąc pod
uwagę coraz większe przyspieszenie życia wirtualnej rzeczywistości
(i nie myślę tu o szybkości łącza), to, że nie zapomniałem o
Juliannie Barwick przez dwa lata od wydania jej pierwszej płyty,
każe zwrócić na nią szczególną uwagę. Zwłaszcza że muzyka,
którą niosą ze sobą dwa dzieła artystki, budzi skojarzenia raczej z
porządkiem idealnym, a co za tym idzie - wiecznym, niż z porządkiem
rzeczy.</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Właściwie trudno
powiedzieć, czy Juliannie Barwick bliżej do mistycyzmu
średniowiecznych kantyczek Hildegardy z Bingen, czy do mistrzów
ambientu w rodzaju Williama Basińskiego. Podniosły nastrój,
wielość głosów oraz mojego kochanego pogłosu każe rozpatrywać
jej „pieśni” w odniesieniu do muzyki chóralnej, nie
monofonicznej jednak, a polifonicznej. Lecz sytuacja, gdy takich
„pieśni” nie wykonuje chór, a jedna osoba, korzystająca z
efektu chyba najbardziej współczesnego, bo loopera, zwraca nas ku dzisiejszym osiągnięciom elektroniki, a idąc
dalej tym tropem i biorąc poprawkę na łagodny i powtarzalny
charakter fraz melodycznych, wchodzimy do królestwa ambientu.
Właśnie to lubię w Juliannie Barwick – idealne (w obu
znaczeniach) połączenie nowoczesnych osiągnięć techniki z klimatem
utworów najstarszej znanej kompozytorki o udokumentowanej biografii.
</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Trudno tu pisać o
poszczególnych fragmentach, bo cała płyta „Nepenthe”, zresztą
podobnie jak debiut, mówi jednym głosem, mimo że na fakturę jej
„pieśni” składa się ich bardzo wiele. A słowo „pieśni”
daję w cudzysłów, ponieważ większość z nich nie zawiera słów
znanych w ludzkich językach. Wszystkie są właściwie jednym
Słowem.
</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
* ułożył się tu
ciekawy skrót „SAMA”.
</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVHEnZZfgmnihM2MkHO4jlYyhvezf-Bl-sgeG1uaiisF7QWKx2vQCoTBgcB_ApwQMJFAzafU2KcPKuwSpwEypm7ffc963V7VYeZWIdGSzYZf-dXIvcrhjcVwqP3vZNrgw-9NQTC2eG9lCA/s1600/Julia+Holter+-+Loud+City+Song.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVHEnZZfgmnihM2MkHO4jlYyhvezf-Bl-sgeG1uaiisF7QWKx2vQCoTBgcB_ApwQMJFAzafU2KcPKuwSpwEypm7ffc963V7VYeZWIdGSzYZf-dXIvcrhjcVwqP3vZNrgw-9NQTC2eG9lCA/s1600/Julia+Holter+-+Loud+City+Song.jpg" width="200" /></a></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<b>3. Julia Holter
– <i>Loud City Song</i></b></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Muzyka Julii Holter nieodparcie kojarzy
się z muzyką Julianny Barwick; z jednej strony na zasadzie
podobieństwa, z drugiej – przeciwieństwa. Na pierwszy rzut oka
podobne są oczywiście imiona: Julia i Julianna. Obie są
artystkami, które stały się znane w kręgach „Sieciowego
Audytorium Muzyki Alternatywnej” w podobnym czasie i wydały swoje
debiutanckie albumy w 2011 roku. Do tego zawsze znajdują się wśród
„podobnych wykonawców” na last.fm, a we współczesnych
internetowych kryteriach to nie byle jaki argument. Różnica jest
natomiast jedna: Julianna z użyciem minimalistycznych środków
(wokal, pianino, czasem instrumenty strunowe) osiąga nastrój wręcz
„kosmiczny”, Julia natomiast, posługując się znacznie bardziej
poszerzonym instrumentarium, jest raczej kameralna.
</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
Oczywiście nie zawsze. Drugi na płycie
<i>Maxim's I </i>ma charakter
wyraźnie podniosły. Mimo to można go potraktować jako wizytówkę
całego albumu, bo jest w nim wszystko, co świadczy o stylu, jaki
teraz prezentuje Julia: przestrzeń wypełniona przez elektronikę,
tu i ówdzie pianino, smyczki, jazzująca perkusja traktowana
miotełkami, a przede wszystkim głos – niby łagodny, ale
zdecydowany, momentami aktorski, czasem szepczący, melorecytujący,
zbliżający się momentami do rapu... Z pewnością znalazłoby
się tysiące wokalistek o lepszej emisji, dysponujących większą
liczbą oktaw, ale drugiego takiego głosu znaleźć nie sposób.
Zresztą nie ma takiej potrzeby – po co taki głos, które nie
śpiewałby takich piosenek. Cichutki i przejmująco smutny otwieracz
<i>World</i>, albo
wprowadzający w klaustrofobiczny nastrój <i>Horns
Surrounding Me</i>, albo
jazzowo-popowo-hip-hopowy z wpływami Kate Bush <i>In the
Green Wild</i>, albo kołyszący do
snu, a przy tym pełen ekspresji <i>He's Running Through My
Eyes</i>, czy wreszcie zwiewne i
trochę retro <i>This Is a True Heart</i>.
No i jeszcze jeden utwór, ale o nim później. Piosenki ubogacają
czasem ładnie wkomponowane partie dęciaków – raz łagodne, raz groźne
niby trąby jerychońskie. <br />
<br />
Z tego opisu ktoś mógłby
wnioskować, że album jest niespójny. W żadnym wypadku.
Wszystko spaja głos głównej bohaterki zapraszający nas na kolejne
etapy podróży po tytułowym mieście, którego cisza jest tylko
pozorna...
</div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjMOSI8K3sNFE2CTWnX-VCqRJB1rcSDko4J5eB3rzt29OTbrUeSh9TrFb4UU86duMrtoBej09wRXV7Fjjajuru9awzLuKWx2ve9hcUNLJfzpKMWTZbVmZ3zVADlRavq4QCY_LejnE3b21_-/s1600/Pond+-+Hobo+Rocket.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjMOSI8K3sNFE2CTWnX-VCqRJB1rcSDko4J5eB3rzt29OTbrUeSh9TrFb4UU86duMrtoBej09wRXV7Fjjajuru9awzLuKWx2ve9hcUNLJfzpKMWTZbVmZ3zVADlRavq4QCY_LejnE3b21_-/s1600/Pond+-+Hobo+Rocket.jpg" width="200" /></a></div>
<b>2. Pond – <i>Hobo
Rocket</i></b><br />
Tytuł nowej płyty australijskiego bandu, którego połowa członków to muzycy ulubionego zespołu Katedry (oczywiście Tame Impala), nawiązuje do katastrofy promu Challenger z 1986, a przynajmniej tak chce teledysk do wieńczącego płytę kawałka <i>Midnight Mass (At the Market Street Payphone)</i>. Trudno tu jednak szukać jakiegoś głębszego, tekstowego przesłania. Nie jestem pewien, ale na przykład <i>Xanman </i>z powtarzanym w nieskończoność wersem "Xanman, won't you understand you're not crying for your Xanman?" jest sensu raczej pozbawiony. Nawiązanie do promu nie ma więc chyba na tym albumie żadnego ukrytego znaczenia. Że niby tak samo jak jego lot jest krótki?<br />
<br />
Powyższe zastrzeżenie nie zmienia natomiast tego, że jest to najlepszy gitarowo album minionego roku. Nie chodzi mi o ukochane przez masy "solówki", ale o osiągnięte tu niesamowite brzmienie, które tylko pozornie przypomina płyty z przełomu lat 60. i 70. Mieszanie różnych zwariowanych efektów grozi często chaotycznym - notabene - "efektem" końcowym. Tutaj to nie nastąpiło, a wszystkie modulatory dźwiękowe tworzą arcyciekawą i klarowną fakturę. Bardzo ciężkie i brudne sfuzzowane gitary, mimo że zazwyczaj kojarzą się z różnymi odmianami stonera, na nowej płycie Pond brzmią jak najbardziej oryginalnie. Prawdopodobnie dopalono je jeszcze jakimś generatorem dolnej oktawy (całkiem możliwe, że również bas), dlatego odnosimy wrażenie ich "grubości". Do tego charakterystyczny dla współczesnej australijskiej psychodeli phaser, prócz niego flanger, a w otwierającym płytę <i>Whatever Happened to the Milion Head Collide?</i> także tzw. Rainbow Machine - efekt spopularyzowany przez Omara Rodrigueza-Lopeza z The Mars Volta.<br />
<br />
Rzecz jasna, nie na samej gitarze opiera się album - we wspomnianym <i>Whatever Happened...</i> pojawiają się na przykład crimsonowskie, mroczne dęciaki. Z kolei bezsensowny refren <i>Xanmana </i>jest mimo wszystko bardzo chwytliwy - i aż dziwne, że to nie on promował płytę. Pierwszym singlem (lub czymś w tym rodzaju) był <i>Giant Tortoise</i> z naprawdę świetnym riffem i łagodnymi, przestrzenno-kosmicznymi zwrotkami. Duże wrażenie robi pięknie zaaranżowany, trochę w stylu kawałków Harrisona z czasów Beatlesów, utwór <i>O Dharma</i>. Po nim nieoczekiwanie wchodzimy w klimaty bardziej brudne, sabbathowe (<i>Aloneflameflower</i>). Komiczny kawałek tytułowy z monologiem i podkładem z wpływami muzyki hinduskiej jest zaś wstępem do wieńczącego album <i>Midnight Mass</i> przypominającym w dużej mierze Floydów z okresu Pompei. Jak widzimy, nawiązań jest tutaj niemało, ale świeże brzmienie wyklarowane przez Australijczyków spaja je w spójną całość, której słucha się z przyjemnością wiele razy.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgwGwuFFVgZ_4CfvDxq4mprsMPrNMsAIDc4WWKY13DSjKiOiG1PwegBIPgHj7QNvqCrNX6bjs67OsktvxuIcQl_KdThYRQJPSIJkYzdJfru2M5tGJazur_D6vDSUrt9UfbNdkGVbZti46rI/s1600/MGMT+-+MGMT.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgwGwuFFVgZ_4CfvDxq4mprsMPrNMsAIDc4WWKY13DSjKiOiG1PwegBIPgHj7QNvqCrNX6bjs67OsktvxuIcQl_KdThYRQJPSIJkYzdJfru2M5tGJazur_D6vDSUrt9UfbNdkGVbZti46rI/s1600/MGMT+-+MGMT.jpg" width="200" /></a></div>
<b>1. MGMT - <i>MGMT</i></b><br />
Być może trochę dziwi wymienienie tego albumu tego zespołu jako najlepszego w minionym roku. MGMT byli na topie dobre pięć lat temu dzięki hitom pochodzącym z tak bardzo różnej od tej płyty - "Oracular Spectacular", ale ich ostatnie dzieło przeszło w zasadzie bez echa. I chyba to jest właśnie powód, dla którego warto o nim wspomnieć, bo zostało przemilczane w środowiskach audiofilskich zupełnie niesłusznie.<br />
<br />
Powodów może być kilka. Jednym z nich jest pewnie odmienny styl niż ten zazwyczaj kojarzony z Amerykanami. Zamiast chwytliwych hooków, syntezatorowych melodyjek z reklam, nowa płyta MGMT przyniosła muzykę bardziej awangardową, skomplikowaną, jednym słowem - trudniejszą. Drugi powód tkwi w tym, że do tego albumu trzeba się przekonać. Muzyczne wdzięki kryją się często pod grubą warstwą szumów i zwariowanych odgłosów. Cała przyjemność polega na odkrywaniu smaczków, na dochodzeniu "o co tak właściwie chodzi" i "co autorzy mieli na myśli". Tak samo bywa przecież z płytami Radiohead, których jednak nikt przez to nie pomija. Do twórczości tychże mamy tu zresztą nawiązanie, szczególnie wyraźne w utworze <i>Astro-Mancy</i> z chłodną i udziwnioną partią perkusji elektronicznej (albo automatu), elektronicznym tłem i melancholijnymi, choć lekko "znudzonymi" wokalami, co razem tworzy wrażenie ukrytej między wierszami grozy. Podobny nastrój panuje w <i>A Good Sadness</i>. Komputerowe dźwięki ulegają w nim postępującym przeobrażeniom, które powoli wynaturzając wokal prowadzą do jego zaniku i w końcowych taktach pozostają tylko one same - jak w świecie zdominowanym przez maszynę. Taki zdehumanizowany charakter ma także <i>Cool Song No.2</i>, ale tam pojawiają się stanowiące element "uczłowieczający" dźwięki pianina. Utwór ten ma też całkiem przyjazną uchu melodię z zaśpiewami w stylu lat 60. - nie jest to jednak bezwzględny hit. Jeśli gdzieś szukać dawnego MGMT, to tylko w singlowym <i>Your Life Is a Lie</i>, ale i tak będzie to zaledwie powrót do psychodelicznego "Congratulations", a nie do przebojowego "Oracular...".<br />
<b><br /></b>
Płyta dzieli się z grubsza na dwie części, obie po pięć utworów. Pierwsza jest bardziej piosenkowa, choć różnorodne aranżacyjne zabiegi skutecznie wykluczyły jej nośność. MGMT zrekompensowali to artystycznie. Czy weźmiemy na pół nowoczesny, a na pół retro cover <i>Introspection</i>, otwierający album<i> Alien Days</i>, czy przejmujący <i>Mystery Disease</i>, wszędzie znajdziemy antyprzebojowe dodatki. A to śpiew dziecka i rozstrojony syntezator, a to zmodulowane wokale, organy, czy wreszcie sample, m.in. z piosenki <i>Weekend Lover</i> Odyssey. Druga część płyty jest już pójściem na całość i wymaga od słuchacza jeszcze więcej uwagi. Cierpliwość zostaje jednak wynagrodzona. Bardzo zaimponowała mi kompozycja utworu <i>I Love You Too, Death</i>, gdzie powtarzany właściwie ten sam motyw melodyczny wyłania się z chaosu przez cały czas trwania piosenki w bardzo powolnym tempie. Po nim mamy surf rockowy <i>Plenty of Girls in the Sea</i>, obowiązkowo udziwniony, a na koniec dostojny <i>An Orphan of Fortune</i> - doskonałe zwieńczenie albumu, którego rolę można porównać do <i>Eclipse</i> z "Dark Side of the Moon". Podobnie zresztą całą płytę. "MGMT"<i> </i>oczywiście nie jest nawet w połowie tak epokowym dziełem jak wspomniane, ale to właśnie jeden z albumów w tym stylu - rozwijających się, opowiadających jakąś historię, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, którą nie sposób pomylić z inną.<br />
<b><br /></b>
<b><br /></b>
PIOSENKI<br />
<b><br /></b>
<b>5. Foxygen - <i>San Francisco </i></b><br />
Nie jestem wielkim entuzjastą chwalonego wszędzie, trzeciego albumu Kalifornijczyków, noszącego tytuł jednoznacznie kojarzącym się z pewnym okresem w muzyce rozrywkowej: "We Are the 21st Century Ambassadors of Peace & Magic". Za bardzo to dla mnie pastiszowe, przesadzone. Muszę jednak przyznać, że ta piosenka im wyszła. Melodia jest nie tylko stylowa, ale i chwytliwa. A już urocze rymy w refrenie tylko zwiększają rogala na twarzy ("That's okay, I was born in L.A.").<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="281" src="//www.youtube.com/embed/KtdWGGpvY1s" width="500"></iframe><br />
<b><br /></b>
<b>4. Arcade Fire - <i>Reflektor</i></b><br />
Do tego dwupłytowego współczesnego "arcydzieła" przekonam się pewnie po czasie albo i się nie przekonam, lecz jego utwór tytułowy, po początkowej konsternacji, muszę jednak zaliczyć do najświetniejszych kompozycji minionego roku. Złożona struktura, mnóstwo niebanalnych melodii, charakterystyczny teledysk, a przede wszystkim bogactwo tzw. smaczków wpisują go już dzisiaj do klasyki. Zwracam Waszą uwagę szczególnie na conga przypominające dźwięki powiadomień z Windowsa 7 i francuskojęzyczne partie wokalne<span style="font-family: inherit;"> <span style="background-color: white; line-height: 19.1875px;">Régine Chassagne (miód dla uszu!). </span></span><br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="281" src="//www.youtube.com/embed/7E0fVfectDo" width="500"></iframe><br />
<br />
<b>3. Julianna Barwick - <i>Forever</i></b><br />
O Juliannie Barwick pisałem trochę już wcześniej, a to nagranie po prostu trzeba zobaczyć. W czasie nagrywania zeszłorocznej płyty artystka przeżyła śmierć swojej babci - nic dziwnego, że jeden z jej utworów nosi tytuł <i>Forever</i>.<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="375" src="//www.youtube.com/embed/GZ0PbsSKkp0" width="500"></iframe><br />
<br />
<b>2. Edward Sharpe & Magnetic Zeros - <i>Better Days</i></b><br />
Bardzo liczny kolektyw pod wodzą enigmatycznego Edwarda Sharpa, który, podobnie jak Sgt. Pepper, wcale nie istnieje. Przypadek ten różni się jednak tym, że Edward Sharpe ma swoją własną historię, wymyśloną przez lidera grupy - Alexa Eberta, dysponującego bardzo ciekawą barwą głosu. Sama piosenka, otwierająca trzeci już album grupy, to jedna z najradośniejszych kompozycji minionego roku, a przy okazji współczesny hymn slumsów (choć w teledysku wykorzystane są fragmenty z filmu "Breakin' 2: Electric Boogaloo z 1984 roku). <br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="281" src="//www.youtube.com/embed/0GSLAZg3n8I" width="500"></iframe><br />
<br />
<b>1. Julia Holter - <i>Hello Stranger</i></b><br />
Zbliżyliśmy się do końca, ale po takiej piosence wstyd będzie słuchać czegokolwiek prócz dojmującej ciszy. Rok 2013 dobiegł końca, a ten cover (bo jest to cover - i to właśnie jeden z tych niewielu, które przebijają oryginał) wydaje się już wystarczającym powodem, by uznać go za muzycznie wartościowy. Dziękuję z tego miejsca wszystkim muzycznym Przyjaciołom za nowe odkrycia, a w tym przypadku Michałowi z Katedry, który pewnego razu, podczas podróży z Podlasia w stronę Świnoujścia i FAMY, wpadł na pomysł zapoznać mnie z tym utworem...<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="281" src="//www.youtube.com/embed/dtp-Vl90uDU" width="500"></iframe><br />Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-88694913568571461712012-03-26T12:00:00.002-07:002012-03-26T12:00:53.015-07:00HISTORIA ROCKA, rozdział II - Brytyjska inwazja cz. 2<div style="text-align: justify;"><b>II.2. Pierwszy desant</b></div><div style="text-align: justify;">W poprzedniej części rozdziału o Brytyjskiej inwazji chciałem nieco przybliżyć klimat początku lat 60., kiedy to angielska młodzież z histerycznym entuzjazmem witała rodzące się jak grzyby po deszczu garniturkowe kapele. Jednak ze wszystkich ówczesnych idoli nastolatków, którzy okupowali wyspiarskie listy przebojów, kojarzymy dziś zazwyczaj tylko jeden zespół - The Beatles. A przecież w swoich początkach nie różnił się on znacząco od innych, współczesnych sobie kapel. John Lennon, wymyślając nazwę dla swej grupy, jednoznacznie nawiązywał do modnego wówczas big beatu ("Chciałem czegoś dwuznacznego, jak The Crickets [...] Od Świerszczy doszedłem do Żuków, ale wsadziłem tam BEA. Dzięki temu słysząc tę nazwę, myślisz o żukach, ale czytając ją, widzisz muzykę beatową"). Co zatem sprawiło, że to The Beatles stali się sprawcami jednej z największych muzycznych manii w dziejach, a pozostali, tacy jak The Searchers czy Manfred Mann, nie?</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Piosenki, Moi Drodzy, piosenki. Takie jak ta:</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><object height="403" width="550"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/Cb0N-_or1tU?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/Cb0N-_or1tU?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object></div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">W 1963 roku, kiedy zostały wydane dwie pierwsze płyty słynnej czwórki z Liverpoolu, zjawisko beatelmanii ograniczało się tylko do terenów wyspiarskich. Wątpiono, aby sukces ten udało się powtórzyć za oceanem, gdzie rock and roll przybierał coraz <a href="http://www.youtube.com/watch?v=-DW8ecqu0Iw">łagodniejsze formy</a>. Sytuację zmieniło jednak zaproszenie Beatlesów przez Eda Sullivana do popularnego w całej Ameryce muzycznego show. Jak widać powyżej, reakcja widzów przerosła wszelkie oczekiwania; dodam, że przed telewizorami zasiadło wtedy około 75 milionów mieszkańców USA, a podczas emisji w całym kraju nie odnotowano żadnego przestępstwa, w którym uczestniczyłaby młodzież. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Linia frontu została przełamana, Stany poddały się beatelmanii całkowicie. Zaprezentowana u Sullivana piosenka <i>I Want to Hold Your Hand</i> przez siedem tygodni utrzymywała się na pierwszym miejscu listy przebojów, skąd zepchnął ją dopiero inny utwór Beatlesów, <i>She Loves You</i>. W pewnym momencie cała pierwsza piątka należała już do kwartetu, a na następną jego płytę złożono rekordową liczbę zamówień. Rynek fonograficzny przeżywał niebywały rozkwit. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">W ślad za The Beatles poszły następne beatowe kapele. <i>Glad All Over</i>, utwór zespołu The Dave Clark Five (przytaczany w poprzednim <a href="http://kronikikulturalne.blogspot.com/2012/03/historia-rocka-rozdzia-ii-brytyjska.html">poście</a>), również osiągnął pierwsze miejsce na amerykańskiej liście. Kolejnymi grupami, które odniosły sukces za oceanem były The Searchers i Manfred Mann. Obie zyskały popularność za sprawą przeróbek amerykańskich piosenek, które nie wywołały szumu w swych oryginalnych wersjach. Doskonałym tego świadectwem jest utwór <i>Do Wah Diddy Diddy</i>, wzięty na warsztat przez Manfred Mann, który to w pierwotnym wykonaniu The Exciters przeszedł zupełnie bez echa. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><object height="403" width="550"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/pka6mDVQkY0?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/pka6mDVQkY0?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object></div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Mimo całej armii hitów serwowanych przez brytyjskie kapele, tylko jeden zespół zdołał w tamtych czasach osiągnąć sukces zbliżony do sukcesu Beatlesów. Mowa o The Rolling Stones.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgZh7cXT0EIEsRACSwz02X0vRunbbo27HKm1GCwPf4B18ig6UvUnl-8U2t4e0kqkY2u2XjwwQkaVtIwJUA_9SY3JotLzrldE9vCSwO4qybwJw5UhGitnPhrUGLKx_1aOYVKIbLduhHTR60b/s1600/rolling_stones-gal-street.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="325" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgZh7cXT0EIEsRACSwz02X0vRunbbo27HKm1GCwPf4B18ig6UvUnl-8U2t4e0kqkY2u2XjwwQkaVtIwJUA_9SY3JotLzrldE9vCSwO4qybwJw5UhGitnPhrUGLKx_1aOYVKIbLduhHTR60b/s400/rolling_stones-gal-street.jpg" width="400" /></a></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">U zarania dziejów rocka leży konflikt. Tego, co piękne z tym, co zadziorne. Tego, co doszlifowane, z tym co niegrzeczne. W 1964 roku tylko Stonesi byli w stanie rzucić wyzwanie Beatlesom. Dlaczego? Ano z jednego, bardzo prostego powodu - byli ich zupełnym przeciwieństwem. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgKpL2eioi2WkEHYClHfP4lAojMDLVBaLBogikR8b7BQgojiHr3Cibh8oLEYkP0LO7gr33IXpqz8sZbEO6ZQzauFpnv30wF0p7Kzmk7Rzggrs32Y1q0ySQAdJljcJM_lpM0edn6VWgxYwc7/s1600/The_Rolling_Stones_-_The_Rolling_Stones.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="317" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgKpL2eioi2WkEHYClHfP4lAojMDLVBaLBogikR8b7BQgojiHr3Cibh8oLEYkP0LO7gr33IXpqz8sZbEO6ZQzauFpnv30wF0p7Kzmk7Rzggrs32Y1q0ySQAdJljcJM_lpM0edn6VWgxYwc7/s320/The_Rolling_Stones_-_The_Rolling_Stones.jpg" width="320" /></a></div><div style="text-align: justify;"><b>The Rolling Stones - <i>The Rolling Stones</i></b> (1964)</div><div style="text-align: justify;">A przynajmniej na takie byli kreowani. Wizerunek "niegrzecznych chłopców", który zaproponował młody menadżer Andrew Loog Oldham, pasował jednak do kwintetu wyśmienicie. Już na początku swojej kariery Stonesi grywali bowiem w klubach, które ledwo wytrzymywały ich koncerty - zarówno zachowanie artystów, jak i zachowanie publiczności. O grupie zaczęło być głośno, w prasie pojawiały się artykuły opisujące ekscesy, do których dochodziło podczas osławionych legendą występów. W krótkim czasie, The Rolling Stones podpisali kontrakt z wytwórnią płytową Decca i zarejestrowali swoje pierwsze piosenki. A ściślej - swoje aranżacje piosenek skomponowanych przez innych wykonawców. Pośród nich znalazła się m.in. <i>I Wanna Be Your Man</i>, którą podarowała im czwórka z Liverpoolu. Następnym krokiem ku światowej sławie był debiutancki album. Jego amerykańskie wydanie nosiło kłamliwy tytuł: <i>England's Newest Hit Makers</i>. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">W istocie, na płycie znalazła się tylko jedna autorska kompozycja zespołu: <i>Tell Me (You're Coming Back)</i>. Pozostałe były zaś przeróbkami mistrzów, takich jak Chuck Berry czy Bo Diddley. Stonesi wykazali się jednak niebywałą inwencją w nadawaniu starszym piosenkom nowej, prawdziwie rockowej energii. Sprzyjały temu zgrzytliwe gitary Keitha Richardsa i Briana Jonesa, a także nieokiełznany wokal Micka Jaggera, którego siła nie wyczerpała się do dzisiaj. Do tego dochodziła swingująca sekcja rytmiczna oraz wstawki harmonijki, pianina i organków. Wszystko razem dało efekt porażający, jak na owe czasy. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Nowatorskie wykorzystanie gitarowego przesteru w <i>I Need You Baby (Mona)</i> zaliczyć trzeba do najbardziej wyrazistych fragmentów płyty. Podobnego brzmienia używało później wielu mistrzów wiosła, chociażby Pete Townshend czy Jimi Hendrix. Na swym debiucie Stonesi zamieścili całkiem sporo gitarowych solówek, które, choć toporne, doskonale wpasowują się w zawarte na płycie czadowe utwory. Miejscami potrafili jednak zwolnić (jak na przykład w <i>You Can Make It If You Try</i>), a także zagrać bluesa (<i>I'm a King Bee</i>). </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">A co na to The Beatles? </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMNFmdRKQr8VI8be32KJ7Zl8mIIFTuX9Wtj1EpaSNMYiAb37j2luLE6qcax33SvulOrQEPFbSYcB0eG591rsZrEJWVb1LmFRQmnItagqXg1gJP8bAYoRMzlbdFZXaCcKEWhJcnra-h9XjQ/s1600/The_Beatles-A_Hard_Day_s_Night-Frontal.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMNFmdRKQr8VI8be32KJ7Zl8mIIFTuX9Wtj1EpaSNMYiAb37j2luLE6qcax33SvulOrQEPFbSYcB0eG591rsZrEJWVb1LmFRQmnItagqXg1gJP8bAYoRMzlbdFZXaCcKEWhJcnra-h9XjQ/s320/The_Beatles-A_Hard_Day_s_Night-Frontal.jpg" width="320" /></a></div><div style="text-align: justify;"><b>The Beatles - <i>A Hard Day's Night</i></b> (1964)</div><div style="text-align: justify;">The Beatles nagrali kilka miesięcy później album przypieczętowujący ich dominację w świecie muzyki rozrywkowej. <i>A Hard Day's Night</i> okazał się ich najlepszą pozycją płytową, która powstała w okresie tzw. "garniturkowym". Po raz pierwszy wszystkie piosenki zostały skomponowane przez zespół, a każda z nich była potencjalnym przebojem numer 1. Lecz to nie wszystko - płycie towarzyszył niesamowicie zabawny film, który świetnie obrazował zjawisko beatlemanii z perspektywy członków zespołu. Beatlesi uciekają, kryją się przed rozszalałymi fankami, a wszystkie ich przygody okraszone są charakterystycznym humorem, który i dzisiaj potrafi doprowadzić do śmiechu.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Rozpoczynający płytę-soundtrack utwór tytułowy stał się kolejnym światowym przebojem grupy. Użyty w jego wstępie akord doczekał się nawet wielu analiz, zarówno muzycznych, jak i matematycznych. Bez jednoznacznego rezultatu. Z kolei następny utwór, <i>I Should Have Know Better</i>, przypomina, że Beatlesi w pierwszym okresie swojej kariery wysoko cenili sobie harmonijkę ustną. Dalej mamy piękną balladę <i>If I Fell</i>, harrisonowy <i>I'm Happy Just to Dance with You</i> oraz jedną z piosenek wszechczasów - <i>And I Love Her</i>, zagraną na gitarach klasycznych, która wbrew molowej tonacji, kończy się na akordzie durowym (niemalże jak u Bacha!). </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Następne utwory utrzymują równy poziom całego albumu. Wszystkie były świadectwem niesamowitego talentu zespołu do tworzenia wspaniałych, chwytliwych melodii, od których słuchaczom trudno się było opędzić. Następne dwie płyty (<i>Beatles For Sale</i> i, również opatrzona filmem, <i>Help!</i>), utrzymane w podobnym stylu, nie osiągnęły takiego sukcesu artystycznego jak <i>A Hard Day's Night</i>. Później jednak, The Beatles zwrócili się ku nieco innym brzmieniom i podnieśli młodzieżową muzykę do rangi sztuki. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Główne źródła informacji:</div><div style="text-align: justify;"><i>1001 albumów muzycznych</i><i>.</i> <i>Historia muzyki rozrywkowej</i>, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].</div><div style="text-align: justify;">M. Gajewski, <i>The Rolling Stones. Jak hartowała się sta</i>l, "Teraz Rock" 2007, nr 7, s. 47-60. </div><div style="text-align: justify;">M. Kirmuć, B. Koziczyński, G. Kszczotek, <i>The Beatles. Miłość jest wszystkim, czego potrzebujesz</i>, "Teraz Rock" 2009, nr 10, s. 73-84.</div><div style="text-align: justify;">T. Rusinek, <i>Historia muzyki na świecie</i>, [Online], <a href="http://fonosfera.pl/" target="_blank">Protokół dostępu</a> [cop. 2001].</div>Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-58706615166540979552012-03-26T11:59:00.001-07:002012-03-26T11:59:11.042-07:00HISTORIA ROCKA, rozdział II - Brytyjska inwazja cz. 1<b>II.1. Zbrojenia</b><br />
