niedziela, 5 stycznia 2014

Fryderyk Nguyen: Najlepsze zagraniczne albumy i piosenki 2013 roku

Już od jakiegoś czasu, zachęcany przez mojego Przyjaciela Sławka, przymierzałem się do napisania czegoś dla „Muzycznej Podróży”. Jako że Redaktor Naczelny tego nietypowego bloga, mieszkając za granicą, często pisze o polskiej muzyce, pozwoliłem sobie na mały rewanż, pisząc o muzyce zagranicznej 2013 roku z perspektywy polskiej. Zapraszam do przyjrzenia się albumom i piosenkom, które zwróciły moją uwagę w ostatnich dwunastu miesiącach. 


ALBUMY

5. Daft Punk – Random Access Memories
Pamiętam, jak jadąc pod Zamość do Starej Huty, gdzie mieliśmy z Katedrą zagrać koncert w hipisowskim klubie „Szkoła 69”, Paweł razem z Michałem i Tomkiem (naszym przyjacielem-kierowcą) katowali nas tym albumem. Wydał mi się wtedy chłodny, a przetworzone komputerowo wokale, mimo ciekawych aranżacji, skutecznie mnie od niego odstraszały. Nazwa Daft Punk obiła mi się wcześniej o uszy, jednak wiedziałem o nich ledwie tyle, że tworzą muzykę elektroniczną, a na początku nowego tysiąclecia wydali podobno dobry album „Discovery”. Dziś wiem niewiele więcej, ale na pewno zmieniło się moje podejście do ich najnowszego dzieła.

Do „Random Access Memories” nie przekonałem się za sprawą granego wszędzie Get Lucky, które ma na płycie znacznie poważniejszych konkurentów. Pojawienie się jednak tej piosenki w tak szerokim obiegu każe z optymizmem patrzeć na rozwój tendencji we współczesnym popie. Okazuje się, że zapewnić sukces mogą dzisiaj nie tylko komputerowy beat i teledysk porno, lecz także dobra melodia i aranż. Takich dobrych melodii i aranżacji w stylu disco i popu z przełomu lat 70. i 80. jest tutaj sporo. Give Life Back to Music, The Game of Love, Lose Yourself to Dance mogłyby spokojnie królować na parkietach trzydzieści lat temu – tym dziwniejsze, że robią to dzisiaj. Lecz nie tylko piosenkami ten album stoi. „Random Access Memories” to płyta zaskakująco spójna, jeśli weźmie się pod uwagę różnorodność zastosowanych na niej środków wyrazu. Najlepiej obrazuje to Giorgio by Moroder, w którym ten sam motyw przetwarzany jest we wszystkich możliwych stylach muzycznych. Do orkiestry dołącza rockowa sekcja rytmiczna, jakby jej nieodłączny składnik, taneczne disco płynnie przechodzi w jazz, a wszystko poprzedza bardzo klimatyczny monolog Giorgia Morodera, przywodzący na myśl konceptualne zapędy Floydów. Na albumie roi się od niespodziewanych gości (osobiście cieszy mnie obecność Pandy Beara z Animal Collective). Najciekawsza jest chyba kooperacja z Paulem Williamsem w utworze Touch, gdzie po mrocznym wstępie pojawia się musicalowy rozmach, a następnie katartyczna, beatlesowska pointa: „Hold on if love is the answer you're home”.

Daft Punk zaskoczyli na „Random Access Memories” powrotem do korzeni muzyki tanecznej, ale także tym, że ten powrót okazał się wyjątkowo świeży. Mimo swej długości potrafi przykuć uwagę, nawet jeśli z początku wydał się „chłodny”.


