środa, 8 czerwca 2011

Rok 2003: lektury obowiązkowe

Kontynuując nasze wojaże po pomnikowych dziełach lat zerowych, dobrnęliśmy do 2003 roku - pełnego kontrastów i zjawisk skrajnie różnie odbieranych w zależności od odbiornika. Zaznaczając więc po raz kolejny, że pomników nie trzeba lubić, lecz wypada je zwiedzić, aby zrozumieć lata zerowe, zapraszam do zagłębienia się w kolejne zestawienie piątki albumów.

M83 - Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts (Gooom/Labels France/EMI)
Wyjątkowo popularna, jako symbol postępu i nowoczesności, muzyka elektroniczna użądliła w minionym dziesięcioleciu chyba wszystkie gatunki muzyczne, stając się naturalnym składnikiem ich krwi. Cała paleta muzycznych krain była niekiedy spłycana i pozbawiana klimatu przez bezduszne syntezatory. Nie w tym przypadku.
Członkowie francuskiej formacji M83 zapisali się na kartach historii nie popularnością, lecz tym, że w muzykę bez duszy, tchnęli ducha. Ten album to muzyczne uchwycenie ulotnej chwili na okrągłym, srebrnym krążku. Generowane na nim dźwięki poruszają nasze najczulsze struny i pozwalają zatopić się w pięknie tworzonego przez muzyków krajobrazu. Wystarczy położyć się na ziemi, popatrzeć w niebo i podziwiać. Owo tchnięcie duszy w komputery idealnie symbolizuje utwór Cathedral, w którym do podniosłych organów dołącza cudowna fala syntetycznych dźwięków. Bez zgrzytu, wszystko do siebie pasuje.
Wielki popularyzator elektroniki, Jean Michelle Jarre, powiedział kiedyś, że muzyka powinna dziś spełniać wyższe funkcje, nie tylko użytkowe. To pragnienie zostało na Dead Cities... zrealizowane w zupełności.

William Basinski - The Disintegration Loops I-IV (2062)
Axl Rose nagrywał Chinese Democracy przez 13 lat. Na ten album czekał cały świat, jak na dzieło absolutne. Jaki był efekt końcowy - ci co wiedzą, to wiedzą. William Basinski nagrywał The Disintegration Loops przez 19 lat. Tego albumu nikt nie oczekiwał, a właśnie on był tego wart.
Chociaż łącznie wszystkie cztery płyty trwają jakieś 5 godzin, to trudno o nich cokolwiek napisać, poza tym, że przez te godziny możemy obcować z czystym pięknem. Na przykład słuchanie takiego kilkuczęściowego "utworu" jak dlp.1 jest zdarzeniem niezwykłym, bowiem przez około 120 minut słysząc wciąż ten sam motyw, w ogóle się nie nudzimy. To naprawdę zadziwiające.
Rzecz jasna jest to ambient i The Disintegration Loops spełniają wszystkie wyznaczniki tego gatunku. Motywy są ciche, rozmyte i w żółwim tempie powtarzają się. Jest w nich jednak jakaś tajemnica, która wynosi je ponad inne, podobne. Tej tajemnicy nie odkryjemy chyba nigdy, słysząc te motywy sto, tysiąc, czy nawet milion razy. Tu chodzi o klimat, jaki ta muzyka tworzy. Każdy dźwięk jest tłem wspaniałego obrazu, w który moglibyśmy się wpatrywać całe wieki.
Basinski stworzył dzieło wyjątkowe przez wzgląd na nieopisywalną aurę, jaką ono tworzy. Takie rzeczy też zdarzały się w dekadzie zerowej.

The White Stripes - Elephant (XL)
Poprzednie pokolenie miało Nevermind - my mieliśmy Elephant, aby przytupywać, skakać, machać głową i kopać w komputer. Przez epokowość tej płyty i jej wpływ na młodzież w latach zerowych, niełatwo pisać dziś o niej obiektywnie. Nie sposób zapomnieć o aurze, która towarzyszyła nam przy pierwszych odsłuchaniach. Oczywiście świat poznał się na Paskach nieco wcześniej - my czekaliśmy jeszcze parę lat na NASZ album.
Słoń był w pewnym stopniu albumem dydaktycznym. Część regularnych przeglądaczy wikipedii dowiedziała się dzięki niemu chociażby o istnieniu Led Zeppelin, inni, na przykład bywalcy "jutuba", zobaczyli, że I Just Don't Know What to Do with Myself to piosenka Dusty Springfield, zaś jeszcze inni nauczyli się grać na perkusji. Pokochaliśmy ten album za wszystko, za kopa, za Meg, za retro-hard rock, za flagę Polski, za surowe brzmienie, za bluesa... Ach, i za Jack'a też (I love Jack White as a little brother).
Ktoś pewnie powie, że Meg nie umie grać na perkusji. Co z tego? Cobain nie umiał grać na gitarze, a zrobił epokowy album. Elephant to też album epokowy, bez względu na to, co o nim dzisiaj myślimy.