<br />
<i>This is our first hit in England (...)<br />
The song we like to play for you now...<br />
The song called... </i><br />
<br />
<object width="550" height="403"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/he0B0VMxCsw?version=3&hl=pl_PL&rel=0"><param name="allowFullScreen" value="true"><param name="allowscriptaccess" value="always"><embed src="http://www.youtube.com/v/he0B0VMxCsw?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="550" height="403"></embed></object><br />
<br />
W tym momencie moglibyśmy zakończyć pisanie o muzyce rockowej. Nie dlatego, że pierwszy brytyjski hit Beatlesów był lepszy od wszystkiego wcześniej i wszystkiego potem. Nie dlatego, że był najbardziej przełomową piosenką w dziejach. Nie dlatego, że już nie chce mi się o tym pisać. Należałoby zaprzestać dlatego, że żaden utwór nie wstrząsnął światem (nie tylko muzycznym) tak bardzo jak debiutancki singiel czwórki z Liverpoolu. To było jak uderzenie obuchem w głowę, jak grom z jasnego nieba. Oto trwający w uśpieniu rock and roll dostał zawału serca, upadł i oddał swoje miejsce nowej muzyce i nowym czasom, już nigdy nie wracając do dawnej świetności.<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdUv8fstcJNfxjvM25xMmlJZCWU2FF7GqThG7FuUG4kH16LbFBetRjXHiE8-zC5ivR1LXrCud2M_NtefViv4Eq9JupbJ-8_kxKXfq0ypLnzc3hCIB_wi92WY6EZ3y4QeP9PEqMqxdgBIY/s1600/The%252BBeatles%252B1962.png" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdUv8fstcJNfxjvM25xMmlJZCWU2FF7GqThG7FuUG4kH16LbFBetRjXHiE8-zC5ivR1LXrCud2M_NtefViv4Eq9JupbJ-8_kxKXfq0ypLnzc3hCIB_wi92WY6EZ3y4QeP9PEqMqxdgBIY/s320/The%252BBeatles%252B1962.png" width="320" border="0" height="267" /></a></div>Energiczne nagrania Elvisa Presley'a czy nawet niekontrolowane wybuchy ekspresji Little Richarda były ledwie zapowiedzią prawdziwego uderzenia, po którym kostki domino zaczęły spadać jedna po drugiej. Nie jestem w stanie pisać o The Beatles. Słuchałem ich, kiedy byłem dzieckiem, moja mama słuchała ich, kiedy była dzieckiem, Wasi rodzice ich słuchają, Wy ich słuchacie... A i tak nie uda nam się zrozumieć, w czym tkwi fenomen tej ponadczasowej grupy - zostaje nam tylko muzyka. I nie chodzi tu o jakieś bezkrytyczne klękanie i ubóstwianie tych czterech, bądź co bądź, zwyczajnych facetów (w dalszych częściach "Historii rocka" będę starał się nieco złagodzić nadmierną niekiedy cześć, jaką darzona jest ich twórczość). Chodzi raczej o nieumiejętność wyjaśnienia faktu, że zespół znikąd, niedoceniany, grający w małych klubach, po wydaniu jednej (skądinąd genialnej) piosenki, staje się nagle symbolem popkultury jako takiej. Na koncertach fanki i fani doprowadzają się do stanu histerii, single okupują niemalże całą pierwszą dziesiątkę list przebojów, a sprawcy tego zamieszania dopiero się rozkręcają; mają jeszcze skomponować całą armię przebojów i zainspirować większość głównych nurtów muzyki rockowej, które istnieją do dziś. Nie będę starał się objąć tematu, bo mi się nie uda. Poczytajcie sobie w Internecie, poszukajcie, a ja zostawiam Was z muzyką:<br />
<br />
<object width="550" height="403"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/QoF-7VMMihA?version=3&hl=pl_PL&rel=0"><param name="allowFullScreen" value="true"><param name="allowscriptaccess" value="always"><embed src="http://www.youtube.com/v/QoF-7VMMihA?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="550" height="403"></embed></object><br />
<br />
Widzicie ten obłęd? Ta muzyka zawierała albo treści podprogowe oddziałujące na podświadomość, albo była tak przełomowa, że ludzie nie wiedzieli, jak na nią reagować. Co ciekawe, odpowiedź i tym razem leży gdzieś po środku. Chociaż The Beatles na początku swej kariery w back-masking się raczej nie bawili, to komponowali piosenki do bólu przebojowe i nawet dzisiaj nie sposób odmówić im uroku (jest to jakaś forma działania na psychikę, lecz jak najbardziej pozytywna). Przyznamy natomiast, że po pięćdziesięciu latach od ich wydania, nie popadamy w aż tak nieokiełznane szaleństwo jak ówcześni słuchacze. Co zaś się tyczy przełomowości muzyki Beatlesów - była to raczej domena ich późniejszych dzieł. Na początku swojej kariery stylistyka, w której się poruszali, nie była żadnym novum. By się o tym przekonać, wystarczy posłuchać nagrań innych kapel powstających wtedy na Wyspach, jak choćby The Hollies, Herman's Hermits czy The Dave Clark Five:<br />
<br />
<object width="550" height="403"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/Yrrch43CweU?version=3&hl=pl_PL&rel=0"><param name="allowFullScreen" value="true"><param name="allowscriptaccess" value="always"><embed src="http://www.youtube.com/v/Yrrch43CweU?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="550" height="403"></embed></object><br />
<br />
Dlaczego więc próbę czasu przetrwała tylko czwórka z Liverpoolu? Odpowiedź jest prosta: inni mieli świetne hity - Beatlesi mieli świetne całe albumy. W 1963 roku, kiedy zaczęła się formować fala brytyjskiego rocka (tzw. Brytyjska inwazja), nasi bohaterowie wydali dwa krążki, z których oba można śmiało wpisać do bezwzględnej klasyki muzyki rozrywkowej.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi4kO5J20QX6uLR7VnbckdZS9iM6TrfZU8oY184Z28PYxpQq0Z9Eh843Vo_s9aVknNlla7D22uWN3-hYmkUU1Uf270uGrUK1ZrBzVGsB7R9koqaxvxtOaLIrw8XBZ2UpLlPkzu5JxQDBnyL/s1600/please_please_me.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi4kO5J20QX6uLR7VnbckdZS9iM6TrfZU8oY184Z28PYxpQq0Z9Eh843Vo_s9aVknNlla7D22uWN3-hYmkUU1Uf270uGrUK1ZrBzVGsB7R9koqaxvxtOaLIrw8XBZ2UpLlPkzu5JxQDBnyL/s320/please_please_me.jpg" width="320" border="0" height="320" /></a></div><b>The Beatles - <i>Please Please Me</i></b> (1963)<br />
<br />
<i>Love, love me do,<br />
You know I love you,<br />
I'll always be true,<br />
So please love me do.</i><br />
<br />
Właściwie, to takie wersy mogą nas dzisiaj śmieszyć. Niby proste, naiwne i biesiadne. Harmonijka gra, refren się powtarza, tacy tam śpiewają na głosy... No i melodia leci nam cały dzień po głowie.<br />
Jest jakiś nieodparty urok we wczesnych przebojach Beatlesów, który nie pozwala nam słuchać ich z pobłażliwością. Chociaż z jednej strony dziwi nas prostota, z drugiej zdumiewa doskonałość aranżacji. Tu nie ma niepotrzebnych lub przypadkowych dźwięków. Posłuchajcie sobie <i>Love Me Do</i> uważnie i zwróćcie uwagę na genialną współpracę stopy z basem. I jeszcze na harmonijkę - niby ogniskową, a przecież idealnie pasującą do całości. Tak jest z każdą piosenką skomponowaną przez spółkę Lennon/McCartney, których osiem znajdziemy na albumie. Część z nich brzmi już dzisiaj trochę staroświecko (<i>Ask Me Why</i>, <i>Misery</i>), ale wszystkie zawierają niespotykaną gdzie indziej dawkę pięknych melodii. Z tych mniej znanych na uwagę zasługuje najbardziej <i>There's a Place</i> z zaskakującym bridge'em po środku. A to przecież nie koniec - mamy tu jeszcze pomysłowo zagrane covery, takie jak: wykrzyczany przez Lennona (w czasie przeziębienia) <i>Twist and Shout</i> czy zadziorny (w którym dla odmiany śpiewa perkusista - Ringo Starr) <i>Boys</i>. Warto dodać, że nagranie tej przełomowej płyty zajęło zespołowi jeden dzień, a ściślej - dziesięć godzin.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjMBDEGCDenCBdRce7WF0ZdgLA28pafsF8ecSv-Ku4rZnwVA0Gr8PgAnxz__eKkpR5KAo6XvFu9BouPHJSGmIf5Khd7zAdbltedlKmde_0hJ_TWQRiam1RQFao3JJCzVbnsgzS1R5OTMuFm/s1600/With-the-Beatles.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjMBDEGCDenCBdRce7WF0ZdgLA28pafsF8ecSv-Ku4rZnwVA0Gr8PgAnxz__eKkpR5KAo6XvFu9BouPHJSGmIf5Khd7zAdbltedlKmde_0hJ_TWQRiam1RQFao3JJCzVbnsgzS1R5OTMuFm/s200/With-the-Beatles.jpg" width="200" border="0" height="198" /></a></div><b>The Beatles - <i>With the Beatles</i></b> (1963)<br />
Nagrana niedługo potem następczyni debiutu nie zawiodła oczekiwań rozszalałych fanów. Chociaż nie zawierała żadnego singla, sprzedawała się nawet lepiej niż <i>Please Please Me</i>, a pochodzący z niej utwór <i>All My Loving</i> wszedł do ścisłego kanonu nieśmiertelnych piosenek Beatlesów.<br />
<i>With the Beatles</i> to album równiejszy i bardziej wyważony od swojego poprzednika, cały utrzymany w podobnym klimacie, z taką samą ilością piosenek autorskich (8) i coverów (6). Nie ma w nim natomiast tyle świeżości i czadu (ale spokojnie, jesteśmy na poziomie, którego większość wykonawców i tak nigdy nie osiągnęło, ani nie osiągnie).<br />
Spółka Lennon/McCartney dała się tu popisać także swemu nieco młodszemu koledze George'owi Harrisonowi, który skomponował piosenkę <i>Don't Bother Me</i>. Z kolei Ringo Starr po raz kolejny otrzymał wokalny angaż - śpiewa autorski utwór zespołu <i>I Wanna Be Your Man</i>, wykonywany w tym czasie również przez Rolling Stones'ów (The Beatles stworzyli ten utwór specjalnie dla kolegów po fachu). Jeśli chodzi o covery, warto wsłuchać się w przeróbkę <i>Roll Over Beethoven</i> Chucka Berry'ego i <i>Money (That's What I Want)</i>. Oba te standardy rock and rolla - wykonywane przez czwórkę z Liverpoolu - są hołdem dla ich bezpośrednich poprzedników.<br />
Nie wdając się w niemający głębszego sensu opis pozostałych wspaniałych piosenek, odsyłam do muzyki. O Beatlesach można pisać i pisać, a przecież i tak najbardziej istotne są tu same dźwięki, które każdy szanujący się meloman powinien znać.<br />
<br />
<br />
Główne źródła informacji:<br />
T. Rusinek, <i>Historia muzyki na świecie</i>, [Online], <a href="http://fonosfera.pl/" target="_blank">Protokół dostępu</a> [cop. 2001].<br />
<i>1001 albumów muzycznych</i><i>.</i> <i>Historia muzyki rozrywkowej</i>, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-2735729130571079122012-03-26T11:57:00.002-07:002012-03-26T11:57:18.340-07:00HISTORIA ROCKA, rozdział I - Rock and Roll cz. 3<div style="text-align: justify;"><b>I.3. Uspokojenie</b></div><div style="text-align: justify;">Po pierwszej wielkiej, rock and rollowej fali, przyszedł czas na spuszczenie z tonu. Po ekscesach i bezkompromisowym czadzie pierwszych przedstawicieli nowego nurtu, popularność zaczęli zdobywać wykonawcy spokojniejsi, bardziej ułożeni, ale przy tym także lepsi muzycznie.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgrJJXo4sRnTXR633FIcGm30-VfmbBD6Z62NNLpbb4t8qsN5oS20GiM-6V8x4J9kdm-8sowfEE6Wka57_8fTdGn3zIL_F89RlSmqa51A94KOZEcX06VRrjmzq2ExVxDBGnp5iwbl4y4dFxM/s1600/Crickets.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="319" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgrJJXo4sRnTXR633FIcGm30-VfmbBD6Z62NNLpbb4t8qsN5oS20GiM-6V8x4J9kdm-8sowfEE6Wka57_8fTdGn3zIL_F89RlSmqa51A94KOZEcX06VRrjmzq2ExVxDBGnp5iwbl4y4dFxM/s320/Crickets.jpg" width="320" /></a></div><div style="text-align: justify;"><b>The Crickets - <i>The "Chirping" Crickets</i></b> (1958)</div><div style="text-align: justify;">Rzućmy okiem na okładkę. Członkom The Crickets raczej daleko do wizerunku rock and rollowych buntowników, prawda? Garniturki, krawaty - to wszystko kojarzymy raczej z mającą miejsce kilka lat później beatelmanią. I słusznie, bo spółka Lennon/McCartney wielokrotnie przyznawała się do inspiracji grupą The Crickets, nie tylko w sferze image'u. </div><div style="text-align: justify;">Założony w 1955 roku przez Buddy'ego Holly'ego zespół grał z początku zwyczajne rockabilly, jednak szybko odnalazł swój własny, rozpoznawalny styl oparty na czystych partiach gitary i zespołowych harmoniach wokalnych. The Crickets wprowadzili do rock and rolla nową jakość - byli perfekcjonistami, rzetelnie dopracowywali swoje kompozycje, przykładali dużą wagę do technicznego warsztatu (co w przypadku ówczesnych artystów nie było wcale regułą), a również jako jedni z pierwszych zaczęli eksperymentować. Buddy Holly jest czasem nazywany (możliwe, że nieco na wyrost) protoplastą rocka progresywnego. Nie da się ukryć, że jego grupa wraz z albumem <i>The "Chriping" Crickets</i> wyznaczyła nowe standardy w muzyce rozrywkowej. Odtąd to nie krzykliwość, ale jakość miała stanowić o kondycji rock and rolla. Wystarczy posłuchać singlowego <i>Oh Boy</i> lub <i>Maybe Baby</i> - są to o wiele bardziej przemyślane i doskonalsze melodycznie piosenki, niż pierwsze hity Presley'a czy Little Richarda. Z kolei nietypową aranżację <i>Not Fade Away</i> można z powodzeniem uznać za prototyp eksperymentów, które Beatlesi wprowadzali do swojej muzyki w drugiej połowie lat 60. </div><div style="text-align: justify;">Kariera Buddy'ego Holly'ego zakończyła się niestety jego przedwczesną śmiercią w wypadku samolotowym trzeciego lutego 1959 roku. Był to tzw. "Dzień, w którym umarła muzyka", pierwsza tak dotkliwa strata dla rocka. Wraz z Holly'm zginęli też dwaj inni pionierzy: Ritchie Valens i J. P. Richardson.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiEioIKaNuz0qy0F06Y_abyKbhP_bpg9e3FIyOPS7TQyK4dBGVyfs173drE_Quj0ssYWZnV0RFEdBkZrtVVFCA2bahwKdFviPifzbzh2C8zahHRPmo7vjuE4lMv9ID5dYG4XYJc5T3XWqgg/s1600/elvis+is+back.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiEioIKaNuz0qy0F06Y_abyKbhP_bpg9e3FIyOPS7TQyK4dBGVyfs173drE_Quj0ssYWZnV0RFEdBkZrtVVFCA2bahwKdFviPifzbzh2C8zahHRPmo7vjuE4lMv9ID5dYG4XYJc5T3XWqgg/s200/elvis+is+back.jpg" width="200" /></a></div><div style="text-align: justify;"><b>Elvis Presley - <i>Elvis is Back!</i></b> (1960)</div><div style="text-align: justify;">Kiedy rock and roll był w pełni rozkwitu, jego sztandarowa postać musiała spełnić obywatelski obowiązek i pójść do wojska. Wielu wieszczyło wtedy Elvisowi koniec kariery, nowi wykonawcy pragnęli zająć jego miejsce, ale Król po dwóch latach powrócił i znów zajął należny mu tron. Słuchając jednak płyty <i>Elvis is Back!</i> łatwo możemy się zorientować, że w czasie jego służby wiele zdążyło się w muzyce zmienić - i zmienił się także sam Elvis.</div><div style="text-align: justify;">Chociaż takie piosenki jak <i>Dirty, Dirty Feeling</i> czy <i>Girl Next Door Went A-Waking</i> wciąż brzmią podobnie do nagrań z debiutu, to cała płyta sprawia wrażenie bardziej wyrafinowanej, różnorodnej i też po prostu lżejszej. Większość materiału stanowią ballady, zazwyczaj oparte na brzmieniu pianina i wielogłosów stanowiących tło dla wyczynów wokalnych Króla Rock'N'Rolla (najlepszym przykładem <i>Thrill of Your Love</i>). Mamy tu również trochę bluesa (<i>Like a Baby</i>, <i>Reconsider Baby</i>) oraz nostalgiczny utwór <i>I Will Be home Again</i>, gdzie dużą rolę odgrywa gitara akustyczna. Czasem instrumentarium zostaje wzbogacone o saksofon (<i>Such a Night</i>), a czasem ograniczone do pstrykania i kontrabasu (w bodaj najlepszej i najbardziej oryginalnej piosence na albumie pt. <i>Fever</i>). Tylko gdzie jest gitara elektryczna? Gdzie jest rock and roll? </div><div style="text-align: justify;">Rock and roll parł naprzód, stawał się coraz bardziej eklektyczny, a Elvis "wydoroślał" i zaczął przeczesywać inne muzyczne rejony. Takie "dojrzewanie" było później charakterystyczne dla wielu innych rockowych wykonawców.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Prekursorzy rock and rolla w Wielkiej Brytanii również nie grali zbyt gwałtownie, co nie oznacza, że ich muzyka nie była wartościowa. Za początek tradycji tego gatunku na Wyspach należy uznać twórczość wokalisty Cliffa Richarda i akompaniującej mu (a potem występującej oddzielnie jako kwartet instrumentalny) grupy The Shadows. Ich brzmienie charakteryzowało się, podobnie jak w przypadku The Crickets, wykwintnością i technicznym dopracowaniem. Godny uwagi jest zwłaszcza gitarzysta prowadzący - Hank Marvin, będący jednym z najbardziej wpływowych "wioślarzy" w dziejach. Jego niesamowicie melodyjny sposób grania (z wykorzystaniem przestrzennego pogłosu) był inspirujący dla tak wybitnych artystów jak Eric Clapton (m.in. Cream), David Gilmour (Pink Floyd) czy Mark Knopfler (Dire Straits)*. Z kolei John Lennon powiedział kiedyś, że przed Cliffem i The Shadows nie było w brytyjskiej muzyce niczego wartego słuchania. Wracając więc do 1960 roku, zanurzmy się w westernowym klimacie pierwszego, wielkiego przeboju "Cieni". Naprawdę warto.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><object height="403" width="550"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/pY-rPDwzM9M?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/pY-rPDwzM9M?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object></div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Na koniec podróży po prehistorii muzyki rockowej, wypada przyjrzeć się wokaliście, trochę dzisiaj niedocenianemu, który wywarł na nią niebagatelny wpływ. Mowa o Jamesie Brownie. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjEdBL6ICf0TKzzW7mjkZCEUuOAbB-BhyphenhyphenOQ82T9QwX_d7wpGQsc-Z1EkyVruSbldNaByXteBy4ZKRcEjaY2vcBnXfzSoEc8Cv8HUZI9jRZnuPClr445uOnRyvex-r4kdk84nQKNqoFK_5pv/s1600/James+brown.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjEdBL6ICf0TKzzW7mjkZCEUuOAbB-BhyphenhyphenOQ82T9QwX_d7wpGQsc-Z1EkyVruSbldNaByXteBy4ZKRcEjaY2vcBnXfzSoEc8Cv8HUZI9jRZnuPClr445uOnRyvex-r4kdk84nQKNqoFK_5pv/s320/James+brown.jpg" width="320" /></a></div><div style="text-align: justify;"><b>James Brown - <i>Live at the Apollo</i></b> (1963)</div><div style="text-align: justify;">Dlaczego niedocenianemu? Bo kto dziś mówi o Brownie jako o prekursorze rockowego śpiewania, rockowej ekspresji i rockowego krzyku? Kto zna jakąś inną jego piosenkę niż <i>I Got You (I Feel Good)</i>? Kto słucha jego płyt (wydał ich ponad 50)? Oczywiście Brown to przede wszystkim ojciec soulu i dziadek funku, ale przecież oba te gatunki wywodzą się z tego samego źródła, co rock - z rhythm & bluesa. I wszystkie bardzo dużo czerpią z dorobku Browna. </div><div style="text-align: justify;">W czasie słuchania koncertu, który on i jego zespół zagrali w Teatrze Apollo na Harlemie czterdzieści lat temu, dosłownie opada szczęka. Od samego początku bombarduje nas sekcja dęta, a zaraz po niej zjawia się jeden z największych wokali wszechczasów. Atakują nas prosto w oczy żywiołowymi utworami <i>I'll Go Crazy</i> i <i>Think</i>, przeplatając je soulowymi <i>Try Me</i>, <i>I Don't Mind</i> oraz <i>Lost Someone</i> - utworem trwającym ponad dziesięć minut, pełnym wokalnych improwizacji ("I feel so good, i wanna scream!") i entuzjastycznych reakcji publiczności (zapowiedź tego, co miało się dziać później na koncertach Wielkiej Czwórki z Liverpoolu). Wszystko jest grane z piorunującą werwą. Słychać, że cały zespół, nie tylko frontman, daje z siebie wszystko i wyciska ostatnie poty. </div><div style="text-align: justify;">Ten żywiołowy występ zainspirował protopunkową grupę MC5 do nagrania swojego przełomowego albumu <i>Kick Out the Jams</i>. James Brown spopularyzował też trend łączenia na koncertach kilku piosenek w jedną - w <i>Medley</i> usłyszymy osiem utworów, a między nimi największy przebój początku jego kariery pt. <i>Please, Please, Please</i>. I to właśnie jego proponuję teraz posłuchać:</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><object height="403" width="550"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/LQdMZ1qrn6k?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/LQdMZ1qrn6k?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object></div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Dobrze mieć czasem poczucie humoru.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">* - Zdaję sobie sprawę, że podawane w nawiasach nazwy zespołów są dla niektórych Czytelników oczywiste, ale pamiętajmy, iż nie dla wszystkich.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Główne źródła informacji:</div><div style="text-align: justify;">T. Rusinek, <i>Historia muzyki na świecie</i>, [Online], <a href="http://fonosfera.pl/" target="_blank">Protokół dostępu</a> [cop. 2001].</div><div style="text-align: justify;"><i>1001 albumów muzycznych</i><i>.</i> <i>Historia muzyki rozrywkowej</i>, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].</div>Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-48466376784724858692012-02-12T10:26:00.000-08:002012-02-12T10:26:04.493-08:00HISTORIA ROCKA, rozdział I - Rock and Roll cz. 2<b>I.2. Afrykańska energia</b><br />