4. Julianna Barwick – Nepenthe
Można powiedzieć, że twórczość Julianny Barwick śledzę od początku. Nie chodzi tu o idealny początek wszechrzeczy, jak ktoś mógłby pomyśleć, i byłoby to poniekąd uzasadnione w przypadku tej niezwykłej muzyki. Nie chodzi też o początek jej twórczości, ponieważ w przepastnych podziemiach Internetu nigdy nie dogrzebałbym się do pierwszej EP-ki z 2006 roku w momencie wydania. Śledzę zaś twórczość Julianny Barwick od momentu, kiedy stała się znana szumnie nazwanemu „Sieciowemu Audytorium Muzyki Alternatywnej”*, czyli od debiutanckiego albumu „The Magic Place”. „Nepenthe” jest zaledwie drugim długograjem artystki, więc czas mojego śledzenia nie wyda się Czytelnikom zbyt długi. Jednak biorąc pod uwagę coraz większe przyspieszenie życia wirtualnej rzeczywistości (i nie myślę tu o szybkości łącza), to, że nie zapomniałem o Juliannie Barwick przez dwa lata od wydania jej pierwszej płyty, każe zwrócić na nią szczególną uwagę. Zwłaszcza że muzyka, którą niosą ze sobą dwa dzieła artystki, budzi skojarzenia raczej z porządkiem idealnym, a co za tym idzie - wiecznym, niż z porządkiem rzeczy.

Właściwie trudno powiedzieć, czy Juliannie Barwick bliżej do mistycyzmu średniowiecznych kantyczek Hildegardy z Bingen, czy do mistrzów ambientu w rodzaju Williama Basińskiego. Podniosły nastrój, wielość głosów oraz mojego kochanego pogłosu każe rozpatrywać jej „pieśni” w odniesieniu do muzyki chóralnej, nie monofonicznej jednak, a polifonicznej. Lecz sytuacja, gdy takich „pieśni” nie wykonuje chór, a jedna osoba, korzystająca z efektu chyba najbardziej współczesnego, bo loopera, zwraca nas ku dzisiejszym osiągnięciom elektroniki, a idąc dalej tym tropem i biorąc poprawkę na łagodny i powtarzalny charakter fraz melodycznych, wchodzimy do królestwa ambientu. Właśnie to lubię w Juliannie Barwick – idealne (w obu znaczeniach) połączenie nowoczesnych osiągnięć techniki z klimatem utworów najstarszej znanej kompozytorki o udokumentowanej biografii.

Trudno tu pisać o poszczególnych fragmentach, bo cała płyta „Nepenthe”, zresztą podobnie jak debiut, mówi jednym głosem, mimo że na fakturę jej „pieśni” składa się ich bardzo wiele. A słowo „pieśni” daję w cudzysłów, ponieważ większość z nich nie zawiera słów znanych w ludzkich językach. Wszystkie są właściwie jednym Słowem.

* ułożył się tu ciekawy skrót „SAMA”.


3. Julia Holter – Loud City Song
Muzyka Julii Holter nieodparcie kojarzy się z muzyką Julianny Barwick; z jednej strony na zasadzie podobieństwa, z drugiej – przeciwieństwa. Na pierwszy rzut oka podobne są oczywiście imiona: Julia i Julianna. Obie są artystkami, które stały się znane w kręgach „Sieciowego Audytorium Muzyki Alternatywnej” w podobnym czasie i wydały swoje debiutanckie albumy w 2011 roku. Do tego zawsze znajdują się wśród „podobnych wykonawców” na last.fm, a we współczesnych internetowych kryteriach to nie byle jaki argument. Różnica jest natomiast jedna: Julianna z użyciem minimalistycznych środków (wokal, pianino, czasem instrumenty strunowe) osiąga nastrój wręcz „kosmiczny”, Julia natomiast, posługując się znacznie bardziej poszerzonym instrumentarium, jest raczej kameralna.