The Mars Volta - De-Loused in the Comatorium (Gold Standard Laboratories/Universal Records)
Jeśli którykolwiek concept album minionej dekady choć trochę zbliżył się do klasyków takich jak The Wall czy The Lamb Lies on Broadway, to był to debiut The Mars Volta. Panowie już wcześniej sporo namieszali w muzycznym świecie (pod szyldem At the Drive-In), ale to właśnie na De-Loused in the Comatorium w pełni rozwinęli swoje skrzydła.
Dzieło to zostało zainspirowane samobójczą śmiercią wieloletniego przyjaciela Omara i Cedrica (liderów zespołu), Julio Venegasa. Przedstawia ono historię człowieka, który zapada w śpiączkę, przemierza podczas niej nieznane, astralne światy, a po przebudzeniu odbiera sobie życie. Ta ponura, a zarazem tajemnicza historia, stała się kanwą jednego z najoryginalniejszych albumów lat zerowych. Niektórych on poruszył, niektórych zirytował bezkompromisowym brzmieniem, lecz nikt, zetknąwszy się z nim, nie mógł przejść obok obojętnie.
The Mars Volta działała (i działa) gdzieś na peryferiach muzycznego biznesu, nie przystając do żadnego z panujących nurtów. Ta niszowa mieszanka rocka progresywnego, harcore'u i muzyki latynoskiej (jest to oczywiście uproszczenie) zyskała jednak sporą popularność, chyba ze względu na sporą rozpiętość stylistyczną. Do rozgłosu przyczyniły się też wyjątkowo wysoki i ekspresyjny wokal Cedrica Bixlera-Zavali i oryginalne partie gitarowe Omara Rodrigueza-Lopeza. Dzięki tym zaletom, album spodobał się zarówno słuchaczom punku, metalu, art rocka i wielbicielom melodii - takie paradoksy były w latach zerowych dosyć częste.

Britney Spears - In the Zone (Jive)
Nie sposób mówić o minionej dekadzie pomijając fenomen tej gwiazdy. Chyba nikt nie zyskał w tym czasie takiego statusu, jakim cieszyła się Britney w latach 1999-2004. Jej bezwzględną dominację w świecie muzyki komercyjnej przypieczętował album In the Zone. Co prawda sprzedał się w nieco mniejszym nakładzie niż trzy poprzednie ("tylko" 10 milionów kopii), ale to właśnie on jawi się dziś jako swoista płyta-pomnik. Dlaczego?
Po pierwsze, gdzieś na wysokości singla "Toxic", niektóre alternatywne media zaczęły patrzeć przychylnym okiem na pop. Nie tylko "przyzwoliły" na jego słuchanie, ale też "uczyniły" zeń transcendentalne uczucie. Po drugie, In the Zone może posłużyć jako przykład typowej metamorfozy dla lat zerowych: z "niewinnej dziewczynki" w "niegrzeczną kobietę" (wystarczy zagłębić się w warstwę tekstową). Po trzecie, album prezentuje najpopularniejszy w dekadzie odłam muzyki pop - dance pop, pełen elektronicznych beatów i nawiązań do R&B. Po czwarte, mamy tu duet z raperem ((I Got That) Boom Boom) - częsty mariaż w ostatnich dziesięciu latach. A po piąte i najważniejsze, mamy tu duet z Madonną - alegorię "zmiany warty" w muzyce pop.
Po tym albumie kariera Britney nieco osłabła, lecz na zawsze pozostanie ona ikoną lat zerowych. Dla jednych była nową królową popu, dla drugich kiczem i powodem zepsucia muzyki. Dla wszystkich jednak - symbolem.