Wraz z powstaniem rock and rolla zaczęła się też zmieniać mentalność Amerykanów. Biali zaczęli kupować płyty czarnych wykonawców, czarni zaczęli grać dla białych; otwierały się oczy i uszy, powstawała przestrzeń dla rasowej tolerancji. "Czarna" muzyka miała wywrzeć olbrzymi wpływ na rozwój rocka. To czarnoskórzy wymyślili bluesa i to czarnoskórzy byli później najwybitniejszymi konkurentami Presley'a. Kto wie, czy nie byli od niego lepsi - często sami komponowali, sami sobie akompaniowali i niejednokrotnie tworzyli bardziej wizjonerską sztukę niż ówczesny idol nastolatków. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEins5ILJgzgsonFnk5eeNWB5E_rRnvZeus8kZ9Mc0UiDmG0DGPVrOKar2VZexBNHbkHRKw7p3Jk62pROwWN-WW6sFuEkFhnTnZdUEi8CRzGHBwS84FPLf2GIs5gjV0I1KRpXmBhXmdkZt4b/s1600/14.little+richard-heres+little+richard.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="320" width="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEins5ILJgzgsonFnk5eeNWB5E_rRnvZeus8kZ9Mc0UiDmG0DGPVrOKar2VZexBNHbkHRKw7p3Jk62pROwWN-WW6sFuEkFhnTnZdUEi8CRzGHBwS84FPLf2GIs5gjV0I1KRpXmBhXmdkZt4b/s320/14.little+richard-heres+little+richard.jpg" /></a></div><b>Little Richard - <i>Here's Little Richard</i></b> (1957)<br />
W przypadku tej płyty okładka mówi chyba sama za siebie - czysty żywioł. Możliwe, że jest to pierwszy, prawdziwie rock and rollowy album. Nie ma tu miejsca na chwilę wytchnienia. Kawałki następują jeden po drugim niczym kolejne salwy z karabinu. Każdy z nich niesie potężną dawkę wykrzyczanych wokaliz, zadziornych dęciaków i galopującego fortepianu. <br />
Little Richard, kreowany na drugiego Elvisa, okazał się o wiele ambitniejszym artystą. Jego głośne i bezkompromisowe <i>Tutti Frutti</i> było tak dobre, że doczekało się wykonania przez samego Króla Rock'N'Rolla. Richard był też prekursorem zarówno hard rocka jak i soulu; inspirował między innymi Jamesa Browna, Boba Dylana i Michaela Jacksona, a słynna fraza "She's got it" z jego utworu o takim samym tytule była z kolei wykorzystana przez Shocking Blue w międzynarodowym przeboju <i>Venus</i>. Nie da się ukryć, że sposób śpiewania tego amerykańskiego muzyka wyznaczył standardy dla rockowego wrzasku na blisko pięć dziesięcioleci. Słuchając takich piosenek jak <i>Ready Teddy</i> czy <i>Long Tall Sally</i> aż dziw bierze, że nagrano je w drugiej połowie lat 50. Tak jak pisałem wcześniej - czysty żywioł.<br />
<br />
A teraz przekonajmy się, że AC/DC i Jimi Hendrix nie wzięli się znikąd: <br />
<br />
<object width="550" height="403"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/gsp4VCbVvn4?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/gsp4VCbVvn4?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXDMH6qjqZbOXOaqUROw_ogUMt2livQ8gsoCrZaYkc1YtaViq0ULqDVIoHxRq8D8Bm9-5N0yxLmnKeUhDX1MPxgPNskI19Mb_EJqbaAHhyphenhyphen4hVgvqpNNnKd8tlfSbxQOmUCpjYLl1EOjEPD/s1600/Chuck_Berry_Is_on_Top_cover.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXDMH6qjqZbOXOaqUROw_ogUMt2livQ8gsoCrZaYkc1YtaViq0ULqDVIoHxRq8D8Bm9-5N0yxLmnKeUhDX1MPxgPNskI19Mb_EJqbaAHhyphenhyphen4hVgvqpNNnKd8tlfSbxQOmUCpjYLl1EOjEPD/s200/Chuck_Berry_Is_on_Top_cover.jpg" /></a></div><b>Chuck Berry - <i>Chuck Berry Is on Top</i></b> (1959)<br />
Mówi się, że Chuck Berry był lepszym kompozytorem niż wykonawcą. Nie zgadzam się z tym. Wolę raczej wspierać opinię, że <b>Chuck Berry > Chuck Norris</b>. To on wyznaczył kierunek, w którym miała pójść muzyka gitarowa. Był prekursorem późniejszych wiosłowych gigantów, takich jak Clapton, Hendrix czy Beck. Berry był też twórcą wielu gitarowych zagrywek, które następne pokolenia powtarzały w nieskończoność. Ten album to wspaniała wizytówka pierwszych lat jego muzycznej działalności - pełnej rock and rollowej energii i przebojowości. Możemy tu usłyszeć takie klasyki jak coverowany później przez Beatlesów, a zamieszczony wyżej <i>Roll Over Beethoven</i>, przełomowy <i>Maybellene</i> i najbardziej znany <i>Johnny B. Goode</i>, który współczesnemu odbiorcy nieodparcie kojarzy się ze spolszczoną wersją wykonywaną przez kabaret Ani Mru Mru. Ogółem, jest to bardzo smaczny kąsek muzyki. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicMdG_fDtH3w2JwcVKdXqawtDx3ur6VqPDj6ArBBSq5MYckU3Hz6_4jgITK18v1oC8p3fEMUNyBYj-Rm4c3RqYgr4ngElrIr0PwunfWt5vK_MJl5ipJzVOd7rDXeHT-0sPf1pLU-M2fxga/s1600/Go_Bo_Diddley_1959.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="199" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicMdG_fDtH3w2JwcVKdXqawtDx3ur6VqPDj6ArBBSq5MYckU3Hz6_4jgITK18v1oC8p3fEMUNyBYj-Rm4c3RqYgr4ngElrIr0PwunfWt5vK_MJl5ipJzVOd7rDXeHT-0sPf1pLU-M2fxga/s200/Go_Bo_Diddley_1959.jpg" /></a></div><b>Bo Diddley - <i>Go Bo Diddley</i></b> (1959)<br />
Wraz z Berry'm, gitarową rewolucję wszczynał także inny czarnoskóry muzyk - Bo Diddley. Miejsca w historii nie zapewniły mu jednak ani przeboje (których nie miał zresztą wcale tak mało), ani dynamizm kompozycji, ale wyjątkowa innowacyjność jego gry. Był jednym z pierwszych, którzy zaczęli przetwarzać dźwięk gitary elektrycznej przez wszelkiej maści efekty. Na płycie z 1959 roku, Diddley osiągnął niesamowicie oryginalne brzmienie przepuszczając swojego Gibsona przez flanger - efekt uzyskiwany przez nadawanie lekko zmodulowanego i opóźnionego sygnału na oryginalny sygnał z instrumentu (wikipedia). Najlepiej ukazuje to, jak sama nazwa wskazuje, utwór <i>Bo's Guitar</i>, będący w istocie gitarową solówką trwającą dwie i pół minuty. Była to ewidentna zapowiedź rocka psychodelicznego ery hipisów. Z kolei wstęp do <i>The Clock Strikes Twelwe</i> był inspiracją dla wielu hard rockowych riffów, między tych, które wyszły spod palców Jimmy'ego Page'a.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgc8syMQkXKxyZCv4gVmglzlg8D5YXHRZ6-l0mkxqHv3CVQeVQ_ThOXaol9erw38Gt83bf4DRQMHqbJbgrqBPgnk-6n4knYxMI0qoX3BTGb2Pgqdd_-WyodRLhdtzugoxgvOU9I6P-uLmCW/s1600/The+Genius+of+Ray+Charles+%25281959%2529.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="320" width="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgc8syMQkXKxyZCv4gVmglzlg8D5YXHRZ6-l0mkxqHv3CVQeVQ_ThOXaol9erw38Gt83bf4DRQMHqbJbgrqBPgnk-6n4knYxMI0qoX3BTGb2Pgqdd_-WyodRLhdtzugoxgvOU9I6P-uLmCW/s320/The+Genius+of+Ray+Charles+%25281959%2529.jpg" /></a></div><b>Ray Charles - <i>The Genius of Ray Charles</i></b> (1959)<br />
Na koniec przyszedł czas na prawdziwego geniusza epoki. Ray Charles - wokalista, pianista i saksofonista, jest słusznie uważany za jedną z najważniejszych postaci w historii muzyki rozrywkowej. Chociaż nie nagrał zbyt wielu wybitnych albumów, jego wpływ na późniejsze gatunki jest wprost nieoceniony. Łatwiej byłoby wymienić te, których nie zainspirował, niż te, których był prekursorem. Ukształtował rhythm and bluesa, był ojcem soulu, idolem późniejszych rockmanów, odświeżył country, a sam siebie nazywał po prostu artystą rock and rollowym. <br />
Tak wpływowy muzyk nie miał łatwego życia. Oślepł w wieku 7 lat, przez co wiele razy go oszukano. Bardzo szybko stracił też brata i rodziców. Ray zawsze występował w ciemnych okularach - siedząc za swym fortepianem wyśpiewywał piosenki z energią, ale też czułością. Jego wszechstronność doskonale obrazuje album <i>The Genius of Ray Charles</i>. Pierwsza połowa to żywe i głośne utwory rhythm and bluesowe, druga zaś prezentuje łagodniejszą odsłonę Charlesa - ballady wzbogacone akompaniamentem orkiestry smyczkowej. W otwierającym płytę <i>Let the Good Times Roll</i> możemy usłyszeć nieposkromione wokalizy, które tak bardzo będą się później kojarzyć z muzyką rockową. Lecz to nie czadem stoi ta płyta, lecz unikalnym połączeniem rozbujanego dęciakami R&B, nastrojowego jazzu i pięknych melodii. <br />
<br />
A jako, że powoli kończymy podróż po latach 50., warto wspomnieć jeszcze o najbardziej rock and rollowej artystce tamtych czasów - Brendzie Lee. Posłuchajcie piosenki, którą wykonała w wieku dwunastu lat:<br />
<br />
<object width="550" height="403"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/LAx4o3cXO2U?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/LAx4o3cXO2U?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object><br />
<br />
Elvis może się schować. <br />
<br />
<br />
Główne źródła informacji:<br />
T. Rusinek, <i>Historia muzyki na świecie</i>, [Online], <a href="http://fonosfera.pl/" target="_blank">Protokół dostępu</a> [cop. 2001].<br />
<i>1001 albumów muzycznych</i><i>.</i> <i>Historia muzyki rozrywkowej</i>, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-30859088844768939912012-02-04T14:47:00.000-08:002012-02-04T14:47:01.297-08:00HISTORIA ROCKA, rozdział I - Rock and Roll<div style="text-align: justify;">Dobrze widzicie, to nie fatamorgana. Oto rozpoczynam długi cykl postów poświęconych szeroko pojętej muzyce rockowej. Nie sądzę, abym był w stanie objąć całe spektrum dokonań tego gatunku i zaprezentować go w sposób obiektywny i adekwatny - w końcu nie udało się to chyba nikomu. Moją ambicją jest zapoznanie Was (i przy okazji również siebie) z najważniejszymi momentami w historii tego, można chyba powiedzieć, najpopularniejszego stylu muzycznego ostatnich 57 lat. Warto wiedzieć skąd wywodzą się rytmy, które nas dzisiaj poruszają - kto je pierwszy wymyślił i zagrał. Warto poznać najdoskonalsze i najbardziej wpływowe albumy, mieć o nich pojęcie i rozszerzyć swoje muzyczne horyzonty. Oczywiście nie każda klasyka musi nas zachwycać - wiele ważnych dzieł nie przetrwało próby czasu i, choć zainspirowało wielu artystów, nie sprawia już dziś takiego wrażenia jak dawniej. Bez nich jednak nie byłoby tego, co przyszło później. Panie i Panowie - klasyka to klasyka, i klasykę trzeba znać. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Opis kolejnych etapów rozwoju rocka będzie oczywiście wybiórczy. Nie sposób wymienić choćby wszystkich najważniejszych wykonawców tego nurtu - zawsze pominie się kogoś istotnego. Postaram się jednak bezwarunkowo wspomnieć o tych artystach i płytach, których wpływ i uznanie nie podlegały przez lata dyskusji. Chciałbym też skupić się na podgatunkach, które są moją główną dziedziną zainteresowania, ponieważ o nich mogę powiedzieć najwięcej. W przypadku hard rocka, rocka progresywnego czy psychodelicznego postaram się o opis jak najpełniejszy - pojawią się wzmianki o wykonawcach szerzej nieznanych, lecz ważnych z punktu widzenia danego muzycznego światka. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Zapraszam więc do podróży przez kilkadziesiąt lat rozwoju muzyki rockowej. Mam nadzieję, że uda się nam ją zakończyć w dzień jej sześćdziesięciolecia - w roku 2014. Miłego czytania.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;"><b>I.1. Rockabilly i reszta prehistorii</b></div><div style="text-align: justify;">Przenieśmy się na początek 58 lat wstecz. Wyobraźcie sobie, że jesteście ustatkowanym obywatelem USA, a w telewizji pojawia się coś takiego: </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><object height="403" width="550"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/F5fsqYctXgM?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/F5fsqYctXgM?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object></div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Uwierzcie mi, że bylibyście tym o wiele bardziej zaskoczeni, niż gdyby dzisiaj zamiast "Wiadomości" wyemitowano teledysk Behemotha. Piosenka <i>Rock Around the Clock</i> w żywiołowym wykonaniu Billa Haley'a (jej oryginalnym wykonawcą był zespół Sonny Dae and His Knights) jest powszechnie uznawana za pierwszy nagrany utwór rock and rollowy. Została wydana na małej płytce w maju roku 1954, lecz, co zrozumiałe, nie od razu zyskała popularność. Aby zaistniała w amerykańskim przemyśle muzycznym, potrzebne było wykorzystanie jej rok później jako czołówki w filmie "The Blackboard Jungle" ("Szkolna dżungla"). Ale rock and roll (a właściwie jego pierwotna forma, czyli rockabilly) był już wtedy popularny i miał swojego króla. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh9lmLDdrk64F0lt4bDhhTlpIXCUoVn-rjTyqknPMEvwkGpNL7_xRrh0OYyR0RBj1Ii5aOq0U3b7K7e8bbwFrgeBm6a2ST2hxpPeivor1o8UBsaGFXTjWoMKE5sBRU5SZX_q4kMcLiQUuF4/s1600/prelsye.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh9lmLDdrk64F0lt4bDhhTlpIXCUoVn-rjTyqknPMEvwkGpNL7_xRrh0OYyR0RBj1Ii5aOq0U3b7K7e8bbwFrgeBm6a2ST2hxpPeivor1o8UBsaGFXTjWoMKE5sBRU5SZX_q4kMcLiQUuF4/s200/prelsye.jpg" width="151" /></a></div><div style="text-align: justify;">Rockabilly, będące de facto uproszczonym i przyspieszonym graniem bluesa, zostało rozpowszechnione przez jedną z najważniejszych postaci w historii światowej muzyki rozrywkowej. Mowa oczywiście o Elvisie Presley'u. Trudno znaleźć kogoś, kto nie słyszał o tym panu. Zaskakujący jest jednak fakt, że nasze pokolenie wykazuje brak choćby fragmentarycznej znajomości jego twórczości. Czy powodem jest niemodny już dziś sposób śpiewania? Lalusiowaty image? Zaraz, zaraz, przecież Presley był jednym z największych buntowników swoich czasów! Jego wizerunek i zachowanie uchodziły w tamtych czasach za ekstrawaganckie, a wręcz nieprzyzwoite. Wystarczy wspomnieć występ w telewizyjnej audycji Miltona Berle'a, gdzie jego kontrowersyjne ruchy biodrami wywołały skandal.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Warto w tym momencie nadmienić, że termin "rock and roll" wywodzi się z bluesowego slangu i oznacza po prostu akt seksualny. W odniesieniu do nowopowstałego gatunku muzyki, jako pierwsi zaczęli go używać dziennikarze promując czarnoskórych, rhythm and bluesowych wykonawców wśród białej publiczności. To właśnie z takiego grania wywodzi się interesujący nas nurt. Na rock and roll wpływ miały również: muzyka country (to z jej słuchaczy wywodziło się wielu jego późniejszych entuzjastów), a także boogie i pośrednio jazz. Przełomowym momentem było spopularyzowanie prostej, lecz żywiołowej gry na gitarze elektrycznej, którą możemy usłyszeć w pierwszych piosenkach naszego Elvisa. Czegoś takiego przed 1954 rokiem jeszcze nie było. Do tego dochodziły młodzieńcze, oddające ducha czasu teksty oraz frywolne, buntownicze zachowanie. Nic dziwnego, że nasz bohater stał się idolem ówczesnych nastolatków. Wraz z nim oliwy do ognia dołożyli Carl Perkins oraz Jerry Lee Lewis - pierwszy prawdziwy rockowy skandalista (ożenił się ze swoją 13-letnią kuzynką). Ikoną tamtych czasów pozostaje jednak Presley. Dlaczego? W 1956 roku wydał pierwszą z płyt, które nazywamy dzisiaj "klasykami".</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgZ0JQuswFI7SfrozYpTAbadja-xc4An0aZN-nBzYecpt9CKG4UtfBAPY2AcgXOf5cuOykjvmVpsLR0qCrT8z3XO_QhB545obQI_7FL0Fre75-fd47uzflifQRoTUwjxiejoTMNfFd_pZ__/s1600/71878427_3dc3fcea61_z.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="319" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgZ0JQuswFI7SfrozYpTAbadja-xc4An0aZN-nBzYecpt9CKG4UtfBAPY2AcgXOf5cuOykjvmVpsLR0qCrT8z3XO_QhB545obQI_7FL0Fre75-fd47uzflifQRoTUwjxiejoTMNfFd_pZ__/s320/71878427_3dc3fcea61_z.jpg" width="320" /></a></div><div style="text-align: justify;"><b>Elvis Presley - <i>Elvis Presley</i></b> (1956)</div><div style="text-align: justify;">W tamtych czasach nie mówiono o albumach jako o dziełach sztuki. Traktowano je raczej jako zbiór kilkunastu piosenek, w żaden sposób ze sobą niepowiązanych. Często była to po prostu kompilacja singli nagranych w danym okresie przez artystę. Podobnie było z debiutanckim krążkiem Króla Rock'N'Rolla. Mimo to, okazał się on ponadczasowy i nawet dzisiaj brzmi zaskakująco korzystnie. Oczywiście jakość dźwięku pozostawia wiele do życzenia - nie spodziewajmy się wyważonej studyjnej obróbki po pozycji sprzed ponad pięćdziesięciu lat. Album uchwycił jednak doskonale klimat swojej epoki i stał się najlepszym świadectwem chwili, gdy rodziła się muzyka rockowa. Usłyszymy tu pełne energii piosenki takie jak <i>I Got a Woman</i> czy <i>One-Sided Love Affair</i>, a przede wszystkim ponadczasowy <i>Blue Suede Shoes</i>, który słyszał chyba każdy, kto kiedykolwiek włączył radio. Mamy tu też sporo miłosnych ballad będących znakiem rozpoznawczym Presley'a. Nastrojowa, okraszona pogwizdywaniem <i>I Love You Because</i>, a także wykrzyczana <i>Tryin' to Get to You</i> wprowadzają do krążka nieco nostalgii.</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Jeśli chcemy zapoznać się z pierwotnymi czasami rock and rolla, debiut Elvisa to najlepszy wybór na początek. Dla zachęty, zapraszam do wysłuchania tego klasycznego kawałka (skomponowanego i wykonywanego wcześniej przez Carla Perkinsa):</div><div style="text-align: center;"><object height="403" width="550"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/NrjbwVhQOAw?version=3&hl=pl_PL&rel=0"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/NrjbwVhQOAw?version=3&hl=pl_PL&rel=0" type="application/x-shockwave-flash" width="550" height="403" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"></embed></object></div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh2w_ZM2lrdZRkg8uKTVimnmakacfwAsHp1wJI6QI8t5HeupjRbOXx41eYxAzGwvn_xKuzDX84cj0yIeijQUvhDOUzQkEhhTtdUL4ajEKdw8iiJeTuIRgt55MKzxoI5Ro3hWWwN74jbPNRH/s1600/Fats-Domino.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em; text-align: justify;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh2w_ZM2lrdZRkg8uKTVimnmakacfwAsHp1wJI6QI8t5HeupjRbOXx41eYxAzGwvn_xKuzDX84cj0yIeijQUvhDOUzQkEhhTtdUL4ajEKdw8iiJeTuIRgt55MKzxoI5Ro3hWWwN74jbPNRH/s200/Fats-Domino.jpg" width="200" /></a></div><div style="text-align: justify;"><b>Fats Domino - <i>This Is Fats</i></b> (1956)</div><div style="text-align: justify;">Rok 1956 to też data wydania słynnego albumu jednego z najpopularniejszych piosenkarzy rhythm and bluesowych lat 50. - <i>This Is Fats</i> Fatsa Domino. Ten przemiły, czarnoskóry wokalista zaserwował na nim całą masę chwytających piosenek opartych na fortepianie, które zainspirowały główny nurt muzyki popularnej w następnej dekadzie, włączając w to The Beatles. Ten autoironiczny artysta był również protoplastą rock and rolla - jego debiutancki utwór z 1949 roku zatytułowany <i>The Fat Man</i> stanowił wzorzec dla wielu późniejszych wykonawców grających ten gatunek. Dzisiaj jednak najbardziej cenimy go za przepiękną balladę <i>Blueberry Hill</i>, która ukazała się na <i>This Is Fats</i>, a której skomplikowany proces nagrywania (wiele podejść, zapominanie przez Fatsa tekstu, sklejanie ścieżek) obrósł legendą. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">W połowie lat 50., kiedy rodził się rock and roll, zadebiutowali niesamowicie kreatywni, czarnoskórzy wykonawcy. Ich działalność stanowiła swoisty przełom i to nie tylko na tle muzycznym. Ale o tym w następnym artykule. </div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;"><br />
</div><div style="text-align: justify;">Główne źródła informacji: </div><div style="text-align: justify;">T. Rusinek, <i>Historia muzyki na świecie</i>. [Online]. <a href="http://fonosfera.pl/" target="_blank">Protokół dostępu</a> [cop. 2001].</div><div style="text-align: justify;"><i>1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej</i>, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].</div>Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-44190203877175943152011-08-08T13:31:00.000-07:002011-08-08T13:41:40.141-07:00Rok 2007: lektury obowiązkoweApogeum. Bardzo wyraziste płyty, choć niekoniecznie takie znowu świetne. Nie wiem, co o tym sądzą krytycy, ale moim zdaniem w 2007 roku doszło do pewnego przesilenia. Dekada rozwarła się w całej okazałości ukazując swoje sprzeczności, eklektyzm, przesadę i bogactwo. Czy mam rację - oceńcie sami zagłębiając się w te albumy. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgrC-MJgO0ruBzdZLv_bkFrQSsvcwBqYPmefGNGO8mgZlxKTrOYlIDRi8IlC2tKrCZRvM7OVSjaIgZVXhH0hWYgxzJwZa2FXmelvQZX6hyphenhyphenxweu0LJuz-bDgu5ceFlalydO-pJuiyzmnMzbc/s1600/39.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgrC-MJgO0ruBzdZLv_bkFrQSsvcwBqYPmefGNGO8mgZlxKTrOYlIDRi8IlC2tKrCZRvM7OVSjaIgZVXhH0hWYgxzJwZa2FXmelvQZX6hyphenhyphenxweu0LJuz-bDgu5ceFlalydO-pJuiyzmnMzbc/s200/39.jpg" /></a></div><b>Bon Iver - For Emma, Forever Ago</b> <i>(Jagjaguwar)</i><br />
Potrzebna była taka płyta. W dobie współczesnych, masywnych dźwiękowo produkcji, od których można niekiedy nabawić się bólu głowy, ta szczera płyta była ukojeniem dla skołatanych zmysłów. Autentyczność przekazu słownego jak i muzycznego wydaje się w tym przypadku niezaprzeczalna. Justin Vernon (bo to on stoi za całością projektu Bon Iver) zamknął się na kilka miesięcy w domku na odludziu, aby poukładać sobie życie na nowo. Skomponował przy okazji dziewięć uroczych piosenek na akustyku i opatrzył je tekstami o swej dawnej, utraconej (przed wiekami!) miłości do Emmy. Nagrał to wszystko na staroświeckim, analogowym sprzęcie z użyciem jedynie swojego głosu, gitary i bębnów (w trzech utworach). Następnie powrócił do cywilizacji i wydał tę płytę samodzielnie. Rzecz zrobiła furorę wśród sieciowych wrażliwców i dopiero po roku została oficjalnie wypuszczona na rynek przez większą wytwórnię. <br />
Sam album, bez tej całej uczuciowej otoczki, jest zdecydowanie godzien uwagi. Zamieszczone tu ballady ujmują swoim urokiem, melodyjnością i prostotą aranżacji. Wiele zawdzięczają wyjątkowemu, ciepłemu głosowi Vernona, a także sposobie nagrania. Słuchając płyty niemalże czujemy atmosferę małej, drewnianej chatki i podwieczorka przy kominku! <i>For Emma, Forever Ago</i> to dobry sposób na wyciszenie się i odgrodzenie od zgiełku świata, nawet mimo małego zróżnicowania piosenek. A może dzięki temu właśnie. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjNLY1mU6BitY_um_w5JdSUMj4iyUIQSlgKL5Rjjv9hHW8ALIQ8VtuPO_BTqhsWPRAgCuxUEVoy3BM3EJaEkBJgJMDP-A6ZhSse-oXHgl1xjWM6cyvYGf1Bp0PHgzbDWVXMclxSq9njZh1w/s1600/40.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjNLY1mU6BitY_um_w5JdSUMj4iyUIQSlgKL5Rjjv9hHW8ALIQ8VtuPO_BTqhsWPRAgCuxUEVoy3BM3EJaEkBJgJMDP-A6ZhSse-oXHgl1xjWM6cyvYGf1Bp0PHgzbDWVXMclxSq9njZh1w/s200/40.jpg" /></a></div><b>Panda Bear - Person Pitch</b> <i>(Paw Tracks)</i><br />
Panda. Panda Bear. Panda Bear zainspirowany. Panda Bear zainspirowany Beach. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał płytę. Panda Bear zainspirowany Beach Boys'ami nagrał płytę z zapętleniami.<br />
To na górze to oczywiście impresjonistyczny zapis uczuć po pierwszym przesłuchaniu tej płyty. Jest to spore uproszczenie, jednakże właśnie na takim pomyśle członek Animal Collective oparł swoje dzieło. Wszystko jest tu zapętlone, a najczęściej chórki a la Beach Boys, które znajdziemy praktycznie w każdym kawałku. Wszystkie nagrał sam Panda Bear, rzecz jasna. Ażeby nie było nudno, muzyk postarał się o całe mnóśtwo aranżacyjnych smaczków, które można by odkrywać i odkrywać. Może właśnie po to powstał ten album? Odkrywaniu coraz to nowych ciekawostek sprzyja przecież zapętlenie motywów - nie trzeba bowiem zastanawiać się nad treścią muzyczną. <br />
Ba, nawet nad treścią słowną nie trzeba się zastanawiać, bo jest praktycznie w całości niezrozumiała (kawałek bambusa dla tego, kto odczyta wszystkie te zapętlone liryki ze słuchu). Trzeba jednak przyznać, że pomysł jest bezkompromisowy i oryginalny. Odkryć wszystkich zamieszczonych tu smaczków chyba się nie da, trzeba więc albo dać sobie spokój albo uznać album za genialny. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIruiof4xRcyMxbb1G64n90KPE0gx_R1Kss90pdCX5bwcgnM8FX7OzayWSl_SHNHdMKUupPb39lyQPuauAexuKiHtlZO4xSPqCcEfzWq3tjXCCgDc0R36gIErjnmgl74DWqcIHsTKOyziv/s1600/41.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIruiof4xRcyMxbb1G64n90KPE0gx_R1Kss90pdCX5bwcgnM8FX7OzayWSl_SHNHdMKUupPb39lyQPuauAexuKiHtlZO4xSPqCcEfzWq3tjXCCgDc0R36gIErjnmgl74DWqcIHsTKOyziv/s200/41.jpg" /></a></div><b>Rihanna - Good Girl Gone Bad</b> <i>(Def Jam)</i><br />
Muzykę łączono już z wieloma "rzeczami". Starożytni łączyli ją z poezją i epiką. Muzyka doczekała się odmiany tanecznej i teatralnej (czyt. operowej), została wykorzystana także do podboju USA (The Beatles), jako podkład dźwiękowy do Gwiezdnych Wojen i innych filmów. Później zaczęto tworzyć filmy na potrzeby muzyki (czyt. teledyski). Następnie pomysł ten rozwinięto i powstało coś na kształt muzycznej erotyki. Konwencja ta upowszechniła się w dekadzie zerowej, kiedy to zauważono jej komercyjny potencjał, a zaczęła całkowicie dominować gdzieś po roku 2007. Robiła się wtedy coraz bardziej prostolinijna i wulgarna, a przy okazji przestała szokować ze względu na swą wszechobecność. <br />