Oczywiście nie zawsze. Drugi na płycie Maxim's I ma charakter wyraźnie podniosły. Mimo to można go potraktować jako wizytówkę całego albumu, bo jest w nim wszystko, co świadczy o stylu, jaki teraz prezentuje Julia: przestrzeń wypełniona przez elektronikę, tu i ówdzie pianino, smyczki, jazzująca perkusja traktowana miotełkami, a przede wszystkim głos – niby łagodny, ale zdecydowany, momentami aktorski, czasem szepczący, melorecytujący, zbliżający się momentami do rapu... Z pewnością znalazłoby się tysiące wokalistek o lepszej emisji, dysponujących większą liczbą oktaw, ale drugiego takiego głosu znaleźć nie sposób. Zresztą nie ma takiej potrzeby – po co taki głos, które nie śpiewałby takich piosenek. Cichutki i przejmująco smutny otwieracz World, albo wprowadzający w klaustrofobiczny nastrój Horns Surrounding Me, albo jazzowo-popowo-hip-hopowy z wpływami Kate Bush In the Green Wild, albo kołyszący do snu, a przy tym pełen ekspresji He's Running Through My Eyes, czy wreszcie zwiewne i trochę retro This Is a True Heart. No i jeszcze jeden utwór, ale o nim później. Piosenki ubogacają czasem ładnie wkomponowane partie dęciaków – raz łagodne, raz groźne niby trąby jerychońskie.

Z tego opisu ktoś mógłby wnioskować, że album jest niespójny. W żadnym wypadku. Wszystko spaja głos głównej bohaterki zapraszający nas na kolejne etapy podróży po tytułowym mieście, którego cisza jest tylko pozorna...


2. Pond – Hobo Rocket
Tytuł nowej płyty australijskiego bandu, którego połowa członków to muzycy ulubionego zespołu Katedry (oczywiście Tame Impala), nawiązuje do katastrofy promu Challenger z 1986, a przynajmniej tak chce teledysk do wieńczącego płytę kawałka Midnight Mass (At the Market Street Payphone). Trudno tu jednak szukać jakiegoś głębszego, tekstowego przesłania. Nie jestem pewien, ale na przykład Xanman z powtarzanym w nieskończoność wersem "Xanman, won't you understand you're not crying for your Xanman?" jest sensu raczej pozbawiony. Nawiązanie do promu nie ma więc chyba na tym albumie żadnego ukrytego znaczenia. Że niby tak samo jak jego lot jest krótki?

Powyższe zastrzeżenie nie zmienia natomiast tego, że jest to najlepszy gitarowo album minionego roku. Nie chodzi mi o ukochane przez masy "solówki", ale o osiągnięte tu niesamowite brzmienie, które tylko pozornie przypomina płyty z przełomu lat 60. i 70. Mieszanie różnych zwariowanych efektów grozi często chaotycznym - notabene - "efektem" końcowym. Tutaj to nie nastąpiło, a wszystkie modulatory dźwiękowe tworzą arcyciekawą i klarowną fakturę. Bardzo ciężkie i brudne sfuzzowane gitary, mimo że zazwyczaj kojarzą się z różnymi odmianami stonera, na nowej płycie Pond brzmią jak najbardziej oryginalnie. Prawdopodobnie dopalono je jeszcze jakimś generatorem dolnej oktawy (całkiem możliwe, że również bas), dlatego odnosimy wrażenie ich "grubości". Do tego charakterystyczny dla współczesnej australijskiej psychodeli phaser, prócz niego flanger, a w otwierającym płytę Whatever Happened to the Milion Head Collide? także tzw. Rainbow Machine - efekt spopularyzowany przez Omara Rodrigueza-Lopeza z The Mars Volta.

Rzecz jasna, nie na samej gitarze opiera się album - we wspomnianym Whatever Happened... pojawiają się na przykład crimsonowskie, mroczne dęciaki. Z kolei bezsensowny refren Xanmana jest mimo wszystko bardzo chwytliwy - i aż dziwne, że to nie on promował płytę. Pierwszym singlem (lub czymś w tym rodzaju) był Giant Tortoise z naprawdę świetnym riffem i łagodnymi, przestrzenno-kosmicznymi zwrotkami. Duże wrażenie robi pięknie zaaranżowany, trochę w stylu kawałków Harrisona z czasów Beatlesów, utwór O Dharma. Po nim nieoczekiwanie wchodzimy w klimaty bardziej brudne, sabbathowe (Aloneflameflower). Komiczny kawałek tytułowy z monologiem i podkładem z wpływami muzyki hinduskiej jest zaś wstępem do wieńczącego album Midnight Mass przypominającym w dużej mierze Floydów z okresu Pompei. Jak widzimy, nawiązań jest tutaj niemało, ale świeże brzmienie wyklarowane przez Australijczyków spaja je w spójną całość, której słucha się z przyjemnością wiele razy.