W powyższych tezach jest, rzecz jasna, nieco przesady, jednakże tytuł tej płyty mobilizuje do jasnego postawienia sprawy: "good girl gone bad" oznacza w tym przypadku "dobra dziewczynka postanowiła zarobić". Pomogli jej w tym producenci, którzy postarali się o kilka chwytliwych singli i kilka WYPEŁNIACZY. Pomogli jej specjaliści od wizerunku, reżyserzy teledysków oraz cały sztab marketingowy. Muzyka pełni tutaj drugoplanową rolę, jest nagrana momentami wręcz ascetycznie i próżno szukać tu takich aranżacji jak na <i>Loose</i> lub <i>FutureSex/LoveSounds</i>. <br />
Cóż, Rihanna (w domyśle: jej menadżerowie) nie wymyśliła nic nowego. Podobna konwencja istniała już od dawna, lecz gdzieś od 2007 przeważyła nad wszelkimi innymi i panuje do dziś. Pytanie tylko, jak długo pozwolimy na wpychanie sobie do głowy waty - chyba chcemy słuchać muzyki, prawda? <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMUkZPjjKgxXvdfxvhAo5SQ1pBJP45jdVTYYpqcBOqDwWLNewkeD8Jyly8tbSdeeeL0vWbQDLyYLPADRAJDo5RIFWXlIspLaTqVFk3FL5lJ9SdrJ9SK-zrynT8rQ4CSvcU-zPeireNxS8u/s1600/42.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMUkZPjjKgxXvdfxvhAo5SQ1pBJP45jdVTYYpqcBOqDwWLNewkeD8Jyly8tbSdeeeL0vWbQDLyYLPADRAJDo5RIFWXlIspLaTqVFk3FL5lJ9SdrJ9SK-zrynT8rQ4CSvcU-zPeireNxS8u/s200/42.jpg" /></a></div><b>LCD Soundsystem - Sound of Silver</b> <i>(DFA/Capitol)</i><br />
Dekada zerowa była czasem, kiedy punk coraz mniej przypominał punk. Hasła takie jak "Punk's Not Dead" świadczyły tylko o dogorywaniu głównego nurtu tegoż gatunku rocka, który przestał być wierny anarchistycznym ideałom, a zbratał się z popem, rockiem stadionowym i znienawidzoną progresją. Doszło do tego, że taki LCD Soundsystem otrzymał etykietę zespołu dance-punkowego, choć rdzennego punku nie przypomina ani trochę.<br />
Przyznać trzeba, że muzyka Nowojorczyków rzeczywiście rwie na parkiet. <i>Sound of Silver</i> nie jest jednak zwykła płytą taneczną. Można jej słuchać z powodzeniem także w domowym zaciszu, podczas podróży czy gdziekolwiek indziej. Muzycy postarali się bowiem o interesujące aranżacje z wykorzystaniem pianina, elektroniki i punkowych gitar, które na długo zostają w pamięci. Nie stawiali sobie ograniczeń: utwory trwają niekiedy po osiem minut. <br />
Znajdziemy tu odwołania do syntetycznego klimatu lat 80. (utwór tytułowy), muzyki typowo elektronicznej (<i>Get Innocous!</i>), garage rock revivalu (<i>All My Friends</i>), a nawet funku (<i>Us V Them</i>). Jest tu też nostalgiczna ballada <i>New York, I Love You, But You're Bringing Me Down</i>, która wydaje się być idealnym zwieńczeniem tego różnorodnego albumu, a może i całego istnienia punku. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiC-TgeyY45hS2WDEPzu4WqSUnQeZ02ZLj4Nloo8pntw_RFAvG1J4DyG7Fv1S-aTQYJCnK3mDBFHxZMBojiuPy7M-5U4k8GoVUY8cEoqSU5h911x3KFngauBhy84o7zBK9rLQHzYt_9bITs/s1600/43+b.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiC-TgeyY45hS2WDEPzu4WqSUnQeZ02ZLj4Nloo8pntw_RFAvG1J4DyG7Fv1S-aTQYJCnK3mDBFHxZMBojiuPy7M-5U4k8GoVUY8cEoqSU5h911x3KFngauBhy84o7zBK9rLQHzYt_9bITs/s200/43+b.jpg" /></a></div><b>Radiohead - In Rainbows</b> <i>(-)</i><br />
Największą sensacją związaną z tym albumem nie była jego jakość, ani zmiana stylu Radiogłowych, ani żadne nowatorstwo, ale właśnie ta pauza w miejscu wytwórni. Wszystkim zaznajomionym z tematem wiadomo, że giganci rocka alternatywnego nie czekając, aż materiał wycieknie do sieci, sami wrzucili całą płytę do ściągnięcia ze swojej strony (za darmo lub za opłatą według własnego uznania). Skutków tego przedsięwzięcia nie sposób dziś jeszcze ocenić, natomiast nie ulega wątpliwości, iż było to wydarzenie wyjątkowe. Możliwe, że zapoczątkuje ono zupełnie nową erę słuchania muzyki, w której płyty kompaktowe zupełnie stracą na znaczeniu. Możliwe, że okaże się jedynie incydentem, o którym nikt nie będzie za dziesięć lat pamiętał. <br />
Trzeba to zaznaczyć - nie każdy mógł pozwolić sobie na taki ruch. Radiohead jest bowiem jednym z niewielu obecnych wielkich zespołów, którego kolejne albumy przyjmowane są z niegasnącym entuzjazmem. Swoją renomę zawdzięcza przede wszystkim muzyce, ale też temu, że za każdym razem potrafi zaskoczyć. Tym razem panowie Abingdonu rzeczywiście namieszali, bardziej jednak sposobem dystrybucji, niż samym albumem. Piosenki na nim zawarte to typowy Radiohead na wysokim poziomie, bez fajerwerków, ale też bez słabych punktów. To Radiohead jaki kochamy i jakiego lubimy słuchać. To Radiohead, który uwielbiamy bez względu na to, że uwielbiają go wszyscy. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może z powodu braku innych wielkich zespołów w dzisiejszych czasach? <br />
<br />
Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-992353155539312112011-08-01T13:55:00.000-07:002011-08-01T13:55:22.015-07:00Rok 2006: lektury obowiązkoweBył to czas wyrazistych wydarzeń muzycznych. Lwia część z nich, należąca do tak zwanej "popowej rewolucji" roku 2006 (jak określili ją niektórzy dziennikarze), to propozycje kojarzące się z powszechnym zepsuciem muzyki, "papką" dla mas, nieambitnym chłamem, perfidną "komerchą" itd. Czy słusznie? Postaram się na to pytanie odpowiedzieć. <br />
<br />
Przy okazji, rok 2006 był też rokiem Arktycznej Małpy.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2IN-mkVGoDNGoG6kf9bl4xi4n42Zr5HoUoj-9VFu6EBQr2EUwuHlq7UuxelSTOqYhUiZHmIokDN5khxipwGqaDevVufKcO_8V1qE5JfVfBPcRRHfxc7a3oJ-4spVQLNWwCzG258Tc3htK/s1600/34.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2IN-mkVGoDNGoG6kf9bl4xi4n42Zr5HoUoj-9VFu6EBQr2EUwuHlq7UuxelSTOqYhUiZHmIokDN5khxipwGqaDevVufKcO_8V1qE5JfVfBPcRRHfxc7a3oJ-4spVQLNWwCzG258Tc3htK/s200/34.jpg" /></a></div><b>Arctic Monkeys - Whatever People Say I Am, That's What I'm Not</b> <i>(Domino)</i><br />
Wymienianie tytułów jakimi ta płyta została obdarzona w momencie wydania jest w tym przypadku raczej nie na miejscu. Był to bowiem specyficzny czas, w którym nie dało się rzeczy ocenić obiektywnie, a jedynie przez pryzmat własnych skojarzeń czy odczuć. <br />
Nie sposób ominąć faktu, że zespół ten stał się głosem pokolenia prawie wszystkich nastoletnich Anglików. Dla nich Alex Turner był wieszczem, poetą, wyrazicielem ich myśli, Jimem Morrisonem dzieci indie. Wtedy nie było ważne na ile ich ulubiony zespół zrzynał z The Strokes, na ile z The Kinks, a na ile sam się wymyślił. Liczył się tamten moment, tamta chwila, kiedy młodzi ludzie śpiewali młodym ludziom o problemach młodych ludzi. A że muzycznie ten album nie był żadnym novum? To się nie liczyło - <i>Whatever People Say I Am, That's What I'm Not</i> był wystarczająco dobry, aby stać się lekturą obowiązkową każdego młodego adepta muzyki rockowej i nie tylko. <br />
Czy debiut Arctic Monkeys był rzeczywiście najlepszym debiutem od czasu <i>Definitely Maybe</i>, jak obwieścili swego czasu dziennikarze? Na to pytanie możemy odpowiedzieć sobie sami, o ile słyszeliśmy ich późniejsze płyty.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5PdoLqWqUdYQ-RgoW9e8dU0_616Wt7WFhmD6_59bzyM0iVYc4lBWa_lmePYw7gvlfswu98k21MVqSsVJWOaTgUQA97vw8VEgSB2cG3ZRJ8knO3fdeK-K49pbeM_n68Oejgl-BB5_Mh0qq/s1600/35.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5PdoLqWqUdYQ-RgoW9e8dU0_616Wt7WFhmD6_59bzyM0iVYc4lBWa_lmePYw7gvlfswu98k21MVqSsVJWOaTgUQA97vw8VEgSB2cG3ZRJ8knO3fdeK-K49pbeM_n68Oejgl-BB5_Mh0qq/s200/35.jpg" /></a></div><b>Joanna Newsom - Ys</b> <i>(Drag City)</i><br />
Dekada zerowa była czasem tagów. Te krótkie określenia stylu czy charakteru muzyki, szczególnie spopularyzowane przez portal last.fm, stały się punktem odniesienia w dyskusji na temat jakiegokolwiek wykonawcy. Kiedy przypięło się już komuś taką "łatkę", można było oceniać, podziwiać, krytykować i mieć w ogóle jakieś zdanie. Oczywiście ludzie od zawsze lubili klasyfikować. I od zawsze mieli problemy z takimi artystami jak Joanna Newsom. <br />
Najczęściej przyklejanym do niej tagiem był tak zwany freak folk. Ta urocza harfistka stworzyła jednak dzieło daleko wykraczające poza ramy gatunku. Zacznę od tego, że harfa to raczej nie jest instrument ludowy. Kompozycje z tego wyjątkowego albumu nabierają dzięki niej posmaku pieśni antycznych aojdów, a może nawet elfickich pieśniarzy (oba porównania są odległe, a jednak w jakiś sposób bliskie współczesnemu odbiorcy, nieprawdaż?). Dodatkowo mamy tu orkiestrowe, klasyczne aranżacje, a na tle tego wszystkiego wysoce oryginalny i nieco dziecinny głos głównej bohaterki przedstawienia. I wreszcie kompozycja piosenek: otwarta i swobodna muzyczna opowieść, której nie da zamknąć się w czterech minutach. Niemalże jak u Boba Dylana.<br />
I jakim to tagiem określić ten album? Proponowałbym tylko jeden - "Joanna Newsom".<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiDncA_bAvMT3FPT26nfZs_veRQKftaExAa1tX0BRZ_wryyka8TFCORBAPDXmGZGVcK_kj9teyuhm6zM65vg27U7wrlfl1JjA5FEdqIJij2PMoa1qpl19rVS6Fa_0bi9d4UHpZEQzS4CgAs/s1600/36.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiDncA_bAvMT3FPT26nfZs_veRQKftaExAa1tX0BRZ_wryyka8TFCORBAPDXmGZGVcK_kj9teyuhm6zM65vg27U7wrlfl1JjA5FEdqIJij2PMoa1qpl19rVS6Fa_0bi9d4UHpZEQzS4CgAs/s200/36.jpg" /></a></div><b>Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds</b> <i>(Jive)</i><br />
Moment, w którym słuchanie współczesnego popu rzekomo przestało być obciachem, jest wielokrotnie utożsamiany z pojawieniem się tego albumu, tego właśnie artysty. Czy rzeczywiście tak się stało - to temat na odrębną dyskusję. Przyznać jednak trzeba, że jak na tego typu produkcję, <i>FutureSex/LoveSounds</i> jest płytą zdecydowanie ambitną, a przynajmniej ambitną muzycznie. <br />
Głównymi producentami albumu byli w tym przypadku Timbaland i Danja, na szczycie swojej popularności i kreatywności. Począwszy od piosenki tytułowej (mającej w sobie coś z <i>Another One Bites the Dust</i>), przez dwa największe hity (<i>Sexyback</i> i <i>My Love</i>) i bogate aranżacyjnie <i>What Goes Around... Comes Around (Interlude)</i>, a na wyciszonych <i>Until The End of Time</i> i <i>Losing My Way</i> kończąc, płyta nie traci nowoczesnego, tanecznego charakteru. Wyjątkowo dużo dzieje się tam w sferze instrumentalnej. Są tu smyczki, gitary, basy, beaty, wokalizy, chórki, rapowane zwrotki, czy też klimatyczne, muzyczne przerywniki. W zdziwienie mogą wprawić dwa odmienne od reszty utwory. Funkowy <i>Damn Girl</i>, wyprodukowany przez Jawbreakers, przywodzi na myśl dokonania Jamesa Browna (perkusja!). Z kolei ballada <i>All Over Again (Another Song)</i>, którą zajął się Rick Rubin, poraża prostotą i pięknością swej melodii. <br />
Otrzymujemy zatem album różnorodny, pełen smaczków, doskonale wykonany, nagrany i skomponowany (przez samego artystę, a to w popie rzadkość). Czy zatem słuchanie popu przestało być śmieszne? Chyba nie, natomiast ja nie będę śmiał się z żadnego słuchacza tegoż albumu.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2_UtxcHbnnV9ZamY8chaqCiXzDeTlchNJ0hM2XOs_A_YP9p4jKy67CpfHGHqbXDoq8faPKLyW3rUpfiDCRrncPpAHuRfxBzAySJwPAmEkzYK0MIfeGdTqhO7YYVLzfsn270Wt15N2sWvz/s1600/37.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2_UtxcHbnnV9ZamY8chaqCiXzDeTlchNJ0hM2XOs_A_YP9p4jKy67CpfHGHqbXDoq8faPKLyW3rUpfiDCRrncPpAHuRfxBzAySJwPAmEkzYK0MIfeGdTqhO7YYVLzfsn270Wt15N2sWvz/s200/37.jpg" /></a></div><b>Muse - Black Holes and Revelations</b> <i>(Helium 3, Atco)</i><br />
O ile <i>Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band</i> pozwolił wejść muzyce rockowej na salony, to czwarty album Muse zapewnił jej miejsce na dyskotekowych parkietach. Dodam, że uczynił to zarówno bez utraty jakości, jak i ambicji. Doskonałym tego przykładem jest otwierający płytę <i>Take a Bow</i>: progresywnie się rozwijający, z patetycznymi wokalizami a la Queen, a jednak taneczny, jeśli chodzi o aranżację. Podobnie jest z trzema następnymi utworami: niesamowicie melodyjnym <i>Starlight</i>, względnie ciężkim <i>Supermassive Black Hole</i> i depeszowym <i>Map of Problematique</i>. Muse jednak nie poprzestali na łączeniu art rocka z muzyką taneczną. Na <i>BH&R</i> zaserwowali jeszcze dwie kojące ballady (<i>Soldier's Poem</i> i <i>Invincible</i>), niemalże metalowy <i>Assasin</i>, niepoprawny politycznie <i>Exo-Politics</i>, oraz trzy utwory z domieszką hiszpańskiej i włoskiej muzyki. Wśród nich znalazł się <i>Knights of Cydonia</i> z jednym z najlepszych riffów dekady zerowej. <br />
We wszystkich tych utworach panowie z Muse utrzymali formę, nie zdradzili swoich ambicji, ani ideałów, ani też nie odbiegli od przystępności swej muzyki (wnioskuję z ilości sprzedanych egzemplarzy płyty). <br />
Mówi się, że <i>Black Holes and Revelations</i> to najmniej progresywny album tej grupy. Ja twierdzę, że jest właśnie najbardziej progresywny, ponieważ przełamał najwięcej stereotypów i muzycznych barier. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhkTaeb42EcsOwn5QxiJhDL2VpZNWPpy-3WleVUT-PQ7xdXBvGAgk23q8ML65iaZnmGFel60hxmWAEy9AHsOibfjyhFZRHu0sbk0PnbetGOFTp-I7nKuPN-bYP0ipXpP9PBT_rh__YuUt_C/s1600/38.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhkTaeb42EcsOwn5QxiJhDL2VpZNWPpy-3WleVUT-PQ7xdXBvGAgk23q8ML65iaZnmGFel60hxmWAEy9AHsOibfjyhFZRHu0sbk0PnbetGOFTp-I7nKuPN-bYP0ipXpP9PBT_rh__YuUt_C/s200/38.jpg" /></a></div><b>Nelly Furtado - Loose</b> <i>(Geffen, Mosley)</i><br />
Wraz z Justinem Timberlake'iem, Nelly Furtado jest uznawana za symbol popowej rewolucji roku 2006. Trudno się z tym nie zgodzić. Piosenki takie jak <i>Maneater</i> czy <i>Promiscious</i> oblegały wtedy listy przebojów przez wiele tygodni, a album sprzedawał się jak ciepłe bułeczki. I chociaż podobnym sukcesem mogłoby się pochwalić parę tuzinów innych gwiazdek pop, to przypadek tej kanadyjskiej wokalistki jest na swój sposób wyjątkowy. <br />
Nelly zaczęła swoją karierę od akustycznych balladek, takich jak <i>I'm Like a Bird</i>. Nie jest jedną z wymyślonych przez showbiznes lalek, ale artystką, która sama komponuje sobie piosenki. Tym dziwniejsze było nagranie przez nią albumu w odmiennej, dyskotekowej stylistyce oraz zdanie się na innych w kwestii kompozycji utworów. Zajął się nią sam Timbaland (jak już wspomniałem, na szczycie popularności), zupełnie odmienił jej wizerunek, styl i docelowych odbiorców; dołożył też wokal w <i>Promiscious</i>, a także swoje "e" w <i>Say It Right</i>. Pomyślelibyśmy - Nelly sprzedała się. I pewnie tak się stało. Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że <i>Loose</i> to po prostu dobry album. Ba, miejscami wręcz ambitny: mroczny i mocny <i>Maneater</i>, <i>In God's Hands</i> z przesłaniem (nawiasem mówiąc, nieco podobny do <i>Iris</i> Goo Goo Dolls), czy też <i>All Good Things (Come to an End)</i> napisany przez Chrisa Martina, to piosenki, których nie znajdziemy na pierwszym lepszym popowym albumie. Może gdyby nie ciężkostrawne utwory z domieszką muzyki latynoskiej (ze wszystkimi wadami tej stylistyki), byłby to nawet album bez słabego punktu?<br />
Tak, czy inaczej, <i>Loose</i> to płyta godna umieszczenia na liście lektur obowiązkowych ostatniej dekady. Trudno o lepszy przykład gwałtownej zmiany stylu i wizerunku z zadowalającym efektem końcowym.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-82846050850646341532011-07-27T15:25:00.000-07:002011-07-27T15:34:39.262-07:00Rok 2005: lektury obowiązkoweW niniejszym zestawieniu rok 2005 jawi się jako wysoce różnorodny. Każda wymieniona tu płyta wprowadza nas w zupełnie inny muzyczny świat. Jaki? Przekonajcie się sami i posłuchajcie.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDgo1QZta0HhLoQmOh-RwJCCpfj7gqkygz_n8Be2KO6BssxWenF-6wlCuwzztXNeIyEtYgcBBk6Ab6K2UQ87A1KhMQ5q6johtQwUdsupfBFFvPLPqD7ni82EsrHAFc__RFCbtWTBrNe0FN/s1600/29+b.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDgo1QZta0HhLoQmOh-RwJCCpfj7gqkygz_n8Be2KO6BssxWenF-6wlCuwzztXNeIyEtYgcBBk6Ab6K2UQ87A1KhMQ5q6johtQwUdsupfBFFvPLPqD7ni82EsrHAFc__RFCbtWTBrNe0FN/s200/29+b.jpg" /></a></div><b>Bloc Party - Silent Alarm</b> <i>(Wichita)</i><br />
Sezonowych zajawek ciąg dalszy. Bloc Party - zespół, który zawdzięczał swą sławę szumowi wokół Franza Ferdinanda, okazał się na debiucie grupą ambitniejszą od kumpli po fachu, acz również wykorzystującą panujące w muzyce trendy. Trzeba zaznaczyć, że <i>Silent Alarm</i> to rzecz niemal zupełnie inna od wesołego i przyjemnego albumu <i>Franz Ferdinand</i>, wydanego dokładnie rok wcześniej. Znajdziemy tu co prawda popularne gitarowe patenty grane na lekkich przesterach z mnóstwem górnych tonów, lecz nadają one tutejszym kompozycjom raczej nostalgicznego klimatu. Gitarzyści po prostu wiedzą, co grają. Dowodem wyższych aspiracji zespołu może być na przykład końcowe solo w <i>She's Hearing Voices</i>, wyjątkowe jak na indie kapelę lat zerowych. Ciekawostką jest barwa głosu czarnoskórego wokalisty - Kele Okereke, niemal identyczna z barwą Damona Albarna (Blur). <br />
Bloc Party swym debiutem wyznaczyli nową ścieżkę, którą miało później podążyć wiele innych zespołów: pokazali, jak z niezal-rocka stworzyć sztukę. Niestety, po <i>Silent Alarm</i> słuch o nich niemal zaginął, a następne płyty nie zyskały już takiej przychylności fanów ani krytyków. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg_YeK7ml45GSe4xZTleU7JdqMqtQEhD56VGZ6xW51DV_VgCcuIbDRrxgEn6FZr6CVu9C49Xse4kGDmYipRTNn2Y5KzQm9G52B0JfGce5CbopONw2AtNy6LsCrEpKSU9H823Dvm7qKkmpEZ/s1600/30.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg_YeK7ml45GSe4xZTleU7JdqMqtQEhD56VGZ6xW51DV_VgCcuIbDRrxgEn6FZr6CVu9C49Xse4kGDmYipRTNn2Y5KzQm9G52B0JfGce5CbopONw2AtNy6LsCrEpKSU9H823Dvm7qKkmpEZ/s200/30.jpg" /></a></div><b>Sufjan Stevens - Illinois</b> <i>(Asthmatic Kitty)</i><br />
Dekada zerowa to czas nieporozumień. Naprawdę nie jestem i nigdy nie będę od niej specjalistą - nie wiem gdzie znajduje się granica między nowoczesnym nawiązaniem a retro-stylizacją, nie wiem gdzie kończy się melancholia, a zaczyna się zwykłe nudziarstwo, nie mam pojęcia, czym różni się obfitość od przesytu. Nieporozumienia, nieporozumienia... <br />
Sufjan Stevens to abstrakcjonistyczny rekordzista Guinessa. Wydał ostatnio pięćdziesiąt albumów, po jednym na każdy stan USA - jako drugi został wydany hołd dla Illinois (czy jak woli artysta - "Illinoise"). Póki co , jest on uznawany za najbardziej wartościowe dzieło cyklu, ponieważ pozostałych nikt jeszcze nie zdążył przesłuchać. Znajduje się na nim wszystko. Prócz folku, folk rocka, folk rocka a la Nick Drake, indie rocka, niezależnej melancholii, alternatywnej orkiestracji, znajdziemy tu też zaśpiewy chóru i partie ponad dwudziestu różnych instrumentów, na których gra pan Sufjan. Dostajemy do naszych rąk 75-minutową opowieść, pełną pomysłów (mogących zapełnić następne 50 albumów), podaną w amerykańskiej postaci hamburgera XXL. <br />
I żeby nie było nieporozumień - tylko ta wzmianka o wydaniu 50 albumów jest nieprawdziwa.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjUo8XVMHw7D9FRz9Q1-Qn8fBmKFpNzmDxGcSsfbRLTno1hF3sJpI6QnwbJ9OVrZjmV_lDUg1-UlZcGf_YNjugkHmueg5Cy6xuXQhJ16XXIt9Gb_zBuQLFTG3sm5IIeP5EMZwTBapOLhHf4/s1600/31.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjUo8XVMHw7D9FRz9Q1-Qn8fBmKFpNzmDxGcSsfbRLTno1hF3sJpI6QnwbJ9OVrZjmV_lDUg1-UlZcGf_YNjugkHmueg5Cy6xuXQhJ16XXIt9Gb_zBuQLFTG3sm5IIeP5EMZwTBapOLhHf4/s200/31.jpg" /></a></div><b>Gorillaz - Demon Days</b> <i>(Parlophone)</i><br />
Gorillaz to zespół na miarę XXI wieku. Wszystko w nim jest wirtualne, włączając w to samych członków. Właściwie tylko jego muzyka istnieje na płaszczyźnie rzeczywistej, a ta jest również nowoczesna, elektroniczna; momentami gitarowa, czasem ze wstawkami rapowanymi. <br />
Pamiętam jeszcze, jak sześć lat temu, jako zagorzały przeciwnik hip-hopu, usłyszałem w Roxy.fm singiel <i>Feel Good Inc.</i>. Pomyślałem wtedy, że ten flow oraz "cała ta gadanina" wcale nie są takie głupie. Czasy się zmieniły, muzyka się zmieniła, rap stracił na popularności, rock stracił na popularności i oba gatunki się do siebie zbliżyły. Oczywiście nie była to zasługa Gorillaz, a raczej działań Run DMC i innych Besie Boysów w latach 80. Ten swoisty "sojusz" sprawił jednak, że takie <i>Demon Days</i> z naleciałościami rocka i rapu nikogo już nie dziwiło. Dziwić mógł fakt, że coś takiego stworzył Damon Albarn - legenda britpopu. <br />
No cóż, taka to była dekada.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1pxV8ifYrekhixWhvUZaS4-His_dOlAC5atyVntK9plHxTKuQ-TJA5eKk7ziBlQB6pdeYplLHaNgXXWinduXwvEmw87Ab_6ekUgYkULE-y3NyAq5lIx83dW6quI-fLVS7BHFfXc1FEMVn/s1600/32.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1pxV8ifYrekhixWhvUZaS4-His_dOlAC5atyVntK9plHxTKuQ-TJA5eKk7ziBlQB6pdeYplLHaNgXXWinduXwvEmw87Ab_6ekUgYkULE-y3NyAq5lIx83dW6quI-fLVS7BHFfXc1FEMVn/s200/32.jpg" /></a></div><b>Wolfmother - Wolfmother</b> <i>(Modular)</i><br />
"No, w końcu jakaś dobra muzyka" - tak powiedział Pan Maciej Orłoś podczas przerwy w konkursie Eurowizji, kiedy organizatorzy posłużyli się jakimś nagraniem z lat 70./80. Tak też zareagowało wielu przy pierwszym odsłuchaniu hitowego <i>Woman</i> pochodzącego z tej płyty. Ten utwór, bez ogródek odwołujący się do klasyki hard rocka, zapewnił grupie zupełnie nieoczekiwaną światową popularność. Rzecz jasna, w ostatniej dekadzie było sporo takiego retro-grania, ale debiut Wolfmother różnił się od pozostałych tego rodzaju pozycji tym, że był po prostu dobry. Właściwie trudno powiedzieć, czy młodzi gitarzyści nie uczyliby się dzisiaj riffu z <i>Woman</i> obok tego ze <i>Smoke on the Water</i>, gdyby omawiany album nie powstał w 2005 roku, ale na początku lat siedemdziesiątych. <br />
Ta płyta brzmi tak, jakby Tommy Iommi, Jon Lord, Bill Ward i jakiś naćpany wokalista z wysokim głosem zapragnęli pograć razem cięższą odmianę indie rocka. W tym przypadku to nieistotne, że nie odkryli niczego nowego - po prostu nagrali dobrą płytę, która przypomniała współczesnym, że kiedyś ludzie potrafili grać na gitarach.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgCSV8jtHwQrZGPNQev99yeX9YHuo8P-J-7lD-dCZPNxScXi-VkbhmpTFh1YtRy11gN-9Cc8UqmzOpxe5fbHwsPrBKAt40oi8IX0Gt-vyJLETRpcBurulEIF6Afo0tUS8a8XN3UkXO21kf0/s1600/33.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgCSV8jtHwQrZGPNQev99yeX9YHuo8P-J-7lD-dCZPNxScXi-VkbhmpTFh1YtRy11gN-9Cc8UqmzOpxe5fbHwsPrBKAt40oi8IX0Gt-vyJLETRpcBurulEIF6Afo0tUS8a8XN3UkXO21kf0/s200/33.jpg" /></a></div><b>Madonna - Confessions on a Dancefloor</b> <i>(Warner Bros.)</i><br />
W dobie zwiększonego zainteresowania klimatem lat 80., Madonna nie musiała się specjalnie wysilać, aby dopasować swoją muzykę do nowych czasów. Oczywiście jest to spore uproszczenie, bo bezpośrednich nawiązań do starszych nagrań królowej popu jest tu raczej niewiele. Płyta jest zrobiona na nowoczesną modłę, z typową syntetyczną perkusją, z tanecznymi beatami - pod tym względem <i>Confessions on a Dancefloor</i> spełniło wymogi współczesnej popowej produkcji. Pod innymi jednak, zostawiło konkurencję daleko w tyle. <br />
Po pierwsze, poziom kompozycji jest tu wyjątkowo dobry, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę klasę takiej artystki jak Madonna. Cztery single z tego albumu na stałe pozostają w pamięci; mają absolutnie melodyjne i chwytliwe refreny, których próżno szukać w "hitach" większości współczesnych gwiazdeczek. Po drugie, mimo że piosenki są stylistycznie do siebie podobne, każda jest pomysłowo wzbogacona; czy to melorecytacją (<i>Sorry</i>), czy jakimiś instrumentalno-wokalnym pasażami (<i>Isaac</i>). Po trzecie, album jest przemyślany jako całość, między utworami nie ma przerw, wszystkie są jedną, prawie godzinną imprezą. <br />
Po czwarte, królowa popu jest przecież tylko jedna.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-38496728026567164752011-07-24T06:51:00.000-07:002011-07-24T07:13:02.549-07:00Rok 2004: lektury obowiązkoweNa dłuższą metę takie zestawienie potrafi zmęczyć. Nie ukrywam - cotygodniowe wstawianie pięciu recenzji przerosło moje siły, stąd też ta ponad miesięczna przerwa. Skoro jednak zacząłem, postanowiłem swoje "dzieło" skończyć. Przedstawiam więc pięć esencjonalnych albumów 2004 roku z krótszymi opisami niż zazwyczaj.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhXdDtDkuuj6mDWRp3PEREDppVsuhfFV63YzHkGt3BPdh8jOOB0F3UrNBg401KahR1-48G-0z7C0wu_zDXvNFxrptyg20t9mdOSZcZZeHPsxhMZAwVJLSJBTvj90r0XrgBlQo7ve97ZJvW_/s1600/24.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhXdDtDkuuj6mDWRp3PEREDppVsuhfFV63YzHkGt3BPdh8jOOB0F3UrNBg401KahR1-48G-0z7C0wu_zDXvNFxrptyg20t9mdOSZcZZeHPsxhMZAwVJLSJBTvj90r0XrgBlQo7ve97ZJvW_/s200/24.jpg" /></a></div><b>Arcade Fire - Funeral</b> <i>(Merge, Rough Trade)</i><br />
Kolejnym znakiem czasu ostatnich dziesięciu lat były tzw. "chwilowe zajawki". Pod natłokiem całego mnóstwa średnich i miałkich płyt, każdą, ledwie dobrą pozycję potrafiono obwieścić arcydziełem. Nie oszukujmy się, w ostatniej dekadzie niewiele było naprawdę intrygujących rockowych pozycji, dlatego też debiut Kanadyjczyków zapewnił grupie ogólnoświatową sławę jako giganta muzyki niezależnej. <br />
Temat może niezbyt oryginalny (śmierć), został tu ubrany w sposób odpowiedni dla czasów indie rocka. Gitarowe aranżacje wzbogacone zostały tu jednak o instrumenty smyczkowe, które nadały kompozycjom podniosły nastrój. Płyta była przez pewien czas skarbnicą wzruszeń dla współczesnych melomanów. Niedługi czas.<br />
Z perspektywy siedmiu lat album stracił na wartości. Łatwo zauważyć, że momentami Arcade Fire przedobrzyli, ściana dźwięku wypełniona jest tu po brzegi, klaustrofobiczna, bez przestrzeni. Muzyka przytłacza, podobnie jak monotonny, mimo wszystko, wokal. Nie jestem pewien czy w przyszłości ten album będzie uznawany za klasykę, tak jak uznano go w momencie wydania. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg3qq7aAnpdWOTQj1FMxVliYjT7VC3YB4QGSvU8Hmld8MzV6JQWiwlEKjnXbD2GRlI-woH_3XI7_sRREGE0mGXhSnB92owXPbAlDMtMLVVt2EjYMyomAUjEUP1yinVxfAH0AqtAlaRE_PgL/s1600/25.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg3qq7aAnpdWOTQj1FMxVliYjT7VC3YB4QGSvU8Hmld8MzV6JQWiwlEKjnXbD2GRlI-woH_3XI7_sRREGE0mGXhSnB92owXPbAlDMtMLVVt2EjYMyomAUjEUP1yinVxfAH0AqtAlaRE_PgL/s200/25.jpg" /></a></div><b>Junior Boys - Last Exit</b> <i>(Domino, KIN)</i><br />
W dekadzie zerowej popularne były nawiązania do synth popu z lat 80. Możemy je dostrzec również na debiucie tego duetu. Mnóstwo tu typowych dla tamtych czasów minimalistycznych aranżacji i syntezatorowych barw. <br />
Lecz nie tylko na synth popie debiut Junior Boys stoi. Panowie z Hamiltonu cenieni są przede wszystkim za kompozycje z subtelnymi melodiami i wyjątkowo uczuciowy, jak na ten rodzaj muzyki, wokal. Ta płyta stoi też w swego rodzaju opozycji do współczesnych, przeładowanych efektami produkcji. Nie ma tu niepotrzebnych, zapychających tło dźwięków - wszystko jest wyważone i przemyślane. Dlatego ta płyta to rzecz tak wyjątkowa. I chociaż zdecydowanie nie jest to moja muzyczna bajka, jedyne, co mógłbym jej zarzucić, to długość niektórych kompozycji. Przez to album jest o osiem minut za długi...<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8vPUm-FVlf6X5BEavGTNkS6qI2hPIgviBXM4hD5Uh-k1ZQ4VUeJBWOg3YqPMINBu7Wbkx1LyXsCa3X7SKnD8v6Q1rq-78o2taPFAo2AG-_gBUe-Wu4ewGaVWOMxmpFdoD-Np8qNaBjCAu/s1600/26.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8vPUm-FVlf6X5BEavGTNkS6qI2hPIgviBXM4hD5Uh-k1ZQ4VUeJBWOg3YqPMINBu7Wbkx1LyXsCa3X7SKnD8v6Q1rq-78o2taPFAo2AG-_gBUe-Wu4ewGaVWOMxmpFdoD-Np8qNaBjCAu/s200/26.jpg" /></a></div><b>The Killers - Hot Fuss</b> <i>(Lizard King/Mercury/Vertigo)</i><br />
The Killers to taka typowa dla lat 00. kapela. Bez silenia się na zmienianie świata, Anglii, muzyki czy czegokolwiek. Właściwie jedyne, co różniło ich na etapie <i>Hot Fuss</i> od pozostałych podobnych zespołów, to dobre melodie, których na tej płycie aż nadto. I nie mówię tylko o singlach. <br />
Czy było coś oryginalnego w indie rocku z syntezatorem? Raczej nie. Czy wokal Brandona Flowersa jest wybitny? <a href="http://www.youtube.com/watch?v=ouktHkQUsJU">Raczej nie</a>. Czy słuchał ich cały świat? ...? <br />
Przyznaję, że też ich słuchałem, zacząłem jakoś w 2006 roku od płyty <i>Sam's Town</i>. I niech mi ktoś powie, że oni słabe melodie wymyślają! Nawet późniejszy <i>Human</i> to też kawałek pełen trafnych dźwięków, których sklecić byle kto by nie potrafił. Może przesadzili tylko z tym <a href="http://www.youtube.com/watch?v=RIZdjT1472Y&ob=av2e">kożuchem</a>. Nie ma co, potrzebna nam była taka kapela. Przynajmniej potrafili podejść z dystansem do tego, co tworzyli:<br />
<i><br />
It's Indie rock'n'roll for me,<br />
It's all I need,<br />
It's Indie rock'n'roll for me.</i><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgS2aya-3dvn7F9aVqw75DFnAcvs4YbnCnEo8gzvJSedTnuyE47ZK7bWgvv_i0jgqP0IRpqhn8OY1t-P0zbLmRLiIgWt8Y1o3Onaz06Y-c3UkE9-gvLggyTYme_mkRbng2BxHi194GhfOjc/s1600/27.png" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgS2aya-3dvn7F9aVqw75DFnAcvs4YbnCnEo8gzvJSedTnuyE47ZK7bWgvv_i0jgqP0IRpqhn8OY1t-P0zbLmRLiIgWt8Y1o3Onaz06Y-c3UkE9-gvLggyTYme_mkRbng2BxHi194GhfOjc/s200/27.png" /></a></div><b>Kelly Clarkson - Breakaway</b> <i>(RCA)</i><br />
Kelly Clarkson nie była ikoną popu ostatniej dekady. Wpisała się niestety w przykład typowej kariery typowej współczesnej piosenkarki: wygrała popularny talent show (w tym przypadku amerykańską edycję Idola), nagrała płytę, która zapewniła jej światową popularność, po czym wszyscy o niej zapomnieli, podobnie jak o piosenkach, które zaśpiewała. Nieprawda? A gdzie ostatnio wyczytaliście jej nazwisko zanim weszliście na tego bloga? Kto słyszał jej ostatniego <a href="http://www.youtube.com/watch?v=8dFowUEcImw&feature=related">singla</a>? No właśnie. <br />
Wspominam o Kelly dlatego, że jej przypadek wydał mi się dość jaskrawy. Z wszystkich podobnych jej gwiazdeczek zrobiła bodaj największą karierę i miała największe możliwości wokalne. Z płyty <i>Breakaway</i> pochodziły trzy międzynarodowe hity, które w swoim czasie naprawdę zrobiły furorę. W utrzymaniu popularności przeszkodził jej chyba brak skandali i podobnych chwytliwych numerów. A szkoda dziewczyny, bo naprawdę potrafi śpiewać. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhC4_mGvOCIGUlNju5xwEqGFswP2Kv6LhOlwZbjMs1deTxgSxxS8KWxX2LAjt6_ajX6b3q8JXIdUCcZ6R2hrVQTsBo7L4wTx5a3oW83R8goFEzrMxxkL7CS5WHD4VOKfkPYzD0EzLnSy5tS/s1600/28.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhC4_mGvOCIGUlNju5xwEqGFswP2Kv6LhOlwZbjMs1deTxgSxxS8KWxX2LAjt6_ajX6b3q8JXIdUCcZ6R2hrVQTsBo7L4wTx5a3oW83R8goFEzrMxxkL7CS5WHD4VOKfkPYzD0EzLnSy5tS/s200/28.jpg" /></a></div><b>Green Day - American Idiot</b> <i>(Reprise)</i><br />
To zabawne, że zespół, który zaczynał na początku lat 90. mógł stać się głosem współczesnego młodego pokolenia. Sukces Amerykańskiego Idioty przeszedł wszelkie oczekiwania; młodzież na całym świecie, nie znając żadnego tam Dookiego, szalała przy <i>Wake Me Up When September Ends</i> niczym obudzona z długiego snu. Możemy się dzisiaj śmiać z naszej ówczesnej fascynacji, ale bądź, co bądź, był to ważny album dla niedoświadczonych uszu i jako tako je ukształtował. Zerknijcie na waszą półkę z płytami. Jeśli w ogóle taką macie, <i>American Idiot</i> najpewniej na niej jest. <br />
Ten concept album był swego rodzaju symbolem naszego buntu przeciw niewiadomoczemu. Niby świat dookoła był schludny, nowoczesny, pełen udogodnień, a jednak w sercu tlił się jakiś płomyk niesmaku, coś zatruwało je od środka nienawiścią. Upust naszym uczuciom dawaliśmy słuchając "płyty z granatem", odgradzając się od świata zewnętrznego na naszych przedmieściach. Czekaliśmy na wakacje chodząc po bulwarze niespełnionych snów. Niektórzy szukali pociechy w używkach, inny szukali nadzwyczajnej dziewczyny...<br />
Mam pewien sentyment do tej płyty, podobnie jak wy. To był w końcu głos naszego pokolenia. Może poprzednie roczniki potrafiły się buntować bez tych wszystkich "fucked up!", ale ważne, że w ogóle mieliśmy jakiś głos. Tutaj pogodziły się skłócone światy, punk, pop, postbeatlesowskie melodie, progresywne suity i rock stadionowy.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-61184778196400055042011-06-08T15:14:00.000-07:002012-02-06T11:02:51.366-08:00Rok 2003: lektury obowiązkoweKontynuując nasze wojaże po pomnikowych dziełach lat zerowych, dobrnęliśmy do 2003 roku - pełnego kontrastów i zjawisk skrajnie różnie odbieranych w zależności od odbiornika. Zaznaczając więc po raz kolejny, że pomników nie trzeba lubić, lecz wypada je zwiedzić, aby zrozumieć lata zerowe, zapraszam do zagłębienia się w kolejne zestawienie piątki albumów. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjmFcPNgb1y3db2aIUAMOwPKdpa1OUL88bM_wxw5cDDRuYJK44zFJrhgRpVIdoVteDo5IEOVNhAIhS_rbIEV9U9qiZAD03wqSJfZgqbiso8kNdr_qTkPSMEI02plWwuJ8vKNvRP9QMW-7ld/s1600/19.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjmFcPNgb1y3db2aIUAMOwPKdpa1OUL88bM_wxw5cDDRuYJK44zFJrhgRpVIdoVteDo5IEOVNhAIhS_rbIEV9U9qiZAD03wqSJfZgqbiso8kNdr_qTkPSMEI02plWwuJ8vKNvRP9QMW-7ld/s200/19.jpg" /></a></div><b>M83 - Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts </b> <i>(Gooom/Labels France/EMI)</i><br />
Wyjątkowo popularna, jako symbol postępu i nowoczesności, muzyka elektroniczna użądliła w minionym dziesięcioleciu chyba wszystkie gatunki muzyczne, stając się naturalnym składnikiem ich krwi. Cała paleta muzycznych krain była niekiedy spłycana i pozbawiana klimatu przez bezduszne syntezatory. Nie w tym przypadku. <br />
Członkowie francuskiej formacji M83 zapisali się na kartach historii nie popularnością, lecz tym, że w muzykę bez duszy, tchnęli ducha. Ten album to muzyczne uchwycenie ulotnej chwili na okrągłym, srebrnym krążku. Generowane na nim dźwięki poruszają nasze najczulsze struny i pozwalają zatopić się w pięknie tworzonego przez muzyków krajobrazu. Wystarczy położyć się na ziemi, popatrzeć w niebo i podziwiać. Owo tchnięcie duszy w komputery idealnie symbolizuje utwór <i>Cathedral</i>, w którym do podniosłych organów dołącza cudowna fala syntetycznych dźwięków. Bez zgrzytu, wszystko do siebie pasuje.<br />
Wielki popularyzator elektroniki, Jean Michelle Jarre, powiedział kiedyś, że muzyka powinna dziś spełniać wyższe funkcje, nie tylko użytkowe. To pragnienie zostało na <i>Dead Cities...</i> zrealizowane w zupełności.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgOiI0FDj8QsLXcdbU9Hwe8gaZjPYrUNkIy-Ffx81AMzED5Zhll4igiKavqgUsoUP1RXHrqQ8pFefJNIv3cx-1r57kT3m9RVBh5iBssfOYvDo-cbi7X2qAR2cXTbEVdN08vUEk2KFS_5TRs/s1600/20.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgOiI0FDj8QsLXcdbU9Hwe8gaZjPYrUNkIy-Ffx81AMzED5Zhll4igiKavqgUsoUP1RXHrqQ8pFefJNIv3cx-1r57kT3m9RVBh5iBssfOYvDo-cbi7X2qAR2cXTbEVdN08vUEk2KFS_5TRs/s200/20.jpg" /></a></div><b>William Basinski - The Disintegration Loops I-IV</b> <i>(2062)</i><br />
Axl Rose nagrywał <i>Chinese Democracy</i> przez 13 lat. Na ten album czekał cały świat, jak na dzieło absolutne. Jaki był efekt końcowy - ci co wiedzą, to wiedzą. William Basinski nagrywał <i>The Disintegration Loops</i> przez 19 lat. Tego albumu nikt nie oczekiwał, a właśnie on był tego wart. <br />
Chociaż łącznie wszystkie cztery płyty trwają jakieś 5 godzin, to trudno o nich cokolwiek napisać, poza tym, że przez te godziny możemy obcować z czystym pięknem. Na przykład słuchanie takiego kilkuczęściowego "utworu" jak <i>dlp.1</i> jest zdarzeniem niezwykłym, bowiem przez około 120 minut słysząc wciąż ten sam motyw, w ogóle się nie nudzimy. To naprawdę zadziwiające. <br />
Rzecz jasna jest to ambient i <i>The Disintegration Loops</i> spełniają wszystkie wyznaczniki tego gatunku. Motywy są ciche, rozmyte i w żółwim tempie powtarzają się. Jest w nich jednak jakaś tajemnica, która wynosi je ponad inne, podobne. Tej tajemnicy nie odkryjemy chyba nigdy, słysząc te motywy sto, tysiąc, czy nawet milion razy. Tu chodzi o klimat, jaki ta muzyka tworzy. Każdy dźwięk jest tłem wspaniałego obrazu, w który moglibyśmy się wpatrywać całe wieki. <br />
Basinski stworzył dzieło wyjątkowe przez wzgląd na nieopisywalną aurę, jaką ono tworzy. Takie rzeczy też zdarzały się w dekadzie zerowej.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpiTMd4Xd2enIGl2yxl3foaDJQCjL787YCF5he3kDtzoSWs201ulx1d_XRtrmZeba38Jg-5YyZk4Ku-YsPrOZ4bX5ZXKc_wHVtCQgwArWYUe5o8v2K3H0YDPHlP8eHGRzz1fnzCeZrK-ib/s1600/21.png" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpiTMd4Xd2enIGl2yxl3foaDJQCjL787YCF5he3kDtzoSWs201ulx1d_XRtrmZeba38Jg-5YyZk4Ku-YsPrOZ4bX5ZXKc_wHVtCQgwArWYUe5o8v2K3H0YDPHlP8eHGRzz1fnzCeZrK-ib/s200/21.png" /></a></div><b>The White Stripes - Elephant</b> <i>(XL)</i><br />
Poprzednie pokolenie miało <i>Nevermind</i> - my mieliśmy <i>Elephant</i>, aby przytupywać, skakać, machać głową i kopać w komputer. Przez epokowość tej płyty i jej wpływ na młodzież w latach zerowych, niełatwo pisać dziś o niej obiektywnie. Nie sposób zapomnieć o aurze, która towarzyszyła nam przy pierwszych odsłuchaniach. Oczywiście świat poznał się na Paskach nieco wcześniej - my czekaliśmy jeszcze parę lat na NASZ album. <br />
Słoń był w pewnym stopniu albumem dydaktycznym. Część regularnych przeglądaczy wikipedii dowiedziała się dzięki niemu chociażby o istnieniu Led Zeppelin, inni, na przykład bywalcy "jutuba", zobaczyli, że <i>I Just Don't Know What to Do with Myself</i> to piosenka Dusty Springfield, zaś jeszcze inni nauczyli się grać na perkusji. Pokochaliśmy ten album za wszystko, za kopa, za Meg, za retro-hard rock, za flagę Polski, za surowe brzmienie, za bluesa... Ach, i za Jack'a też (<i>I love Jack White as a little brother</i>).<br />
Ktoś pewnie powie, że Meg nie umie grać na perkusji. Co z tego? Cobain nie umiał grać na gitarze, a zrobił epokowy album. <i>Elephant</i> to też album epokowy, bez względu na to, co o nim dzisiaj myślimy.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjyaj5QiURhvuSuBvwMw9l6QfsrV4z9RGgkHSRoIu9TqN2-3hGuHNdCi1nhb59oFETx4qaYEZdMe4Gk-XcVzlzvzyD9f0MEfzAkcJOu4Ac-1H2MM7pKFGKmfObZYyq_PoY2KBA0DP3dphZL/s1600/22.jpeg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="197" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjyaj5QiURhvuSuBvwMw9l6QfsrV4z9RGgkHSRoIu9TqN2-3hGuHNdCi1nhb59oFETx4qaYEZdMe4Gk-XcVzlzvzyD9f0MEfzAkcJOu4Ac-1H2MM7pKFGKmfObZYyq_PoY2KBA0DP3dphZL/s200/22.jpeg" /></a></div><b>The Mars Volta - De-Loused in the Comatorium</b> <i>(Gold Standard Laboratories/Universal Records)</i><br />
Jeśli którykolwiek concept album minionej dekady choć trochę zbliżył się do klasyków takich jak <i>The Wall</i> czy <i>The Lamb Lies on Broadway</i>, to był to debiut The Mars Volta. Panowie już wcześniej sporo namieszali w muzycznym świecie (pod szyldem At the Drive-In), ale to właśnie na <i>De-Loused in the Comatorium</i> w pełni rozwinęli swoje skrzydła. <br />
Dzieło to zostało zainspirowane samobójczą śmiercią wieloletniego przyjaciela Omara i Cedrica (liderów zespołu), Julio Venegasa. Przedstawia ono historię człowieka, który zapada w śpiączkę, przemierza podczas niej nieznane, astralne światy, a po przebudzeniu odbiera sobie życie. Ta ponura, a zarazem tajemnicza historia, stała się kanwą jednego z najoryginalniejszych albumów lat zerowych. Niektórych on poruszył, niektórych zirytował bezkompromisowym brzmieniem, lecz nikt, zetknąwszy się z nim, nie mógł przejść obok obojętnie.<br />
The Mars Volta działała (i działa) gdzieś na peryferiach muzycznego biznesu, nie przystając do żadnego z panujących nurtów. Ta niszowa mieszanka rocka progresywnego, harcore'u i muzyki latynoskiej (jest to oczywiście uproszczenie) zyskała jednak sporą popularność, chyba ze względu na sporą rozpiętość stylistyczną. Do rozgłosu przyczyniły się też wyjątkowo wysoki i ekspresyjny wokal Cedrica Bixlera-Zavali i oryginalne partie gitarowe Omara Rodrigueza-Lopeza. Dzięki tym zaletom, album spodobał się zarówno słuchaczom punku, metalu, art rocka i wielbicielom melodii - takie paradoksy były w latach zerowych dosyć częste. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjHYOJlxhoeB62qpB6K1oYL-ZMGJzyVYqQRwz4LPGGfvchvhh1rll4Pq_T1-dgIe9RyhdTlIBCrXiqWsvbn1VKUPs0PblrjTzHFzKML23c4tXKRo9_njLkuckttajY5yrfih1azUqcb6FHa/s1600/23.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjHYOJlxhoeB62qpB6K1oYL-ZMGJzyVYqQRwz4LPGGfvchvhh1rll4Pq_T1-dgIe9RyhdTlIBCrXiqWsvbn1VKUPs0PblrjTzHFzKML23c4tXKRo9_njLkuckttajY5yrfih1azUqcb6FHa/s200/23.jpg" /></a></div><b>Britney Spears - In the Zone</b> <i>(Jive)</i> <br />
Nie sposób mówić o minionej dekadzie pomijając fenomen tej gwiazdy. Chyba nikt nie zyskał w tym czasie takiego statusu, jakim cieszyła się Britney w latach 1999-2004. Jej bezwzględną dominację w świecie muzyki komercyjnej przypieczętował album <i>In the Zone</i>. Co prawda sprzedał się w nieco mniejszym nakładzie niż trzy poprzednie ("tylko" 10 milionów kopii), ale to właśnie on jawi się dziś jako swoista płyta-pomnik. Dlaczego?<br />
Po pierwsze, gdzieś na wysokości singla "Toxic", niektóre alternatywne media zaczęły patrzeć przychylnym okiem na pop. Nie tylko "przyzwoliły" na jego słuchanie, ale też "uczyniły" zeń transcendentalne uczucie. Po drugie, <i>In the Zone</i> może posłużyć jako przykład typowej metamorfozy dla lat zerowych: z "niewinnej dziewczynki" w "niegrzeczną kobietę" (wystarczy zagłębić się w warstwę tekstową). Po trzecie, album prezentuje najpopularniejszy w dekadzie odłam muzyki pop - dance pop, pełen elektronicznych beatów i nawiązań do R&B. Po czwarte, mamy tu duet z raperem (<i>(I Got That) Boom Boom</i>) - częsty mariaż w ostatnich dziesięciu latach. A po piąte i najważniejsze, mamy tu duet z Madonną - alegorię "zmiany warty" w muzyce pop. <br />
Po tym albumie kariera Britney nieco osłabła, lecz na zawsze pozostanie ona ikoną lat zerowych. Dla jednych była nową królową popu, dla drugich kiczem i powodem zepsucia muzyki. Dla wszystkich jednak - symbolem.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-52415979840078367472011-05-30T14:06:00.000-07:002011-05-30T14:06:39.861-07:00Rok 2002: lektury obowiązkoweNajważniejsze płyty roku 2002 to rzeczy raczej spokojne, niekiedy smutne i przejmujące. Jakby się tak zastanowić, to niekoniecznie musi być przypadek. Rok 2002 rozpoczął się w cieniu jednej z największych tragedii nowego wieku, która miała miejsce 11 września roku poprzedniego. Od tamtej pory nic już nie było takie samo, a ludzie, zwłaszcza Amerykanie, oczekiwali odpowiedzi na dręczące ich pytania. Być może nawet nie odpowiedzi, ale uspokojenia - a jego często doszukuje się w sztuce. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgyViXf8v3Cv0hxqBBLsnnQj7vP6Ibs5xhTdVYoywn2VIsbjnFEIrrVJC4FONnu8dUeaIK6428bswhMlPMI6mDuJu3T1zeFx59eqyCe3-koGCshOdGca_jCFAoAQloQWvcVEWXf7TpDzXYg/s1600/14.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgyViXf8v3Cv0hxqBBLsnnQj7vP6Ibs5xhTdVYoywn2VIsbjnFEIrrVJC4FONnu8dUeaIK6428bswhMlPMI6mDuJu3T1zeFx59eqyCe3-koGCshOdGca_jCFAoAQloQWvcVEWXf7TpDzXYg/s200/14.jpg" /></a></div><b>Interpol - Turn on the Bright Lights</b> <i>(Metador)</i><br />
Smutna i ponura to płyta, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Większość zawartych na niej piosenek traktuje o miłości, ale stanowi to raczej punkt wyjścia do rozważań o życiu w mieście, o błądzeniu we współczesnym świecie, cywilizacji. Przykładem może być utwór <i>NYC</i> - rzecz o jednostajnej i monotonnej egzystencji w zgiełku wielkiej metropolii i o potrzebie jakiejś zmiany. Pojawia się tu nawiązanie do tytułu krążka: <i>Turn on the Bright Lights</i> - zawróć do jasnych świateł. I właśnie o tym jest ta płyta, o poszukiwaniu tych świateł pośród otaczającej nas ciemności. To w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego właśnie przy tym albumie amerykańska młodzież przeżywała swoje frustracje i wylewała łzy wzruszenia. <br />
A jaka jest muzyka? Gęsta, czasem żywiołowa, czasem melancholijna i okraszona mrocznym klimatem. Usłyszymy tu echa debiutu The Strokes i innych przedstawicieli tamtej "fali", jednak najgłośniejsze jest tu echo Joy Division, o czym do znudzenia wspominają recenzenci. Barwa głosu, duża rola basu, ponury klimat - to wszystko kojarzy się z tamtą grupą. <br />
Interpol wpisuje się też w pewien schemat kariery, bardzo częsty w latach zerowych: po świetnym debiucie następuje stopniowy spadek formy i spadek zainteresowania zespołem. Praktycznie żadna grupa po nagraniu cenionego pierwszego albumu, nie potrafiła przeskoczyć swego dzieła. Czy byli to Stroeksi, czy Franz Ferdinand, czy The Killers, czy Bloc Party, czy sam Interpol, historia powtarzała się. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNxpBgjqcNVyivV1eby6jmZsb7wq68NIOqsF1dchthR7fMBgUdtc5bJGZlU65MPqSe2XyvKzSLMaHmXJHWzUUsPsIl9EVvTKYtitFCc0FBWlQTb0KCj6Ber6rsB0FXVKVMorp8B59X-v8h/s1600/15.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNxpBgjqcNVyivV1eby6jmZsb7wq68NIOqsF1dchthR7fMBgUdtc5bJGZlU65MPqSe2XyvKzSLMaHmXJHWzUUsPsIl9EVvTKYtitFCc0FBWlQTb0KCj6Ber6rsB0FXVKVMorp8B59X-v8h/s200/15.jpg" /></a></div><b>The Flaming Lips - Yoshimi Battles Pink Robots</b> <i>(Warner Bros.)</i><br />
Ten album to jeden wielki sarkazm i ironia, ale to też jedno z najciekawszych i najbardziej inspirujących dzieł XXI wieku. Niewielu potrafi oszukiwać tak jak Wayne Coyne (lider zespołu), który pod pozorem wzruszających, przepięknych muzycznych pejzaży, kpi sobie z nas i naszych serc. Tworzy poemat heroikomiczny na miarę nowych czasów: podniosłą epopeję o zwycięstwie tytułowej Yoshimi z różowymi robotami. Robi to jednak w taki sposób, że wzruszamy się i ulegamy urokowi tych genialnych (tak, genialnych!) melodii i niesamowitych aranżacji. Na przykład taka końcówka <i>One More Robot/Sympathy 3000-21</i> to chyba jeden z najbardziej nastrojowych momentów w muzyce lat zerowych - a to wszystko z igły widły, granie bez treści. Aż trudno w to uwierzyć.<br />
O Yoshimi są tylko cztery pierwsze utwory (w ostatnim z nich pojawia się nawet tytułowa bohaterka - w rzeczywistości japońska perkusistka). Nie jest to zatem koncept album (kolejna ironia?), choć muzycznie wszystko owiane jest tu podobną aurą słodyczy, piękna, psychodelii, space rocka i sarkazmu. Ballada <i>In the Morning of Magicans</i> wydaje się na przykład wspaniałą pościelówą do wylewania łez, lecz jej nadęta warstwa tekstowa to bardziej kpina z wieszczej poezji Thoma Yorke'a, niż szczery wylew twórczy. Wayne Coyne to łgarz i obłudnik, naprawdę. Ale za to jaki! Jego kłamstw odzianych w tak niesamowite dźwięki aż chce się słuchać. <br />
Należy jeszcze wspomnieć, że The Flaming Lips dali nam wspaniały przykład do naśladowania. Na sukces i uznanie czekali przez szesnaście lat, od momentu powstania, aż do płyty <i>Soft Bulletin</i>. Natomiast kolejny krążek (właśnie opisywany) okazał się jej opus magnum. To się nazywa cierpliwość.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgvss12asKtinzMfXpIcEQ4lC3dtkhCXkXEOyVfHG81uYM2NV7w9H4IBF12NU6cAPoNADgvm8SjiVRU7gEP0xQI1kYjuLI4x3a0xAMAMJoUlE4mpxC9mkBMtGQ3bF1UCnPu3Nw-ZjrFf19B/s1600/18.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgvss12asKtinzMfXpIcEQ4lC3dtkhCXkXEOyVfHG81uYM2NV7w9H4IBF12NU6cAPoNADgvm8SjiVRU7gEP0xQI1kYjuLI4x3a0xAMAMJoUlE4mpxC9mkBMtGQ3bF1UCnPu3Nw-ZjrFf19B/s200/18.jpg" /></a></div><b>Coldplay - A Rush of Blood to the Head</b> <i>(Capitol, Parlophone)</i><br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=S6P-2GY-SgA">Everything sounds like Coldplay now...</a> Ta kabaretowa piosenka chyba najtrafniej określa szum, jaki zrobił się wokół Coldplay w pierwszej połowie lat zerowych. Wypłynęło wówczas jeszcze kilka kapel, które grały podobne, spokojne i melodyjne piosenki z dużą rolą pianina, zdobywając szczyty list przebojów na stacjach o profilu "pop rock". Keane, Snow Patrol, Embrace - te najczęściej wymieniane obok Coldplay zespoły były często krytykowane za swój ograniczony i prostacki styl, podobnie zresztą jak sama rzeczona kapela. Do bandu Chrisa Martina przyległa jednak jeszcze inna etykietka: przerost formy nad treścią. Muzycy pozowali bowiem na skrajnie poważnych, pragnęli nieść głęboki, społeczny i polityczny przekaz, niczym U2. Można by zatem było wypiąć się na ten cały Coldplay i na ich zbawianie świata na siłę. Można by, gdyby nie oczywisty talent do tworzenia chwytających linii melodycznych, takich jak w singlach <i>In My Place</i> i <i>The Scientist</i>, albo w wieńczącym album <i>Amsterdamie</i>.<br />