1. MGMT - MGMT
Być może trochę dziwi wymienienie tego albumu tego zespołu jako najlepszego w minionym roku. MGMT byli na topie dobre pięć lat temu dzięki hitom pochodzącym z tak bardzo różnej od tej płyty - "Oracular Spectacular", ale ich ostatnie dzieło przeszło w zasadzie bez echa. I chyba to jest właśnie powód, dla którego warto o nim wspomnieć, bo zostało przemilczane w środowiskach audiofilskich zupełnie niesłusznie.

Powodów może być kilka. Jednym z nich jest pewnie odmienny styl niż ten zazwyczaj kojarzony z Amerykanami. Zamiast chwytliwych hooków, syntezatorowych melodyjek z reklam, nowa płyta MGMT przyniosła muzykę bardziej awangardową, skomplikowaną, jednym słowem - trudniejszą. Drugi powód tkwi w tym, że do tego albumu trzeba się przekonać. Muzyczne wdzięki kryją się często pod grubą warstwą szumów i zwariowanych odgłosów. Cała przyjemność polega na odkrywaniu smaczków, na dochodzeniu "o co tak właściwie chodzi" i "co autorzy mieli na myśli". Tak samo bywa przecież z płytami Radiohead, których jednak nikt przez to nie pomija. Do twórczości tychże mamy tu zresztą nawiązanie, szczególnie wyraźne w utworze Astro-Mancy z chłodną i udziwnioną partią perkusji elektronicznej (albo automatu), elektronicznym tłem i melancholijnymi, choć lekko "znudzonymi" wokalami, co razem tworzy wrażenie ukrytej między wierszami grozy. Podobny nastrój panuje w A Good Sadness. Komputerowe dźwięki ulegają w nim postępującym przeobrażeniom, które powoli wynaturzając wokal prowadzą do jego zaniku i w końcowych taktach pozostają tylko one same - jak w świecie zdominowanym przez maszynę. Taki zdehumanizowany charakter ma także Cool Song No.2, ale tam pojawiają się stanowiące element "uczłowieczający" dźwięki pianina. Utwór ten ma też całkiem przyjazną uchu melodię z zaśpiewami w stylu lat 60. - nie jest to jednak bezwzględny hit. Jeśli gdzieś szukać dawnego MGMT, to tylko w singlowym Your Life Is a Lie, ale i tak będzie to zaledwie powrót do psychodelicznego "Congratulations", a nie do przebojowego "Oracular...".

Płyta dzieli się z grubsza na dwie części, obie po pięć utworów. Pierwsza jest bardziej piosenkowa, choć różnorodne aranżacyjne zabiegi skutecznie wykluczyły jej nośność. MGMT zrekompensowali to artystycznie. Czy weźmiemy na pół nowoczesny, a na pół retro cover Introspection, otwierający album Alien Days, czy przejmujący Mystery Disease, wszędzie znajdziemy antyprzebojowe dodatki. A to śpiew dziecka i rozstrojony syntezator, a to zmodulowane wokale, organy, czy wreszcie sample, m.in. z piosenki Weekend Lover Odyssey. Druga część płyty jest już pójściem na całość i wymaga od słuchacza jeszcze więcej uwagi. Cierpliwość zostaje jednak wynagrodzona. Bardzo zaimponowała mi kompozycja utworu I Love You Too, Death, gdzie powtarzany właściwie ten sam motyw melodyczny wyłania się z chaosu przez cały czas trwania piosenki w bardzo powolnym tempie. Po nim mamy surf rockowy Plenty of Girls in the Sea, obowiązkowo udziwniony, a na koniec dostojny An Orphan of Fortune - doskonałe zwieńczenie albumu, którego rolę można porównać do Eclipse z "Dark Side of the Moon". Podobnie zresztą całą płytę. "MGMT" oczywiście nie jest nawet w połowie tak epokowym dziełem jak wspomniane, ale to właśnie jeden z albumów w tym stylu - rozwijających się, opowiadających jakąś historię, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, którą nie sposób pomylić z inną.