Trzeba jednak pamiętać, że to nie jest jakaś wysoka, ani oryginalna sztuka - <i>A Rush of Blood to the Head</i> to po prostu zbiór ładnych piosenek. Poza tym, Coldplay to straszni nudziarze (pośród jedenastu kawałków znajdziemy tu tylko dwa żywiołowe - <i>God Put a Smile Upon Your Face</i> oraz <i>A Whisper</i>) i chyba właśnie ta cecha zadecydowała o ich popularności poza rockowym kręgiem. Takich łagodnych piosenek nikt w radiu nie bał się puszczać, bo "to przecież takie ładne i łatwo wpada w ucho".<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg-s1ZtX6sR5-WR7SNv_ravUWM1e1Jxl4UY51Nxy9HATHqFUgSSKKVIFfdsFgLvajJWypA-tQykDhSsO5PFgi9dn7nbkEyvlTIV4-WzIUMHjoDIEDNGpS9WMBoyhh6KjMXiMiHXIFNWNYwA/s1600/16.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg-s1ZtX6sR5-WR7SNv_ravUWM1e1Jxl4UY51Nxy9HATHqFUgSSKKVIFfdsFgLvajJWypA-tQykDhSsO5PFgi9dn7nbkEyvlTIV4-WzIUMHjoDIEDNGpS9WMBoyhh6KjMXiMiHXIFNWNYwA/s200/16.jpg" /></a></div><b>Norah Jones - Come Away With Me</b> <i>(Blue Note)</i><br />
Kiedy dowiedziałem się, że <i>Come Away With Me</i> to trzeci (według niektórych źródeł - czwarty) najlepiej sprzedający się album dekady zerowej, wytrzeszczyłem oczy. Wydaje się niby, że taki krążek raczej nie przystaje do dzisiejszych czasów i to nielogiczne, aby zdobył tak wielką popularność. A jednak. I to nie dzięki jakimś hitowym singlom, czy ekspansywnej promocji, ale ze względu na klimat, jakość i inność. Duch jazzu unosi się tutaj nad wszystkimi kompozycjami - jest to zasługa głównego autora piosenek na płycie, gitarzysty Jesse Harrisa. To na jego barkach spoczęła lwia część komponowania, bowiem Norah (czasem określana jako singer-songwritter) była tu współautorką jedynie trzech piosenek. <br />
Oczywiście, gdyby nie jej ciepły głos i nastrojowa gra na pianinie, nie byłoby ani płyty, ani sukcesu. Swoim spokojem i bezpretensjonalnością zdecydowanie wyróżniła się na tle całej defilady innych gwiazdek i gwiazdeczek minionej dekady. Można tym faktem tłumaczyć jej sławę. Można też jej talentem, który panna Jones z pewnością ma. Prawda jest pewnie gdzieś pośrodku. <br />
<i>Come Away With Me</i> doskonale trafiło na swój czas. Piosenki zawarte na tym albumie sprawdzały się praktycznie wszędzie: w domowym zaciszu podczas gotowania, na wykwintnym obiedzie w restauracji i podczas długiej podróży samochodem. We wszystkich tych miejscach Norah umiliła ludziom czas, za co do dziś są jej dozgonnie wdzięczni. <br />
<br />
P.S. Wiecie już, dlaczego cztery lata później pewna piosenka o rowerach była tak bardzo popularna? <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgihV_OBmzTXbGEnFFXVQRI31XG2_XxyISWnggvB24CpcX0ZGTr_HVv9t1VGT0b7tOF0_dUpXNir920HXFp9rwQJmb5xGkWoejyjI8PR2oo86T_xZynB7y4JawLtUqtyfzaf32IhQeL0w8i/s1600/17.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgihV_OBmzTXbGEnFFXVQRI31XG2_XxyISWnggvB24CpcX0ZGTr_HVv9t1VGT0b7tOF0_dUpXNir920HXFp9rwQJmb5xGkWoejyjI8PR2oo86T_xZynB7y4JawLtUqtyfzaf32IhQeL0w8i/s200/17.jpg" /></a></div><b>Wilco - Yankee Hotel Foxtrot</b> <i>(Nonesuch)</i><br />
Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Słowa powtarzane bez sensu w finale jednego z najbardziej poruszających utworów XXI wieku - <i>Poor Places</i>. Wobec takich tragedii, jak ta z Nowego Yorku, język ludzki zawodzi, nie potrafi wypełnić pustki, która tworzy się gdzieś tam na dnie serca. Wszystkie słowa stają się bez znaczenia, nie wyrównują krzywd, ani nie cofają czasu.<br />
Prawdopodobnie nigdy nie zrozumiemy w pełni tej płyty. Będzie to udziałem jedynie Amerykanów, bo to ich album, a nie nasz. Pozostaje nam tylko mętny obraz tego, co mogli wtedy czuć słuchając tego dzieła. Jest ono bowiem na wskroś amerykańskie: Wilco to reprezentant sceny (o ile taka w ogóle istnieje) alternatywnego country i, choć pierwiastka muzyki południowców jest na <i>Yankee Hotel Foxtrot</i> raczej niewiele, pewne nawiązania idealnie wpisują się w amerykański charakter tej płyty. W temat wprowadza nas już sama okładka. Czarne wieże trzymają się nieźle, lecz chyba właśnie taki obraz jeszcze bardziej przygnębia i zmusza do refleksji. Album ten nie ma jednak wprowadzać słuchacza w depresyjny nastrój; to przecież katharsis, ukojenie, stworzone po to, aby smutni mogli podnieść oczy w górę i uronić oczyszczające łzy. Kiedy nadchodzą obmywające z brudów fortepianowe fale w <i>Poor Places</i>, przychodzi spełnienie i można już, choć na chwilę, oderwać się od niepokojów. Dzięki tej płycie, niejeden Amerykanin mógł radośniej spojrzeć na świat za oknem - a właśnie takie uczucia powinna generować muzyka.<br />
<br />
<i>Our love is all we have,<br />
Our love is all of God's money.</i><br />
(Jesus Etc.)Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-73007538850899005312011-05-23T13:33:00.000-07:002011-05-23T13:36:17.533-07:00Rok 2001: lektury obowiązkoweKontynuujemy zatem zestawienie esencjonalnych płyt lat zerowych, czy jak kto woli: leksykon lektur obowiązkowych. Jeżeli będzie istniał kiedyś w szkole przedmiot "muzyka rozrywkowa", to w podręczniku do niego właśnie opisywane tu albumy prawdopodobnie znalazłyby się w dziale "lata 00.".<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjWFHAl5sRtgZ4vBp6b2uDcKPVKMVGHj7HL9c7nw8FNoRvt0aN_4qPBBrpBRwzJVgBfNpr2Tbry4xFvj4Q-YzODWnW2nhPNCCb0knpvkTKoErg8vueDiqs1CV8NDAMCP41_-5mML2O4Dmkr/s1600/9.png" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjWFHAl5sRtgZ4vBp6b2uDcKPVKMVGHj7HL9c7nw8FNoRvt0aN_4qPBBrpBRwzJVgBfNpr2Tbry4xFvj4Q-YzODWnW2nhPNCCb0knpvkTKoErg8vueDiqs1CV8NDAMCP41_-5mML2O4Dmkr/s200/9.png" /></a></div><b>The Strokes - Is This It</b> <i>(RCA)</i><br />
Rzadko zdarza się, aby tytuł płyty tak dosłownie opisywał jej zawartość. Słuchając bowiem tego krążka po raz pierwszy, na usta od razu ciśnie się pytanie: "Is This It?!" Parafraza: czy to naprawdę jest ta płyta, którą tak chwalą zachodnie media?! <i>Is This It</i> to także tytuł pierwszego, najkrótszego utworu na albumie. Jak go znasz - znasz wszystkie jedenaście; są takie same. Można też posłuchać <i>Last Nite</i>, bo ma fajną melodię. <br />
O The Strokes trzeba powiedzieć, że swym debiutem określili klimat mainstreamowego rocka na najbliższe dziesięć lat. Usłyszymy tu najpopularniejsze gitarowe patenty tej dekady, wielokrotnie powielane przez różne małpy. W odróżnieniu jednak od swoich naśladowców, Stroeksi przedstawili muzykę szczerą, wypływającą z serca i, a może przede wszystkim, z nudy. Ich piosenki doskonale ilustrują popołudniową nudę, muzycy grają tak, jakby im się nudziło, a też same piosenki są na dłuższą metę nudne. Ale czyż nie taki właśnie album powinien być reprezentantem głównej sceny rocka lat zerowych? <br />
Warto wspomnieć, że bas jest tutaj na poziomie - nie gra za dużo, ale właśnie tyle ile potrzeba. Perkusja jest sucha i do bólu prosta, ale jest to jak najbardziej uzasadnione. O gitarach już pisałem, ale dodam, że można było podarować sobie solówki. Ich prostota i niechlujstwo są zamierzone, jednak szkoda, że właśnie na takich wychowali się ci wszyscy indie-naśladowcy. A wokalista specjalnie śpiewać nie umie, ale robi klimat. Klimat lat zerowych, moi drodzy.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8o9FATBqzsd8QJW7XcnjBOUqtju4MmWJ-OeLTBfoyfTI-Vw0eDBuhZuOCDb3JfRoDjvCFbrcGtWuSewWlz_H-wtVfEuQAVh1neGQPBM87zpMyC5liPtz3Hnp2KIrU3D-QxZ_bgDF_dT0m/s1600/10.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8o9FATBqzsd8QJW7XcnjBOUqtju4MmWJ-OeLTBfoyfTI-Vw0eDBuhZuOCDb3JfRoDjvCFbrcGtWuSewWlz_H-wtVfEuQAVh1neGQPBM87zpMyC5liPtz3Hnp2KIrU3D-QxZ_bgDF_dT0m/s200/10.jpg" /></a></div><b>Fennesz - Endless Summer</b> <i>(Mego)</i><br />
To jedna z najbardziej cenionych i lubianych płyt z muzyką elektroniczną tej dekady. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy wysyp elektronicznych projektów, przez co oryginalność na tym polu była niesamowicie trudno osiągalna. Fenneszowi się udało. Jego <i>Endless Summer</i> to album przemyślany i doskonale dopracowany w każdym szczególe. Trzaski i zgrzyty są tu dobrane w sposób logiczny i zamierzony, natomiast wszystkie kompozycje cechuje różnorodność. Nie mały wpływ wywarła na to obecność gitary akustycznej, co w elektronice zdarza się niezwykle rzadko. Do tego album w całości mieści się na vinylu - to kolejna cecha wyróżniająca go na tle tej sceny. Wyjątkowa jest też kompozycja poszczególnych utworów, w czasie których Fennesz raczy nas częstymi zmianami motywów. Jest to rzecz obca dla większości "elektronicznych" wykonawców.<br />
Na <i>Endless Summer</i> ważny jest klimat - muzyka zabiera nas myślami w słoneczne, plażowe pejzaże, podobnie jak wczesna twórczość grupy The Beach Boys skompilowana przed laty na albumie o tym samym tytule. Warto mu się przyjrzeć i porównać, jak zmieniło się dźwiękowe postrzeganie "niekończącego się lata" na przestrzeni kilku dekad.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgu1BOMy37p3BVWBckADVnGUI7_y4jGh02on8vvi89LOpmLZMPBz58_GP-htgyMF9ZGjOzn6eLOTcx-q0xI6lcApCZbwMsKyhV_yvadGmA_tqot6zRzgGjyjDuKWZ-M5qrpEWs8dEOC-Tax/s1600/11.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgu1BOMy37p3BVWBckADVnGUI7_y4jGh02on8vvi89LOpmLZMPBz58_GP-htgyMF9ZGjOzn6eLOTcx-q0xI6lcApCZbwMsKyhV_yvadGmA_tqot6zRzgGjyjDuKWZ-M5qrpEWs8dEOC-Tax/s200/11.jpg" /></a></div><b>System of a Down - Toxicity</b> <i>(American)</i><br />
"Ja przy Systemie kładłam się do łóżka", "Nawet kupiłem sobie oryginał", "Niezły metal, fajne to było", "Jedyny metal, który mi się kiedykolwiek podobał", ... <br />
Mam propozycję: przejdźcie się po ulicy i jak zobaczycie jakiegoś młodego człowieka, zapytajcie się, czy słuchał tej płyty. Uwierzcie mi, że nawet ci, którzy nie lubili SOADu, też jej słuchali. Nie można było inaczej.<br />
Jak wyjaśnić fenomen tego najbardziej rozpoznawalnego metalowego bandu lat zerowych? W tym przypadku stało chyba to samo, co w przypadku Linkin Park. Najlepsze elementy stylu zostały podane w sposób skondensowany, dopracowany, razem z olbrzymią dawką melodii. Na korzyść Systemu, zadziała tu także, rzadka w tym gatunku muzyki, oryginalność. Niesamowicie charyzmatyczny wokal (zwłaszcza Serja Tankiana), ludowe inklinacje, bałałajka. System wynalazł również, sobie tylko właściwy, patent na łączenie, bez uczucia kontrastu, fragmentów wyciszonych z wybuchami ekspresji. Słysząc taką mieszankę, ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że coś tu do siebie nie pasuje. Weźmy na przykład klasyk: <i>Chop Suey!</i>. Ciężkostrawne zwrotki przeplatane z patetycznym, hymnicznym, ale także niesamowicie chwytliwym refrenem. To chyba jeden z niewielu metalowych kawałków, który może wywołać romantyczne wzruszenie. Podobnie jest z utworem tytułowym - hymn pokolenia, bez dwóch zdań. <br />
<br />
<i>Somewhere, between the sacred silence and sleep,<br />
Disorder, disorder, disorder.</i><br />
<br />
A jeśli ktoś jeszcze wątpi w uniwersalność tego dzieła, powiem, że mama słysząc z mojego pokoju któryś z kawałków Systemu powiedziała: "To jest dobre". I miała rację.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgvWMILWoT9h7hfuHsnH1nk4bGcvLUWL_8cAWU6YbMucaKqBmQYhhenqzRRv5JhWq59uL1jeoTOIRvRielSLLf0Wre83yoHaljf4S5z7Dt5mleMUaB40nAGpw6o9uY_9GY_AILo1MS1K-D2/s1600/12.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="181" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgvWMILWoT9h7hfuHsnH1nk4bGcvLUWL_8cAWU6YbMucaKqBmQYhhenqzRRv5JhWq59uL1jeoTOIRvRielSLLf0Wre83yoHaljf4S5z7Dt5mleMUaB40nAGpw6o9uY_9GY_AILo1MS1K-D2/s200/12.jpg" /></a></div><b>Tool - Lateralus</b> <i>(Volcano Entertainment)</i><br />
Tak jak w oświeceniu na miano "artysty wyklętego" zasłużył prekursor romantyzmu William Blake, tak w latach zerowych, należy je chyba przypisać muzykom z Tool. Tworzyli oni w czasach racjonalnych, w których sferę metafizyczną raczej się odrzucało. Do swoich dzieł przemycali własne, oryginalne filozofie, nie bardzo zgodne z duchem czasów, w jakich działali. Byli przez wielu wyśmiewani i pogardzani, ale przez pewne grona cenieni i stawiani na piedestał. I tak jak twórczość Blake'a zainspirowała poezję romantyzmu, tak Tool być może zainspiruje nową epokę w muzycznych dziejach. <br />
Panowie z Los Angeles sztukę autokreacji doprowadzili do perfekcji. Z mroczną i tajemniczą muzyką współgrają tu: image, teledyski, a także oprawa graficzna (niemalże jak u Blake'a!). <br />
O Tool mówi się jako o zespole progresywnym, nie tylko ze względu na muzykę, ale też ze względu na wspomnianą już aurę, która go otacza. Nie przez przypadek porównuje się <i>Lateralusa</i> do <i>In The Court of the Crimson King</i> - o ile Robert Fripp i spółka wieszczyli w utworze <i>21st Century Schizoid Man</i> kondycję współczesnego człowieka, Tool tę kondycję właśnie opisuje (ktoś dostrzega podobieństwo <a href="http://www.google.pl/imgres?imgurl=http://3.bp.blogspot.com/_j2QFSHZtK5E/SwcdXR4w5tI/AAAAAAAAABY/SvIIgSi6S5Q/s1600/court-crimson-king.jpg&imgrefurl=http://gbreal.blogspot.com/&usg=__SMImN0JLKZ22d4cwaac9jBrB4k8=&h=443&w=444&sz=40&hl=pl&start=0&sig2=o-6vOhd8AJmrmBdHaG7sig&zoom=1&tbnid=K6B0kBfP46aqWM:&tbnh=167&tbnw=173&ei=3qbaTf76AYXctAbA0eD3Ag&prev=/search%3Fq%3Din%2Bthe%2Bcourt%2Bof%2Bthe%2Bcrimson%2Bking%26hl%3Dpl%26biw%3D1145%26bih%3D663%26gbv%3D2%26tbm%3Disch&itbs=1&iact=hc&vpx=325&vpy=85&dur=2060&hovh=224&hovw=225&tx=119&ty=133&sqi=2&page=1&ndsp=15&ved=1t:429,r:1,s:0">okładek</a>?). <br />
Warto jeszcze dodać, że Tool niejako zapowiedział zawiązanie się mariażu muzyki z obrzydliwością i wulgarnością w następnych latach. Mówię o sferze tekstowej i wizualnej, ponieważ dźwiękowa jest tu zdecydowanie piękna i inteligentna. <br />
Gdyby wszyscy metalowcy grali tak mądrze jak Tool...<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVdx6MyZ2PJFseLGwbzQp43GlhD6MiZCIILjViCY7sHXRvcPGNYpMTjvc7TfwlWUhACEG8twPdZ030gWv66BnOxtDSUIiJXh-loL_4imtC1vj9ODPrUcYxuiagK_yzYHnq22Y1uepXqrsN/s1600/13.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="198" width="198" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVdx6MyZ2PJFseLGwbzQp43GlhD6MiZCIILjViCY7sHXRvcPGNYpMTjvc7TfwlWUhACEG8twPdZ030gWv66BnOxtDSUIiJXh-loL_4imtC1vj9ODPrUcYxuiagK_yzYHnq22Y1uepXqrsN/s200/13.jpg" /></a></div><b>Kylie Minogue - Fever </b><i>(Parlophone)</i><br />
To bodaj najbardziej ceniony popowy album ubiegłej dekady. Mówi się, że nie zawiera on ani jednego wypełniacza, co jest w tego typu wydawnictwach niezwykłą rzadkością. Oczywiście zależy jak rozumiemy słowo "pop". Jeżeli jako muzykę, która nie niesie za sobą żadnych głębszych wartości, poza melodiami nastawionymi na chwytliwość, to jesteśmy w domu. Kylie śpiewa raczej naiwne i proste piosenki, które najlepiej nadają się na dyskotekowe parkiety. Nie znajdziemy tu niczego ambitnego, ani oryginalnego.<br />
Trudno jednak znaleźć kogokolwiek, kto nie lubiłby Australijki. Jest ona przecież hołubiona nawet przez niezależnych recenzentów, którzy od muzyki oczekują czegoś więcej niż tego, aby wpadała w ucho. 50. miejsce w zestawieniu Porcys, 47. u Screenagers - to chyba mówi samo za siebie. A single mają się jeszcze lepiej! Piosenkom tym nie brakuje uroku i melodyjności, zwłaszcza hitowemu <i>Love at First Sight</i>. Usadowione są w stylistyce disco przełomu lat 70. i 80., nieco unowocześnionej przez współczesne, klubowe beaty. Usłyszymy tu czasami rytm, który zdominował lata zarowe, czyli tak zwane "umc, umc". Podany jest on jednak w formie mniej ekspansywnej. Miłe jest natomiast nawiązanie w <i>More More More</i> do <a href="http://krzysiekz92.wrzuta.pl/audio/49GBkrnWEYT/michael_jackson_-_don_t_stop_til_you_get_enough">pewnego</a> utworu Michaela Jacksona.<br />
<i>Fever</i>, jak i sama Kylie z okresu tego sympatycznego, okraszonego futurystyczną otoczką albumu, na tle postępującej potem wulgaryzacji muzyki pop, jawi się dziś jako klasa i wyrafinowanie. Wobec tego, co nastąpiło potem, Australijka trzyma poziom i potrafi zachować umiar.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-32968265611053910602011-05-19T02:25:00.000-07:002011-05-19T13:48:33.436-07:00Rok 2000: lektury obowiązkowePierwszy rok danej dekady jest zawsze pewnym stadium przejściowym, zawiera bowiem wpływy poprzednich lat, ale jednocześnie wyznacza drogę rozwoju dla lat późniejszych. Oczywiście przejście z jednego dziesięciolecia w drugie nie jest płynne, muzyka zmienia się przecież stopniowo. Można jednak z łatwością dostrzec, że nagle tworzy wokół nas inny, nowy nastrój. Ludzie poprzedniej dekady wpadają w dekadentyzm, smucą się, że to, co dobre już się kończy, natomiast młodszych cechuje entuzjazm - bo oto nadeszły ICH czasy. <br />
<br />
Kryteria doboru albumów-pomników były następujące: uznanie krytyków, popularność, wpływ na ogół muzycznego świata, odkrywanie nowych horyzontów. Średnią widać poniżej.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjy96Qz7ahsqzBmHc7y8vkqpNGYli81bK1-QKKU5X42k93_miF6S-R-3WvggvQTLzHnqLyFxR_MYlYCG61T0iXRuyYSaQF09ridtjh-1808rZJKnkgMEOgX0bLFw9cyE5mFrIdXymfpIldi/s1600/4.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjy96Qz7ahsqzBmHc7y8vkqpNGYli81bK1-QKKU5X42k93_miF6S-R-3WvggvQTLzHnqLyFxR_MYlYCG61T0iXRuyYSaQF09ridtjh-1808rZJKnkgMEOgX0bLFw9cyE5mFrIdXymfpIldi/s200/4.jpg" /></a></div><b>Radiohead - Kid A</b> <i>(Parlophone, Capitol)</i><br />
Wybór oczywisty, najpewniejszy, któremu nikt się nie sprzeciwi. Nie było w latach zerowych innego tak powszechnie cenionego albumu. Z perspektywy czasu <i>Kid A </i> jawi się jako płyta-symbol minionej dekady i ma w sobie coś ze statusu <i>The Dark Side of The Moon</i> w latach siedemdziesiątych. Omawianie jej fenomenu nie ma sensu, bowiem napisano już o niej wszystko, a to chyba najlepiej świadczy o doniosłości dzieła. Ode mnie tylko parę słów.<br />
Pod wieloma względami płyta ta pobiła swoją poprzedniczkę, <i>OK Computer</i>. Przede wszystkim spójnością - mimo podziału na utwory jest niczym jedna, przemyślana całość. Nie sposób też przecenić jej wpływu na rzesze wykonawców w kolejnych latach. Radiohead stworzyli istną kopalnię inspiracji, która zdaje się być do dziś niewyczerpana. Od momentu wydania <i>Kid A</i> nic już nie było takie jak dawniej, a elektronika zaczęła coraz odważniej wkraczać w ramy wszelkich gatunków muzycznych.<br />
Moim zdaniem jest to wielki album, opus magnum tego zasłużonego zespołu. Można go oczywiście nie lubić, niektórych razi bowiem jego przygnębiający, nieco chłodny klimat (sugestywna okładka?). Nie wypada go jednak nie znać - to klasyk. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxW-hRSZqGO0ZxMvzK_89xQtF038-ioK5zCqskUzH8R8InK-MzZhaGPyh1gupjb2_9VxC0v3Dg6phELYDxptSq-V8StHDXzyrIs_4aDH9TBd38OcciS8xxTxPBds-If8vcihqNLo99ThFg/s1600/5.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxW-hRSZqGO0ZxMvzK_89xQtF038-ioK5zCqskUzH8R8InK-MzZhaGPyh1gupjb2_9VxC0v3Dg6phELYDxptSq-V8StHDXzyrIs_4aDH9TBd38OcciS8xxTxPBds-If8vcihqNLo99ThFg/s200/5.jpg" /></a></div><b>Modest Mouse - The Moon & Antarctica</b> <i>(Epic)</i><br />
W dobie szerokiej gamy popłuczyn tzw. indie rockowych, z którymi kojarzymy raczej zespoły grające niewymagające "wesołosmutne" piosenki doprowadzające do wymiotów, warto sobie przypomnieć o tym, co kiedyś znaczyło słowo "indie". Independent - niezależny, alternatywny, nie ulegający modom... <br />
W ostatnich latach zapanowała moda na indie, wszyscy chcieli być indie i wszyscy uniezależnili się od niezależności. W Polsce "indie" kojarzyło się przede wszystkim z grupą Arctic Monkeys (swoją drogą, niezbyt indie-grupą) i jej pochodnymi. Wypadałoby jednak podkreślić, że i ona była swego rodzaju pochodną, jedną z wielu, które urodziły się po <i>The Moon & Antarctica</i>. Kiedy w 2000 roku pojawił się ten album, mówiono, że wcześniej nikt tak jeszcze nie grał. Warto zauważyć, że później grali tak wszyscy. Usłyszymy tu gitary, które dzisiaj kojarzą się nam jednoznacznie indie-rockowo (posłuchajmy choćby <i>Gravity Rides Everything</i>). Z Modest Mouse czerpali wszyscy. I wspomnieni Arctic Monkeys (<i>Different Cities)</i>, i TV on the Radio (<i>Tiny Cities Made of Ashes</i>), a nawet Jack White (<i>Wild Packs of Family Dogs</i>). Zespół Brocka okazał się jednak o wiele bardziej twórczy i pomysłowy. Czasem gra z zeppelinowską pasją, czasem wycisza się wzbogacając brzmienie o skrzypce, innym razem serwuje nam mini suitę (<i>The Stars Are Projectors</i>). Można też rozpisywać się o warstwie słownej, ale kosmiczne tytuły piosenek mówią chyba same za siebie.<br />
Warto wiedzieć o istnieniu tego albumu, aby nikt nie wmówił nam, że to, co nazywa się dzisiaj indie rockiem, to jakaś wielka nowość.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjkah9_v4XJVQ0rCIBgwzjpq3yp8J87ntYCa9KCUiBayU6xha3wAu6ATviwpgbjFqVTdE_hm5tDJSx0LpsPS2U9t7DAnVJ8NSVRgYh6-wx-ynBbtjxSr7WXp7XgjQSl5Gzq548Q60F7H-Z/s1600/6.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="193" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjkah9_v4XJVQ0rCIBgwzjpq3yp8J87ntYCa9KCUiBayU6xha3wAu6ATviwpgbjFqVTdE_hm5tDJSx0LpsPS2U9t7DAnVJ8NSVRgYh6-wx-ynBbtjxSr7WXp7XgjQSl5Gzq548Q60F7H-Z/s200/6.jpg" /></a></div><b>Linkin Park - Hybrid Theory</b> <i>(Warner Bros.)</i><br />
To jeden z najlepiej sprzedających się krążków w poprzednim dziesięcioleciu. Linkin Park prezentuje tu muzykę będącą w linii prostej kontynuacją poczynań takich grup KoЯn, Limp Bizkit czy Deftones, może odrobinę bardziej przystępną i melodyjną. O muzykach z Kalifornii nie można więc powiedzieć by byli specjalnie odkrywczy, ale nie sposób też zarzucić im braku profesjonalizmu. Ich debiutancki album jest oceniany jako dobry, lecz nie wybitny. Skąd zatem aż tak wielka jego popularność?<br />
Podobno najlepsze płyty powstawały w wyniku skondensowania charakterystycznych elementów danego stylu i podania ich w formie przystępnej, uniwersalnej. Możliwe, że właśnie na tej zasadzie Linkin Park stali się dziś o wiele bardziej znanym i rozpoznawalnym zespołem niż ich idole. I nawet grupa zagorzałych przeciwników nie zaszkodziła im, ale tylko zwiększyła ogólne zainteresowanie ich twórczością. <br />
Tak oto zespół korzystający z dokonań nu metalu, a także rapcore'u i grunge'u (<i>Forgotten</i>), mnożąc te elementy przez elektronikę i melodyjność (<i>In the End</i>, <i>One Step Closer</i>) stworzył album doskonale wpisujący się w swój czas.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhwV5ghjCgBJ2kV2opZr7KEOUEPXtqd9_paMmfdPHP6RA5MmUN-yUZAsZb7FtaQuMbCzEsGmBfS0cnQ2a6GwMNV7XKLMmIJdLaGN5w-f0FqtlaCZvChkB7Os4z9_jZ0BQSwACAK35Esw-hu/s1600/7.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhwV5ghjCgBJ2kV2opZr7KEOUEPXtqd9_paMmfdPHP6RA5MmUN-yUZAsZb7FtaQuMbCzEsGmBfS0cnQ2a6GwMNV7XKLMmIJdLaGN5w-f0FqtlaCZvChkB7Os4z9_jZ0BQSwACAK35Esw-hu/s200/7.jpg" /></a></div><b>At the Drive-In - Relationship of Command</b> <i>(Grand Royal Records)</i><br />
Jak nie fałszuje, kiedy fałszuje? Jak tego można słuchać, skoro fałszuje? Jak to możliwe, że on fałszując nie fałszuje? <br />
Chyba nigdy nie dowiemy się, jak Cedrix Bixler-Zavala dokonał fenomenalnego odkrycia fałszowania w sposób współgrający z muzyką, ani nie poznamy techniki melodycznych dysonansów Omara Rodrigueza-Lopeza. Pozostaje nam tylko usiąść i przygotować się na zmasowany atak. Oto nadchodzi <i>One Armed Scissor</i>.<br />
Dostało im się za tę płytę od starych fanów. Że niby zdradzili tradycję hardcore'u, że się sprzedali, że grają za lekko. Muzycy z El Paso nagrywając album dla komercyjnej wytwórni zostali przez niektórych ostro skrytykowani. I dobrze się stało, bo oto cały świat mógł usłyszeć jeden z najbardziej czadowych albumów, jakie powstały. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o jakiś metal. Chodzi o nieokiełznaną energię, którą czuć od pierwszych taktów <i>Arcarsenal</i> do ostatnich <i>Catacombs</i>. Próbowano określać tę muzykę różnie; jako punk rock, post-hardcore, emo... Wszyscy polegli. At the Drive-In uciekli od określeń pianinem, melodyjnością, krzykiem, fałszem, gościnnym udziałem Iggy'ego Popa i grą chyba najlepszego gitarzysty lat zerowych, Omara Rodrigueza-Lopeza (tak, wiem, że Frusciante też jest dobry). Płyta przez wielu jest uznawana za jedno z arcydzieł rocka lat zerowych. <br />
Zespół narobił zamieszania i się rozpadł. Został utworzony inny zespół, który też narobił zamieszania. Ale o tym później.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjFMyQ2UCxdNhcvo3oZkPc21_Sxf-hc6S2W3ZAdqgUzBlu7J9NB4HQPAR13L9ZDtua7ZFLIT75oAIlHSEcTPmui2fY9yscfSo9EkdDu8DO2cW5R7JEZlDEa8WW7fMFZMttwtJkTfwcmBIY7/s1600/8.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjFMyQ2UCxdNhcvo3oZkPc21_Sxf-hc6S2W3ZAdqgUzBlu7J9NB4HQPAR13L9ZDtua7ZFLIT75oAIlHSEcTPmui2fY9yscfSo9EkdDu8DO2cW5R7JEZlDEa8WW7fMFZMttwtJkTfwcmBIY7/s200/8.jpg" /></a></div><b>The Avalanches - Since I Left You </b><i>(Modular Recordings)</i><br />
Gdyby ktoś zapytał mnie kiedyś, co najlepiej określa klimat dekady zerowej, poleciłbym mu ten właśnie album. Tu jest dosłownie wszystko. Australijczycy z The Avalanches dokładnie przewidzieli przebieg rozwoju muzyki rozrywkowej początku XXI wieku, a może i późniejszej (o czym jeszcze nie wiemy). Jest to swego rodzaju koncept, bowiem płyta jest przemyślana jako całość. Mógłbym ją też nazwać muzyczną pocztówką - zamiast krajobrazu, muzyczna uczta definiująca klimat tego dziesięciolecia. <br />
Nasza lektura rozpoczyna się od hitowego utworu tytułowego. We wstępie słyszymy hiszpańską gitarę, potem art rockowe flety, orkiestrę a'la disco i wreszcie podwyższoną komputerowo, uroczą "nowoczesną" wokalizę. Nowoczesność - wszystko do kupy, mix remix. Znalazł się tu też całkiem przyjemny remix elektroniczny Boney M (<i>Live at Dominoes</i>) wieszczący modę na niszczenie wspaniałych piosenek (ktoś pamięta <i>Say Say Say</i>?), a także mix dyskoteki z patetyczną orkiestrą (<i>Frontier Psychiatrist</i>). Znajduje się tu mnóstwo muzyki klubowej, raz pomieszanej z rapem (<i>Flight Tonight</i>), raz z muzyką relaksacyjną (<i>A Different Feeling</i>), innym razem z anielskim chórem (<i>Electricity</i>). Mamy jazz, musical, klasykę, drum 'n' bass, techno, jakichś bitlesów, lata 60., 70., 80., 90., a przede wszystkim zerowe. Mamy też <i>Avalanche Rock</i> wyrażający dobitnie, co stało się z mainstreamowym rockiem w ostatnim dziesięcioleciu. Jednym słowem, prościej byłoby wymienić to, czego tutaj nie ma. <br />
Mieszanka, ale nad wyraz spójna. Zupełnie jak dekada, w której powstała.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-71153417351453115792011-05-18T10:39:00.001-07:002011-05-28T13:40:42.871-07:00Lata zerowe w muzyceJakie były, co było ważne, co popularne, co piękne, co kiepskie, co uznane, z czego się śmiano? Tak właściwie niewiadomo. Wiek dwudziesty pierwszy rozpoczął się od mieszania wszystkiego ze wszystkim, a proces globalizacji chyba nigdy nie był aż tak silny jak w ostatniej dekadzie (Internet?). Kultura stała się dostępna dla każdego, w każdej chwili, na wyciągnięcie ręki. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj8njMVOqOEaMAC0q_9nM_eQYgc-5FsaRktZCy5cR3ek2n7B-Fle3nM_42q2fHViaz1G_gKO05Hu-H82Jh63aoU8PKIbO2aqRij7IqfhO3bbsELllgwyLpN69gBZ3HHlmSbpqBdHAqQ5A_w/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="140" width="180" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj8njMVOqOEaMAC0q_9nM_eQYgc-5FsaRktZCy5cR3ek2n7B-Fle3nM_42q2fHViaz1G_gKO05Hu-H82Jh63aoU8PKIbO2aqRij7IqfhO3bbsELllgwyLpN69gBZ3HHlmSbpqBdHAqQ5A_w/s320/1.jpg" /></a></div>Łatwo się zorientować, będąc choć trochę zainteresowanym muzyką, jakie albumy dwudziestego wieku są uznawane za bezwzględne klasyki. Wiadomo, że lata 60. - garniturki i hipisi, lata 70. - rozbudowany rock progresywny i surowy punk, lata 80. - pop i alternatywa, lata 90. - grunge i brit pop... A lata 00.? Tu pojawia się problem. Muzyka ostatniej dekady była na tyle wielobarwna i różnorodna, że jej ogólne sklasyfikowanie wydaje się niemożliwe. Ilu ludzi, tyle opinii, każdy słuchał czego innego, co innego chwalił, co innego krytykował. To, co dla jednych było muzycznym objawieniem, dla drugich zaledwie wtórnym produktem. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhY6y6PvOxtAdWPLZPL6rOZeopxISbprJKb5onFCg545Pfd3I59e50WPRl7moHrxxH3gcIrrnvlP34iXTohupdBDNDTyt8beZ2cr4WRlkIUoU5XJG8ecYgsUX8nBQ3cujO0naI5FW7BS9d9/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="clear:right; float:right; margin-left:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhY6y6PvOxtAdWPLZPL6rOZeopxISbprJKb5onFCg545Pfd3I59e50WPRl7moHrxxH3gcIrrnvlP34iXTohupdBDNDTyt8beZ2cr4WRlkIUoU5XJG8ecYgsUX8nBQ3cujO0naI5FW7BS9d9/s200/2.jpg" /></a></div>Szukając w Internecie w miarę obiektywnego zestawienia muzyki lat 2000-2009, znalazłem jedynie rankingi stworzone przez czołowe portale i czasopisma muzyczne, w których to znalazło się mnóstwo pozycji nieznanych. Dodam, że każde takie zestawienie było w 90% różne od wszystkich pozostałych, co uniemożliwiało jednoznaczną ocenę stawianych na piedestał albumów. Oczywiście znalazłoby się trochę takich, które uznawane były przez większość krytyków muzycznych, ale przecież krytycy muzyczni to tylko jedna strona medalu, a co ze zwykłymi odbiorcami? To czego słuchano w radiach i odtwarzaczach mp3 często znacznie odbiegało od owych rankingów rzekomo najlepszych albumów. Taki to już znak czasów - to, co podoba się ogółowi nie znajduje poparcia u znawców (gdzie się podziały czasy Sierżanta Pieprza?). Kontemplacja muzyki też stała się inna - empetrójki zastąpiły tradycyjne nośniki, a przez to coraz rzadziej (nad czym ubolewam) słuchało się albumów w całości. <br />
<br />
Wbrew tej tendencji postanowiłem jednak stworzyć obiektywny leksykon płyt, które definiowałyby pojęcie muzyki w latach zerowych. Znajdą się tu dzieła wiekopomne, wspaniałe, ale też po prostu popularne. Ideą jest znalezienie równowagi między albumami cenionymi przez krytyków, jak i przez zwyczajnych słuchaczy - chodzi po prostu o te, które namieszały w świecie muzycznym. W związku z tym znajdzie się tu też parę pozycji, za którymi nie przepadam, ale które były w minionej dekadzie ważne dla sporej części odbiorców muzyki. <br />
<br />
A ta była bardzo różnorodna. Sporą popularnością cieszył się oczywiście rock, gatunek który jest mi najbliższy, a także metal, zwłaszcza na początku dziesięciolecia. W podsumowaniu nie sposób pominąć szeroko rozumianej muzyki popularnej, zdecydowanie dominującej w ostatnim czasie (od teen popu i boysbandów po schyłkowy electropop), opiszę więc muzykę, której nie słuchałem, ale którą raczej słyszałem. W latach zerowych prawdziwy rozkwit przeszedł rap, którego jednak nie uwzględnię, ponieważ zupełnie się na nim nie znam. Będzie natomiast nieco elektroniki i muzyki eksperymentalnej. Z tego wszystkiego, mam nadzieję, wyklaruje się w miarę wyrazisty obraz muzyki pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. <br />
Spis "Dark Side of the Moonów" lat zerowych czas więc zacząć!<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgy3yN9dYMvCyKbwEm6Pbet2P5nWXqwbNFg2LoaRHgiwE9Md9IBpWVsibbiLCktMbRJTckHblgXnz7wPMNb7Z9mDIqznsxPp9QnZhy-t4e_pBRNc1yk8xgEKMB0ges_Wyldq1KZZjzZN40X/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="clear:left; float:left;margin-right:1em; margin-bottom:1em"><img border="0" height="200" width="195" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgy3yN9dYMvCyKbwEm6Pbet2P5nWXqwbNFg2LoaRHgiwE9Md9IBpWVsibbiLCktMbRJTckHblgXnz7wPMNb7Z9mDIqznsxPp9QnZhy-t4e_pBRNc1yk8xgEKMB0ges_Wyldq1KZZjzZN40X/s200/3.jpg" /></a></div><br />
P.S. Oczywiście mógłbym stworzyć własny ranking ulubionych płyt dekady, jednak uznałem, że byłoby to przedsięwzięcie bezcelowe. Takich zestawień jest w Internecie mnóstwo, a i tak nikt nie zadaje sobie trudu, aby je wszystkie badać. Nie ma natomiast podsumowań, powiedzmy "podręcznikowych", które odpowiedziałyby poprzez konkretne pozycje płytowe (lektury obowiązkowe) na pytanie: jaka ta muzyka w latach zerowych była? <br />
<br />
Dla zainteresowanych podaję linki do rankingów sporządzonych przez portale i czasopisma muzyczne:<br />
<a href="http://www.porcys.com/Others.aspx?id=284">http://www.porcys.com/Others.aspx?id=284</a><br />
<a href="http://stereogum.com/105081/rolling_stones_100_best_albums_songs_of_the_00s/list/">http://stereogum.com/105081/rolling_stones_100_best_albums_songs_of_the_00s/list/</a><br />
<a href="http://www.pitchfork.com/features/staff-lists/7706-the-top-200-albums-of-the-2000s-200-151/">http://www.pitchfork.com/features/staff-lists/7706-the-top-200-albums-of-the-2000s-200-151/</a><br />
<a href="http://www.nme.com/list/the-top-100-greatest-albums-of-the-decade/158049/page/1">http://www.nme.com/list/the-top-100-greatest-albums-of-the-decade/158049/page/1</a><br />
<a href="http://www.screenagers.pl/index.php?service=xtras&action=show&id=225">http://www.screenagers.pl/index.php?service=xtras&action=show&id=225</a>Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-17669668643589466412010-10-24T13:29:00.000-07:002010-10-24T13:29:51.188-07:0084. The Strokes – Is This It (2001)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/_diU2e0uvDZM/TMSRLWdm0fI/AAAAAAAAAD0/KfVan5tuK4Q/s1600/84.png" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/_diU2e0uvDZM/TMSRLWdm0fI/AAAAAAAAAD0/KfVan5tuK4Q/s1600/84.png" /></a></div>Z recenzjami płyt The Strokes jest tak, że opisują fenomen tego zespołu, a nie jego muzykę. Nic w tym dziwnego, ponieważ o muzyce nie ma co się rozpisywać - wszystkie ich kawałki są takie same. Skąd zatem ten fenomen? Nikt nie wie. Nikt nie może im wytknąć poważniejszych wad poza wtórnością kompozycji. Co by tu nie mówić, The Strokes to profesjonaliści pełną gębą.<br />
<br />
Pisanie tej recenzji sprawia mi jeszcze większy trud, ponieważ The Strokes to główni inspiratorzy jednego z najbardziej regresywnych nurtów w historii rocka, czyli tak zwanego indie rocka. Oczywiście mówi się o dwóch różnych indie rockach: tym prawdziwie indie (niezależnym), który powstał dawno temu i był w sumie zamiennym określeniem rocka alternatywnego, oraz tym indie (zdecydowanie zależnym) jakim zwykło się tytułować wszystkie pochodne Arctic Monkeys. Ludzie, na pewno nie słuchaliście nigdy The Beatles ani The Rolling Stones? To posłuchajcie! To będzie lepiej spędzony czas niż słuchanie zależnego indie rocka.<br />
<br />
U The Strokes słychać zapożyczenia od Stonesów i Kinksów, zaś wokalista czasem pobrzmiewa Lennonem. Zespół gra proste, wkurzające, smętne piosenki, które mają być niby rockowe, ale nagrane są tak, że aż dziw bierze, jak tego można słuchać. A można. Styl The Strokes spełnia wszystkie wyznaczniki do tego, aby mi się nie podobał: prostota, powtarzalność, brak zmian (jakichkolwiek), brak czadu (jałowa produkcja, jakby pozbawiona masteringu), monotonny wokal... Nie warto wymieniać dalej. Ogólnie nic tu nie jest fajne. A jednak jest i nie potrafię tego zrozumieć. Strokesów po prostu fajnie się słucha, choć rejony w których się poruszają są odstraszające. Choć gitarzyści nie grają właściwie nic, to trudno im zarzucić nietrafione dźwięki. Choć perkusista gra bardziej ubogo od Ringo Starra, to wcale w niczym to nie przeszkadza. Choć bas brzmi jak gitara, to siedzi i ma groove. Choć wokalista śpiewa tak jakby mu się nie chciało, jest mimo wszystko prawdziwy. I tutaj dochodzimy do sensu - muzyka The Strokes jest o niechceniu. Im się nie chce grać, ale coś ich gna do przodu i karze im chwytać za instrumenty. Wychodzi więc muzyka wypływająca z nudy, która traktując o nudzie nie jest nudna, gdyż jest szczera. Jeśli niektórych artystów inspiruje cierpienie i ból, i to świadczy o ich autentyczności, autentyczność The Strokes polega na wyrażaniu niechęci i lenistwa.<br />
<br />
Muzyka szczera nie może być nudna, nawet jeśli inspiruje ją monotonność szarych dni. Stąd brzmienie albumu - od niechcenia zmiksowano instrumenty, aby jakoś to brzmiało i tyle. Piosenki są monotonne, bo taka sama jest codzienność. Przy <i>Is This It </i>nie będziemy wylewać łez, doznawać oczyszczenia, czy innego katharsis. Ten album może wypełnić szarą codzienność i nie będzie się z nią gryzł.<br />
<br />
I taki dopisek - ta płyta wcale nie ma szokującej okładki. Jak na te czasy jest za słaba. Dużo bardziej szokowała okładka <i>Sticky Fingers </i>Stonesów z 1971 roku.<br />
<br />
(5/10)Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-39074011005152836542010-10-11T12:35:00.000-07:002010-10-11T14:02:36.592-07:0085. M83 – Saturdays=Youth (2008)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjejzXB9zXC-hvWU_R9krzDOD4H5A35o-fqsdnyfvypYQs7MWDKZM6ja4zxcV5ee0UblICJARfZpxZPcnQo73Eh4cA3_hmyciOmVUa3IQm_7I3seXwAZAX-4jnonxtymuOrRgkrODwBQ-zI/s1600/87.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjejzXB9zXC-hvWU_R9krzDOD4H5A35o-fqsdnyfvypYQs7MWDKZM6ja4zxcV5ee0UblICJARfZpxZPcnQo73Eh4cA3_hmyciOmVUa3IQm_7I3seXwAZAX-4jnonxtymuOrRgkrODwBQ-zI/s1600/87.jpg" /></a></div>Zacznę od tego, że pominąłem pozycje 86. i 87., z tego powodu, że nie znam się na gatunkach, które prezentują. Warte są one jednak przytoczenia, bo może ktoś chciałby się w nie zagłębić:<br />
<br />
86. Akufen - My Way (2002)<br />
87. Q-Tip - The Renaissance (2008)<br />
<br />
A teraz przejdźmy do naszego M83, tak gloryfikowanego w jednej z poprzednich recenzji. To co zachwycało na drugim albumie francuzów to uchwycenie unikalnego klimatu (co na dekadę zerową było ewenementem), przekazanie głębokich treści bez użycia słów oraz nowatorstwo nagrań. Impresjonistyczne barwy, duch w mechanicznych instrumentach - niczego takiego już tu nie znajdziemy. Ocenianie <i>Saturdays=Youth </i>wyżej niż doskonałego <i>Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts </i>jest zdecydowanie niesmaczne i niestosowne. Apeluję więc do portalu sreenagers: więcej takich rzeczy proszę nie robić!<br />
<br />
Z nieznanych powodów duet M83 stał się projektem solowym. Anthony Gonzales został opuszczony przez swojego kumpla Nicolasa Fromageau. Nie zniechęcił się jednak i zarejestrował do dziś jeszcze trzy albumy pod starym szyldem. <i>Saturdays=Youth</i> jawi się jako rzecz kompletnie bez pomysłu. Otwierający <i>Dead Cities...</i> utwór <i>Birds </i>od razu zapowiadał niesamowite przeżycie, był wejściem do pięknego świata. Tutaj otwieracz o nazwie <i>You, Appearing </i>jest całkiem ładny, ale to tyle. Dalej jest niestety gorzej. Gonzales zdecydował poszerzyć swoją twórczość o wokal. Posunięcie jest samo w sobie chwalebne, w końcu nie można się na zawsze zamykać w syntezatorowym więzieniu. Jednak głos mający urozmaicać muzykę, trywializuje ją. Niech za przykład posłuży przebojowy <i>Kim & Jessie</i>, który do poprzedniej twórczości grupy ma się nijak. Na domiar złego, utwór ten zdaje się zapożyczać styl od duńskiej grupy Mew. Mogłoby to świadczyć oczywiście o szacunku dla tej grupy, gdyby nie to, że większość kawałków na płycie to próba kopiowania innych artystów. Najbardziej rażące przykłady to <i>Skin of the Night </i>i <i>Up! </i>(ze wskazaniem na ten drugi) - równie bezczelnej podróbki głosu i muzyki Kate Bush chyba jeszcze na świecie nie było. "Epickość" pierwszego z wymienionych mogłaby się podobać, gdyby nie oczywiste skojarzenia z klimatem <i>Hounds of Love </i>zasłużonej angielki (posłuchajcie sobie takiego <i>Mother Stands for Comfort</i>). Z kolei <i>Up! </i>jest już kompletnie kpiną w żywe oczy. Nawet nie chce mi się wymieniać, do których utworów Kate Bush jest podobny, bo musiałbym chyba wymienić wszystkie. Nie warty komentarza jest także <i>Couleurs</i> - zżynka z <i>Enjoy the Silence </i>Depeszów. I jeszcze <i>Graveyard Girl </i>- patrz: <i>City Life </i>grupy Camel.<br />
<br />
Co z tego, że inspiracje w następnych utworach są bardziej zakryte, skoro same w sobie prezentują raczej średni poziom w porównaniu z poprzednimi dokonaniami M83? Gonzalesowi ewidentnie zabrakło weny. Może z powodu odejścia kolegi, a może po prostu już się wypalił. Jeżeli to ma tak wyglądać, życzę francuskiej tej grupie, aby Anthony także z niej odszedł. Dziękuję za muzykę, słuchał nie będę, wolę oryginały.<br />
<br />
(3/10) <br />
<h3><a href="http://www.blogger.com/post-edit.g?blogID=4425694693545869466&postID=3907401100515283654" name="dummy"><br />
</a></h3>Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-60889538842691235822010-09-30T12:16:00.000-07:002010-09-30T12:18:59.048-07:0088. The Twilight Singers – Twilight As Played By The Twilight Singers (2000)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/_diU2e0uvDZM/TKTZV3FXwNI/AAAAAAAAACw/XLAMLp7WexM/s1600/88.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/_diU2e0uvDZM/TKTZV3FXwNI/AAAAAAAAACw/XLAMLp7WexM/s1600/88.jpg" /></a></div>Dochodzimy do sedna sprawy: dlaczego przespałem tę dekadę? Otóż odpowiedź brzmi: dlatego, że ta dekada była w większości senna. Ściślej mówiąc, głównym mankamentem większości albumów powstałych w ostatnim dziesięciu latach jest to, że utwory na nich zawarte są do siebie podobne. Jedni uważają to za zaletę - kapela ma własny styl, który rozwija w każdej kolejnej kompozycji. Mi to jednak nie pasuje. Posłuchajcie sobie jakiegokolwiek klasyka, czy to z półki rodziców, czy listy Rolling Stone'a, czy z własnego zbioru. Tam wciąż coś się dzieje, zmienia, artyści bez strachu przemierzają niezbadane wcześniej lądy i wszystko ze sobą gra, nie ma zgrzytów, nie ma nudy. A Twilight Singers, poza tym, że są dobrzy, są... Nudni.<br />
<br />
<br />
Otrzymujemy dwanaście popowych kawałków. Jednak jest to pop w takim rozumieniu, jak muzyka Stinga - utwory są wyrafinowane, wspaniale dopracowane, ale to jednak pop. Nie wnikając już w to, czy pop jest po prostu popem, czy funkcjonuje też jego "inteligenta" odmiana, określiłbym muzykę zawartą na albumie jako wysublimowaną. Nie znajdziemy tu radiowych hitów, ale piosenki, których po prostu dobrze się słucha, które nie są banalne. Cała płyta utrzymana jest w spokojnym nastroju, za który odpowiada gitara akustyczna, pianino, czasem jakieś skrzypce w tle. Na szczególną uwagę zasługuje sprawna sekcja rytmiczna, bardzo wyraźna zwłaszcza w utworze <i>Love</i>. Album zaczyna się ładną, klimatyczną balladą <i>The Twilite Kid</i> i kończy podobnie, balladą <i>Twilight</i>. Mnogość Twilightów nie dziwi, grupa chciała podkreślić swoją tajemniczą nazwę (śpiewacy zmierzchu?), a płyta powstała na długo przed (wiadomo o co chodzi). Niestety, nieważne jak piękne by te ballady nie były, nie zamaskują one monotonii materiału, który raz bardziej, raz mniej je po prostu przypomina. Jako plus należy przypomnieć dopracowaną warstwę muzyczną, która gra naprawdę bez zarzutu. Gorzej jest z wokalem głównego twórcy projektu, Grega Dulli'ego. Wielokrotnie podkreślał on w wywiadach, że w śpiewie ważniejsza jest dla niego ekspresja, niż czystość dźwięku. Nie wiem czy to zamierzony zabieg stylistyczny, czy po prostu wciskanie ludziom ściemy, ale po pewnym czasie fałsze męczą i wydają się po prostu nieuzasadnione (jeżeli kiedykolwiek mogą być uzasadnione). Na domiar złego, często wykorzystywany jest tu patent dwugłosu. Tak, oczywiście oba głosy są nieczyste, bo to ekspresja taka. Jedyny moment, gdzie naprawdę współgrają, to piosenka <i>King Only </i>- jeden z mocniejszych punktów albumu. Poza nim mamy jeszcze soulujący <i>Railroad Lullaby </i>(ten Hammond!) i poruszający <i>Last Temptation</i>, który niestety psują fałsze. Najlepszy na płycie jest utwór bez wokalu, czyli <i>Verti-Marte</i>. Na tle łagodnych, kojących motywów słyszymy urywki jakiejś telefonicznej rozmowy. Najczęściej powtarzającą się wypowiedzią jest "goodbye motherfucker", które wieńczy kompozycję.<br />
<br />
Właśnie to chce się powiedzieć wokaliście słuchając <i>Twilight As Played By The Twilight Singers</i>. Dobrze, że nie zaśpiewał chociaż w tym jednym numerze. <br />
<br />
(5/10)Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-41734491176238273302010-09-25T10:56:00.000-07:002010-09-25T13:02:08.591-07:0089. Something Like Elvis – Cigarette Smoke Phantom (2002)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/_diU2e0uvDZM/TJ4ctZC8TQI/AAAAAAAAACQ/p4S6Sos4nOY/s1600/89.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/_diU2e0uvDZM/TJ4ctZC8TQI/AAAAAAAAACQ/p4S6Sos4nOY/s1600/89.jpg" /></a></div>Ocena: 0.7 <br />
<br />
Przerwa w pisaniu została spowodowana typowym przeziębieniem, nad którym nie ma się co specjalnie roztkliwiać. Napisałbym tę recenzję dużo wcześniej, gdybym mógł spokojnie usiąść i zagłębić w te dźwięki. Próbowałem, przebrnąłem przez cztery kawałki, lecz dalej nie zdołałem i postanowiłem odpocząć przy trzypłytowej reedycji <i>Kid A</i>, która od niedawna gości w moim zbiorze płyt. Myślałem, że to kwestia choroby. Jednak w ostatnich dniach też nie mogłem się zabrać za "tego Elvisa", ponieważ zdecydowałem się wesprzeć polską muzykę zakupując <i>Grandę</i>. Kto słyszał, ten wie, jak trudno oderwać się od tego materiału. Zorientowałem się jednak, że "ten Elvis" to także polska muzyka, mimo angielskich tytułów. Nigdy nie rozumiem polskich zespołów, które śpiewają po angielsku, chyba że robią karierę za granicą. Potem się dopiero okazało, że właśnie tak było z Something Like Elvis - zrobili karierę za granicą, pozostając w rodzimym kraju zupełnie nieznani. <br />
Zacznę od tego, że nie rozumiem wszystkich ochów i achów nad <i>Cigarette Smoke Phantom</i>. Zwyczajny, alternatywny zespół, który dodaje czasem akordeon do swojej muzyki. Że niby przebłysk talentu? Znaczy talent panowie z Szubina z pewnością mają, ale czy naprawdę grają coś odkrywczego? Na płycie zdarzają się momenty naprawdę dobre, takie jak psychodeliczny <i>Mastershot</i>, nostalgiczny <i>Someday, Somewhere...</i> albo <i>Electric Eye </i>z ciekawą perkusją, lecz giną one w monotonnym klimacie całego albumu. Jak na polskie warunki na uwagę zasługuje okładka, a także, oddajmy im to, oryginalność. No bo kto używa akordeonu w rockowym składzie? Ale to tyle dobrych rzeczy. Po prostu nie znajduję w tej muzyce nic ciekawego, słuchając jej można usnąć, mimo że nie jest przesadnie łagodna. Motywy, choć mają być chyba melodyjne, wcale nie są porywające. Niewiele tu wokalu, ale to dobrze, bo wokalista brzmi jak naćpany Bono. Kawałki są długie, lecz zbyt wielu zmian w nich nie doświadczymy. Muzycy stawiają raczej na budowanie "filmowego nastroju". Może to jest właściwa drogi ich rozwoju, a ich muzyka zabrzmi lepiej w połączeniu z filmem? <br />
W opozycji do Porcys, który dał <i>Cigarette Smoke Phantom </i>chwalebne 7.0, a miesza z błotem wszystkie moje ulubione albumy, daję tu ocenę w skali Porcys. A i recenzja jest w stylu Porcys, tylko że nie ma wulgaryzmów. Celem zaś tej recenzji jest zniechęcenie do słuchania płyty, a zatem osiagnąłem to, co jest podstawowym celem portalu Porcys, więc Porcys powienien być ze mnie dumny.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-14017031006329392432010-09-17T14:29:00.000-07:002010-09-17T14:38:45.017-07:0090. Paavoharju – Yhä hämärää (2005)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj_GSj41VwEJv8QNW_hTIZGKDHmhGYUdNTIBe_DZeuf-pNEtiARjbtNHFlrA7vJKdkklMw7hfVRFUE1TbLMXyKxbgONxK2QUtGwBEmyaAEGAmtJKRuaC0ZH1aPnX9D2mO-Rb2j7vX-46sQl/s1600/90.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj_GSj41VwEJv8QNW_hTIZGKDHmhGYUdNTIBe_DZeuf-pNEtiARjbtNHFlrA7vJKdkklMw7hfVRFUE1TbLMXyKxbgONxK2QUtGwBEmyaAEGAmtJKRuaC0ZH1aPnX9D2mO-Rb2j7vX-46sQl/s320/90.jpg" /></a></div>Coś nie miałem nastroju do bardziej ambitnych nagrań. W ostatnich dniach tryumfy na moich playlistach święciły polskie "nowe"* rzeczy i hity starego dobrego Zeppelina. Trudno mi się było ogarnąć, wyciszyć, podejść do tego tajemniczego dzieła. Takich rzeczy nie słucha się ot tak, odrabiając sobie lekcje. Do takich rzeczy podchodzi się z należytym szacunkiem, aby w skupieniu zanurzyć się w głębi muzycznych wrażeń. Przynajmniej tak zapowiadali screenagersi, mówiąc, że największymi szczęśliwcami są ci, którzy jeszcze tego albumu nie słyszeli. Rozumiem, że chodziło o to "pierwsze wrażenie" po przesłuchaniu w całości jednego z wielkich dzieł. Cóż, do dziś żałuję, że pierwszy raz <i>The Dark Side of the Moon</i> słuchałem na wyrywki, dlatego też nie mogłem się zabrać za to nasze Paavoharju.<br />
<br />
Grupa mało znana, bo z Finlandii. Obstawiam, że nikt z mojego otoczenia w życiu nie słyszał o tym zespole*. No bo niby z jakiej okazji? Śpiewają po fińsku (czasem zdaje się, że po chińsku), grają niezależny niezal free experimental electronic ambient folk, a plik jpg. z okładką o wielkości 200x200 znajduje się dopiero na trzeciej stronie w guglach. <br />
<br />
Ale za to jaka to okładka! Czyż widząc ją, nie zostajemy już wcześniej uprzedzeni, że będziemy obcować z czymś wielkim i wyjątkowym? Przecież to chyba najlepszy cover, jak do tej pory. No tylko spójrzcie w dół - żaden z tamtych obrazków się do tego nie umywa. Jak sięgam pamięcią, w tej dekadzie nie było lepszej okładki. Ta deklasuje wszystkie, nawet mój ukochany <i>The Bedlam in Goliath</i>.<br />
<br />
Po tym wstępie, czas przejść do muzyki. A na muzyce się zawiodłem. Po takim nastawieniu i takiej rekomendacji, oczekiwałem czegoś wielkiego, ponadczasowego. To miało być dzieło idealne, kwintesencja piękna! A kurczę, ta płyta jest TYLKO świetna! No nie może być! Od tajemniczych dźwięków intra (o niewymawialnej nazwie), przez wszystkie nieklasyfikowalne utwory, aż do ostatniego, najbardziej zbliżonego do formy piosenkowej, ta płyta jest świetna. Brakuje jej jednak CZEGOŚ. Brakowało mi tego przez cały pierwszy odsłuch, kiedy bardzo chciałem się czymś zachwycić, a nie mogłem. Dopiero kolejne odsłuchy uświadomiły mi, że oczekiwałem tego zachwytu na siłę, a trafiłem po prostu na świetną płytę, tyle że bez pierwiastka geniuszu.<br />
<br />
<br />
Opisać muzykę Finów (tak, tak, oni są z Finlandii, z tego kraju, w którym mieszka Lordi) jest niełatwo, ponieważ najlepiej nadałby się do tego język fiński. W skrócie mówiąc, jest to dzieło niezrozumiałe, tajemnicze, niedopowiedziane, lecz przez to piękne. Brzmienie utworów opiera się zazwyczaj na gitarze akustycznej lub pianinie. Często też dochodzą instrumenty elektroniczne, tworzące klimat kompozycji. Niektóre kawałki są nastawione na tworzenie nastroju, przez co zbliżają się do muzyki ambient (<i>Ikuisuuden Maailma</i>, <i>On Yhä Hämärää</i>), inne są bardziej folkowe (na przykład <i>Vitivalkoinen</i>), inne nostalgiczne (<i>Kuu Lohduttaa Huolestuneita</i>), natomiast we wszystkich Paavoharju zdążyli nakombinować dodając przeróżne efekty, czy elektroniczne smaczki. Da się wyróżnić tutaj dwa wokale: jeden damski, który występuje najczęściej i przypomina manierą trochę japońskie wokalistki (tak, wiem, dziwne skojarzenie), oraz męski, który słyszymy w dwóch bardziej energetycznych kawałkach. Z początku ten drugi mi przeszkadzał, powieważ... Powiedzmy, że nie jest wybitny. Po pewnym czasie jednak przyzwyczaiłem się do niego i usłyszałem w nim pewien urok.<br />
<br />
<i>Yhä hämärää</i> to album świetny, o czym już wcześniej napisałem. Nie ma tu chybionej kompozycji, wszystkie trwają razem 40 minut, więc jest idealnie. Mi jednak brakuje tego CZEGOŚ, żebym mógł dać najwyższą ocenę. Mam jednak nadzieję, że może wy to na tej płycie znajdziecie. Gorąco polecam się wsłuchać.<br />
<br />
(9/10)<br />
<br />
<br />
* - czyli płyty wydane w ostatnim roku przez wykonawców, w których widzę pewien potencjał.<br />
* - Róda zna, ale Róda zna przecież wszystko.<br />
<br />
______________________________________________________________<br />
Nie wiem, czy zauważyliście wcześniej, ale dziesięć recenzji mam już za sobą. Płyńmy więc dalej, do przodu, przez płyty minionej dekady.<br />
<br />
Warto jednak pamiętać o obecnej, która się właśnie rodzi. Są dobre tendencje, miejmy więc nadzieję, że obecny show biznes upadnie i będzie lepiej się działo w mainstreamie. Halo, za trzy dni wychodzi <i>Granda</i>! <i>W pięciu smakach </i>jest już na ósmym miejscu notowania Trójki, a może być wyżej! <a href="http://lp3.polskieradio.pl/">Głosujmy</a> więc i wspierajmy dobre tendencje.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-90293801241046134872010-09-12T14:00:00.000-07:002010-09-12T14:00:05.085-07:0091. M83 – Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts (2003)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgCWLrTtEWrzxJVEVFxKlrwwQkIdTmLGl6pNtUBcdLQOFrcsP0Mo1QRs7cLQ8N1ENvBMoE_aLaVLzO0WLBrPuJ0s7sDhhcG0JjDEU31_H1MLMOjWpbzf7FiytUGQPKxoOR8X8pA8gqmz6Xq/s1600/91.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgCWLrTtEWrzxJVEVFxKlrwwQkIdTmLGl6pNtUBcdLQOFrcsP0Mo1QRs7cLQ8N1ENvBMoE_aLaVLzO0WLBrPuJ0s7sDhhcG0JjDEU31_H1MLMOjWpbzf7FiytUGQPKxoOR8X8pA8gqmz6Xq/s320/91.jpg" /></a></div>To będzie krótka recenzja. Muzyki nie ma co opisywać. Czasami jest tak, że żadne określenie nie może jej objąć. Wymyka się ona wszelkim określeniom, jest ponad pojęciami. Tylko położyć się na trawie i patrzeć w nieprzenikniony nieboskłon. I tyle. Więcej nie trzeba.<br />
<br />
Prawdziwa muzyka.<br />
<br />
Niewiele jest prawdziwej muzyki. Jest cały ogrom dobrej muzyki, ale mało jest tej wypływającej z duszy, tej która nie jest jedynie czymś ulotnym, lecz stoi jakby pomnik, jakby monument. Jest czymś, dokąd chcemy wracać, jakbyśmy zostawili tam coś cennego. Jakbyśmy mieli spotkać naszego przyjaciela, takiego, który nigdy nas nie zawiódł, który pocieszał nas, gdy tego potrzebowaliśmy. Takiego, z którym spotkania były czymś niezwykłym, nierealnym. Lecz właśnie wtedy dotykaliśmy piękna tego świata i ta nierealność okazywała się właśnie jedyną prawdą!<br />
<br />
Rozejrzyj się wokół. We wszystkim jest piękno. We wszystkim. Nie tylko na łonie natury, ale nawet w brudzie miasta, w dymie z kominów, w tłocznym targu, w ulicznych korkach, w bezdusznych urządzeniach. Właśnie na takich grają Francuzi z M83. Prowadzą nas w podróż po pięknie. Choć ich muzyka nie ma słów, to niesie w sobie głęboką treść. Prawdziwą, niedopowiedzianą.<br />
<br />
Gdy z tłocznej ulicy wchodzisz przez bramę do świątyni, czujesz nieprzeniknioną tajemnicę, która się w niej kryje. Czujesz, że zostawiłeś za sobą to co nieistotne, co było tylko prochem, a w ciszy spoglądasz na prawdziwą istotę swojego bytu. Stajesz się prawdziwy i patrzysz sobie w oczy. I pojmujesz, że Ty także zostałeś stworzony pięknym.<br />
<br />
<br />
<br />
Miałem dać asekuracyjnie 9. Nie ważne. Życie obecne jest zbyt niepewne, aby bać się postawić jakąś tam ocenę.<br />
<br />
(10/10)Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-37229370020564592322010-09-11T07:30:00.000-07:002010-09-12T14:02:43.100-07:0092. Herbert – Bodily Functions (2001)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxe8v9KxfpmoFriBSYRCYW4Zc9m8U7sNvnjcIe-UeQVUYoQLp-sY5XXA8YXzGhfrjgwnPGvbFtLFjqbeH96tm8u1Di1YNOKfEL9xuP0isWqvqGTGxoeVTy52JKIeyMiL7gbfdnCVteq7zQ/s1600/92.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxe8v9KxfpmoFriBSYRCYW4Zc9m8U7sNvnjcIe-UeQVUYoQLp-sY5XXA8YXzGhfrjgwnPGvbFtLFjqbeH96tm8u1Di1YNOKfEL9xuP0isWqvqGTGxoeVTy52JKIeyMiL7gbfdnCVteq7zQ/s320/92.jpg" /></a></div>Płyty tego typu nie sposób opisywać utwór po utworze. Są długie, a ich klimat nie ulega drastycznym zmianom.Opiszę więc jedynie swoje refleksje, które pojawiły się we mnie podczas słuchania.<br />
<br />
Jazz wymieszany z elektroniką (czy może elektronika wymieszana z jazzem) to dosyć odważne posunięcie. Bo z jazzem jest tak, że większość jego obecnych przedstawicieli, jak i słuchaczy, zatrzymało się gdzieś koło Milesa Davisa, albo i wcześniej. Rozwój tego gatunku muzyki przypomina starożytny Egipt: szybki i dynamiczny rozwój za pierwszych dynastii (rozwijanie granic gatunku, mnogość odmian, takich jak: swing, bop, free, fusion), stawianie wielkich piramid z najbardziej znaną piramidą Cheopsa na czele (nagrywanie wielkich albumów z najbardziej znanym <i>Kind of Blue </i>na czele), a potem wielowiekowa stagnacja, niechęć do reform (a potem wiele lat bez zmian, wszelkie próby wprowadzenia nowych elementów są tłamszone przez konserwatywne środowiska jazzowe). Herbert wiedząc o tym, mimo wszystko postąpił ten krok do przodu. Nie wiem jak ta płyta została odebrana przez słuchaczy jazzu, przypuszczam, że w ogóle o niej nie wiedzieli. Większe poparcie na pewno wyrazili słuchacze elektroniki, którzy entuzjam dla świeżości mają wypisany niemalże na czole.<br />
<br />
Z takimi nowatorskimi połączeniami jest tak, że albo porywają, albo nie da się ich słuchać, albo połączone elementy nie współgrają ze sobą, a jedynie występują obok siebie. W przypadku Herberta zaistniała moim zdaniem ta trzecia opcja. Artysta jakby nie jest zdecydowany, w którym kierunku podążyć. Utwory stricte elektroniczne (<i>Foreign Bodies</i>, <i>Leave Me Now</i>, <i>You Saw It All</i>) występują obok typowo jazzowych (<i>I Know</i>, <i>The Last Beat</i>, <i>On Reflection</i>, <i>About This Time Each Day</i>). Elektronika dominuje w pierwszej części płyty, zaś w drugiej znajdziemy więcej jazzu. Czasem jednak te dwa światy naprawdę wchodzą w komitywę. Najciekawiej ta współpraca tradycji z nowoczesnością objawia się bodaj w <i>It's Only</i> i <i>Suddenly</i>, w których słyszymy wygenerowany komputerowo rytm i elektroniczną przestrzeń, a do tego klasyczne instrumentarium, takie jak pianino, czy trąbka. Na uwagę zasługuje także wieńczący album <i>The Audience</i>, trochę bardziej energiczny od pozostałej, raczej łagodnej części płyty.<br />
<br />
<i>Bodily Functions </i>nie jest na pewno arcydziełem, lecz ukazuje ciekawy kierunek, w którym może pójść muzyka. Możliwe, że to dzieło stanie się inspiracją dla rzeszy wykonawców, którzy stworzą nowatorski nurt i odświeżą skostniałą strukturę jazzu, czy niekiedy zamkniętych w elektronicznej celi komputerowców. Ze względu na pomysłowość, płyta ma duży plus. Jeśli jednak patrzeć tylko na zawartość muzyczną, jest to rzecz za długa i nie zaszkodziłoby jej wyrzucenie kilku kawałków. Przebrnąć przez całość jest trudno, choć tragedii nie ma. Wyciągam więc średnią ocen i mamy punkciki tam, w dole. <br />
<br />
(6/10)Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-40652368339938248422010-09-09T08:09:00.000-07:002010-09-09T08:13:37.584-07:0093. Guillemots – Through The Windowpane (2006)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj1PNSSbmzf1jISWf-eetYNE3wUG3xFjkNMK0xTjrfzylprPaxxT0QpIoR_1BwUtH1yW9Zq_Ddtf0B86ADRVZMmneDIz8OT9t9OfHbkAnGcZ33PmuPmAOE1xyAzR6Q7ohRTS98vLPOzrA58/s1600/93.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj1PNSSbmzf1jISWf-eetYNE3wUG3xFjkNMK0xTjrfzylprPaxxT0QpIoR_1BwUtH1yW9Zq_Ddtf0B86ADRVZMmneDIz8OT9t9OfHbkAnGcZ33PmuPmAOE1xyAzR6Q7ohRTS98vLPOzrA58/s320/93.jpg" /></a></div>Nareszcie!<br />
<br />
Na miejscu 93. pojawia się zespół, który proponuje coś świeżego, oryginalnego, odpowiada moim gustom, a przy tym ma w składzie Dobry Wokal (!). Takich rzeczy jeszcze na tej liście nie było, dlatego w obliczu zadowolenia zamierzałem przez chwilę postawić ocenę wyższą niż 8. Zostańmy jednak przy ósemce i nie jarajmy się zbytnio - może będzie jeszcze na tej liście coś, co zasługuje na specjalne wyróżnienie bardziej niż debiut Guillemotsów. A o nim powiedzieć, że jest dobry, to stanowczo za mało.<br />
<br />
Scena indie obfituje w całe mnóstwo bandów i wykonawców, którzy nie reprezentują sobą niczego, poza utrwalaniem obecnej mody i powielaniem wzorców. Właściwie nie powinno się w stosunku do tego typu zespołów używać określenia "indie", które przecież pochodzi od "independent" i oznacza muzykę niezależną. Niestety niewielu o tym wie, ja też nie miałem o tym pojęcia przez długi czas. A więc indie nie równa się: Artcic Monkeys*/Kaiser Chiefs/Kumka Olik. Indie = niezależność. I taka jest muzyka zawarta na <i>Through the Windowpane</i>.<br />
<br />
Początek, pod słodziutkim tytułem <i>Little Bear</i>, to dość nietypowe otwarcie, gdyż jest to najspokojniejsza piosenka na płycie. Zwykle artyści serwują na początek rzecz najbardziej agresywną, aby rozłupać słuchacza na kawałki. Kolejny, <i>Made Up Love Song #43 </i>też nie jest bombą wodorową, choć przenosi nas w żywsze rejony i oferuje ciekawe, falsetowe zaśpiewy tego Dobrego Wokalu. Tego Dobrego Wokalu jest tutaj dużo i to bardzo cieszy. Jest też wiele DOBRYCH aranżacji i DOBRYCH utworów. Począwszy od chwytliwej piosenki retro z nowoczesną gitarą w tle (<i>Trains to Brazil</i>), przez wzbogacone organami Hammonda podniosłe <i>Redwings </i>(w którym słychać jakieś dalekie echa <i>Agaestis Byrjun</i>), psychodelizujące <i>A Samba In The Snowy Rain</i>, po którym bezpośrednio następuje szalony utwór tytułowy (idealnie łączący dźwięki eksperymentalne, przetworzony, często wysoki wokal, staro brzmiące organy, klasyczny fortepian, instrumenty dęte, a przy tym pozostaje on chwytliwy i świetnie się go słucha), aż na patetycznym <i>If the World Ends</i> kończąc, gdzie mieszają się starsze inspiracje (The Moody Blues) z nowszymi (Radiohead z czasów <i>OK Computer</i>).<br />
<br />
Jak widać powyżej, Guillemots miksują różne, pozornie niepasujące do siebie elementy, i o dziwo, tworzą z nich genialne piosenki. Często wykorzystują orkiestrowe smyczki i fortepian, które konfrontują z typową dla indie strukturą piosenek (może z tego powodu nasuwa mi się określenie "indie prog"). Mam wrażenie, że za co by się nie wzięli i tak zrobią coś świetnego, jak choćby <i>Blue Would Still Be Blue</i>, gdzie oprócz Dobrego Wokalu słyszymy tylko minimalistyczny podkład syntezatora grającego kilka zaledwie rozłożonych akordów. Wychodzi z tego rzecz prawdziwie szczera i poruszająca.<br />
<br />
Ale to jeszcze nie wszystko! Bo oto na koniec albumu, Brytyjczycy z Guillemots zaserwowali nam danie główne - suitę <i>Sao Paolo</i>, która spełnia wszystkie wymogi, abym uznał ją za jeden z najlepszych utworów nowego wieku (wiecie, są takie listy utworów wszechczasów, co tam zawsze pojawiają się <i>Stairway to Heaven</i>, <i>Bohemian Rhapsody </i>i nie mam pojęcia dlaczego, <i>Another Brick in the Wall Part II</i>). I jak to bywa w przypadku takich utworów, nie ma co ich opisywać. Posłuchajcie. Nie pożałujecie. <br />
<br />
(8/10)<br />
<br />
* ja tam Arcticów lubię, żeby nie było.Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-38756043028371197442010-09-06T14:06:00.000-07:002010-09-06T14:14:58.762-07:0094. Muchy – Terroromans (2007)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjLPh2znGLAD3pkNvl8iWosqKOA7cq-GO-yNI54iQtVUwWW5EjpehYwiqAof_m-VT6AsDtzlhkk0iPjdYrXE1DHLlBZb5xhiaC7qfztM4PPGK1kpemP0g_mfPwUnBGdo4a3sKE4JSwD_MP0/s1600/94.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjLPh2znGLAD3pkNvl8iWosqKOA7cq-GO-yNI54iQtVUwWW5EjpehYwiqAof_m-VT6AsDtzlhkk0iPjdYrXE1DHLlBZb5xhiaC7qfztM4PPGK1kpemP0g_mfPwUnBGdo4a3sKE4JSwD_MP0/s320/94.jpg" /></a></div>Po dyskotekowym romansie przychodzi czas na romans terrorystyczny. Jest to płyta-symbol polskiej muzyki alternatywnej, uwielbiana przez krytyków, jak i przez słuchaczy (zwłaszcza Trójki). Grupa niezmiennie od paru lat wymieniana jest na pierwszym miejscu w zestawieniu rocznym TerazRocka jako największa nadzieja rodzimego rocka. <i>Terroromans </i>to jeden z nielicznych albumów ocenionych przez portal Porcys.com na ocenę wyższą niż 8.0 (w skali do 10.0). Wreszcie Muchy to zespół, który wystąpił w te wakacje na WSZYSTKICH festiwalach, w tym na Coke'u, gdzie też miałem okazję ich usłyszeć. Jest więc wprost cudownie. Zawartości błękitnego krążka powinienem słuchać ze łzami w oczach, a w szkolnej ławce wyśpiewywać teksty o mieście ważnych spraw. To dlaczego tak nie jest?!<br />
<br />
No bo jak oni w ogóle <a href="http://www.youtube.com/watch?v=Wss5K4ySnq4&">grają...</a><br />
<br />
<a href="http://www.blogger.com/%3Cobject%20width=%221280%22%20height=%22745%22%3E%3Cparam%20name=%22movie%22%20value=%22http://www.youtube.com/v/Wss5K4ySnq4?fs=1&amp;hl=pl_PL%22%3E%3C/param%3E%3Cparam%20name=%22allowFullScreen%22%20value=%22true%22%3E%3C/param%3E%3Cparam%20name=%22allowscriptaccess%22%20value=%22always%22%3E%3C/param%3E%3Cembed%20src=%22http://www.youtube.com/v/Wss5K4ySnq4?fs=1&amp;hl=pl_PL%22%20type=%22application/x-shockwave-flash%22%20allowscriptaccess=%22always%22%20allowfullscreen=%22true%22%20width=%221280%22%20height=%22745%22%3E%3C/embed%3E%3C/object%3E"></a><br />
<br />
To naprawdę tak brzmiało. Ale dobra, może to tylko kwestia nagłośnienia i dlatego instrumenty w ogóle się ze sobą nie zgrywały. Wokalu jednak nie można pominąć (który nawet na płycie nie jest najlepszy). Nieumiejętność trafiania w dźwięki bywa na tym polu nagminnie maskowana gadaniem i krótkimi frazami melodycznymi. Przez dodatkowe niechlujstwo w wypowiadaniu głosek zaciera się także słowny przekaz. A szkoda. Wracając już do normalnego słownictwa, Wiraszko pisze teksty naprawdę dobre. Przynajmniej takie wydają się te, które udało mi się zrozumieć (choć najbardziej preferuję chyba <i>Rekwizyty </i>z <i>Notorycznych debiutantów</i>).<br />
<br />
Przejdźmy jednak do płyty. Otóż z płytą Much jest tak samo jak z koncertem Much. Pierwsza piosenka robi dobre wrażenie, druga też (choć jest niebezpiecznie podobna do pierwszej), gdzieś dalej pojawia się znana z radia <i>Galanteria</i>, potem też znane z radia <i>Miasto doznań </i>i... No i właśnie nic. Wszystkie piosenki Much, poza tymi wymienionymi z nazwy, są takie same. I nie ważne, że tutaj bardziej liczą się teksty - co z tego, skoro przez muzyczną monotonię nie odróżniam jednego od drugiego? <br />
<br />
Ale hej, stop, bo na <i>Terroromansie </i>zdarzają się dobre piosenki! <i>Wyścigi </i>ze świetnym basem są naprawdę doskonałym otwieraczem na koncerty (o ile się nie mylę, w Krakowie też tym zaczęli). Chwytliwe, melodyjne, z kopem i trafnym tekstem komentującym rzeczywistość. I taka jest tematyka większości liryków Wiraszki. Chylę czoło przed grą słowną w <i>Galanterii</i>, jak i przed całym utworem, który od początku do końca jest genialny. W studyjnej wersji klimat budują idealnie wpasowane smyczki - coś pięknego. Już widzę, jak za dziesięć lat na ogniskach obok <i>Whisky </i>będzie się słyszało także ten utwór. Następna piosenka to kolejny hit zespołu: <i>Miasto doznań </i>wybija się ponad przeciętność z powodu wkrętowego motywu syntezatora i, jak zwykle, tekstu (<i>Pokażę Ci, jak się spada z dachu / Wyglądasz tak nierozsądnie, to nieistotne</i>) - prawdziwy klasyk. Kolejny utwór (<i>Zapach wrzątku</i>) wyróżnia się za względu na momenty agresywne, wręcz wykrzyczane przez Wiraszkę. <br />
<br />
Ok, mamy trzy dobre piosenki idealnie umiejscowione w środku płyty (przypadek?), lecz potem długo, długo nic... Aż dochodzimy do utworu tytułowego z poruszającą puentą (<i>Więc nowocześnie terroryzuj / romantycznie hipnotyzuj mnie</i>) i <i>111</i> - kompozycji o zmiennym nastroju, zabarwioną nienachalną elektroniką. Dobrze, że jest na koniec, bo jest nieco odmienna od reszty. Zwiastuje coś świeżego i ciekawego, czym może Muchy zaskoczą nas w następnych latach. Bo niestety album <i>Terroromans </i>jest raczej świadectwem poszukiwań, niż muzycznej dojrzałości. Oczywiście to tylko moje zdanie, wy dawajcie im nagrody. Ja bym jednak z tym poczekał. <br />
<br />
(5/10)Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4425694693545869466.post-7283375156051698392010-09-04T13:46:00.000-07:002010-09-04T13:46:42.312-07:0095. Sally Shapiro – Disco Romance (2006)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHoXS2wZa7PDd1Br0XkGHR5ZHueXRqC_jkeEedDfknawmub_ALd7dRVriKeFs9GHEWTUwddRkAq5ojBnb8av2A18GvS2tz3FrG8-9ataWAVB8MF1LKLsY9h0T2arF8_c4SrKlGpVbid3jB/s1600/95.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHoXS2wZa7PDd1Br0XkGHR5ZHueXRqC_jkeEedDfknawmub_ALd7dRVriKeFs9GHEWTUwddRkAq5ojBnb8av2A18GvS2tz3FrG8-9ataWAVB8MF1LKLsY9h0T2arF8_c4SrKlGpVbid3jB/s320/95.jpg" /></a></div>Właściwie to nie wiadomo, jak do tej płyty podejść. Z jednej strony słychać tu silne inspiracje muzyką lat 80.: brzmienia staromodnych syntezatorów, wygenerowana elektronicznie perkusja, łagodna produkcja z wyeksponowanym wokalem. Z drugiej jednak strony, jest to muzyka wysoce oryginalna w czasach obecnych, a do tego bije z niej wybitna szczerość. I bądź tu mądry.<br />
<br />
<i>Disco Romance </i>to pozycja nietuzinkowa, bo głęboko zakorzeniona w wymarłym już nurcie zwanym italo disco. I właśnie do tego gatunku najlepiej zaliczyć debiut tej uroczej wokalistki. Nie znajdziemy obecnie wielu płyt w podobnym klimacie, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w ostatnich latach nie pojawił się album osadzony choćby w zbliżonej stylistyce. Ale czy jest się czym jarać? Odświeżanie gatunków nie jest odkrywcze już samo w sobie, a co dopiero odświeżanie gatunku takiego jak italo disco? Jednak muzyka Sally Shapiro (której kompozytorem jest Johan Agebjörn) jest warta uwagi. Nie wiem, czy to ze względu na ciepłą barwę wokalistki, która śpiewa właściwie bez emocji, a jednak czuć, że wlewa w to całe swoje serce. Ma to swój urok i sprawia, że muzyka na płycie jest niewinna i bezpretensjonalna. Właściwie wszystkie utwory oferują niepospolicie chwytliwe melodie. Nie ma tu szukania niepotrzebnych zaskoczeń, udziwnień. Wszystko płynie niczym czysta, górska rzeka. Utwory są stosunkowo długie, a jednak nie nużą. Nie wiem jak to możliwe, ale tak jest naprawdę. Sześć minut słuchania dwóch naprzemiennych motywów melodycznych, a ja nie mam dość. Takie <i>Find my Soul</i> czy <i>I'll be by your Side</i>, gdyby powstały dwadzieścia lat temu, byłyby murowanymi hitami i nuciłby je każdy. Nie przez przypadek te dwa utwory występują na albumie najczęściej.<br />
<br />
Album ciekawie prezentuje się pod względem listy utworów. Najpierw mamy sześć piosenek, potem jazzowy (!) remiks trzeciej, potem następny utwór, a na końcu remiks piosenki pierwszej. I właśnie na tę część zremiksowaną zwróciłbym szczególną uwagę. W electrojazzowej interpretacji <i>Find my Soul </i>nabiera nowego wymiaru, jest bardziej zagadkowe, jakby z innego wymiaru. Zwłaszcza część instrumentalna prowadzi nas w niezbadane rejony. Pod koniec mamy do czynienia z syntezatorami ala Jean Michelle Jarre. Podobny klimat utrzymuje się w następującym potem <i>Sleep in my Arms</i>, gdzie wokalistka ogranicza się do szeptania zostawiając tworzenie napięcia elektronicznym dźwiękom. W pewnych chwilach możemy poczuć się, jakbyśmy słuchali którejś z części <i>Oxygene</i>. <br />
<br />
Jak już mówiłem, nie wiadomo jak podejść do tego albumu. W sumie mógłbym zarzucić mu, że wszystko to już kiedyś było, ale... Ale nie w takim wydaniu, nie w wykonaniu tak niecodziennej artystki. I co by nie mówić - <i>Disco Romance</i> to rzecz bardzo dobra.<br />
<br />
(7/10)Fryderyk Nguyenhttp://www.blogger.com/profile/08841112918889735013noreply@blogger.com0