PIOSENKI

5. Foxygen - San Francisco 
Nie jestem wielkim entuzjastą chwalonego wszędzie, trzeciego albumu Kalifornijczyków, noszącego tytuł jednoznacznie kojarzącym się z pewnym okresem w muzyce rozrywkowej: "We Are the 21st Century Ambassadors of Peace & Magic". Za bardzo to dla mnie pastiszowe, przesadzone. Muszę jednak przyznać, że ta piosenka im wyszła. Melodia jest nie tylko stylowa, ale i chwytliwa. A już urocze rymy w refrenie tylko zwiększają rogala na twarzy ("That's okay, I was born in L.A.").


4. Arcade Fire - Reflektor
Do tego dwupłytowego współczesnego "arcydzieła" przekonam się pewnie po czasie albo i się nie przekonam, lecz jego utwór tytułowy, po początkowej konsternacji, muszę jednak zaliczyć do najświetniejszych kompozycji minionego roku. Złożona struktura, mnóstwo niebanalnych melodii, charakterystyczny teledysk, a przede wszystkim bogactwo tzw. smaczków wpisują go już dzisiaj do klasyki. Zwracam Waszą uwagę szczególnie na conga przypominające dźwięki powiadomień z Windowsa 7 i francuskojęzyczne partie wokalne Régine Chassagne (miód dla uszu!). 


3. Julianna Barwick - Forever
O Juliannie Barwick pisałem trochę już wcześniej, a to nagranie po prostu trzeba zobaczyć. W czasie nagrywania zeszłorocznej płyty artystka przeżyła śmierć swojej babci - nic dziwnego, że jeden z jej utworów nosi tytuł Forever.


2. Edward Sharpe & Magnetic Zeros - Better Days
Bardzo liczny kolektyw pod wodzą enigmatycznego Edwarda Sharpa, który, podobnie jak Sgt. Pepper, wcale nie istnieje. Przypadek ten różni się jednak tym, że Edward Sharpe ma swoją własną historię, wymyśloną przez lidera grupy - Alexa Eberta, dysponującego bardzo ciekawą barwą głosu. Sama piosenka, otwierająca trzeci już album grupy, to jedna z najradośniejszych kompozycji minionego roku, a przy okazji współczesny hymn slumsów (choć w teledysku wykorzystane są fragmenty z filmu "Breakin' 2: Electric Boogaloo z 1984 roku).


1. Julia Holter - Hello Stranger
Zbliżyliśmy się do końca, ale po takiej piosence wstyd będzie słuchać czegokolwiek prócz dojmującej ciszy. Rok 2013 dobiegł końca, a ten cover (bo jest to cover - i to właśnie jeden z tych niewielu, które przebijają oryginał) wydaje się już wystarczającym powodem, by uznać go za muzycznie wartościowy. Dziękuję z tego miejsca wszystkim muzycznym Przyjaciołom za nowe odkrycia, a w tym przypadku Michałowi z Katedry, który pewnego razu, podczas podróży z Podlasia w stronę Świnoujścia i FAMY, wpadł na pomysł zapoznać mnie z tym utworem...

poniedziałek, 26 marca 2012

HISTORIA ROCKA, rozdział II - Brytyjska inwazja cz. 2

II.2. Pierwszy desant
W poprzedniej części rozdziału o Brytyjskiej inwazji chciałem nieco przybliżyć klimat początku lat 60., kiedy to angielska młodzież z histerycznym entuzjazmem witała rodzące się jak grzyby po deszczu garniturkowe kapele. Jednak ze wszystkich ówczesnych idoli nastolatków, którzy okupowali wyspiarskie listy przebojów, kojarzymy dziś zazwyczaj tylko jeden zespół - The Beatles. A przecież w swoich początkach nie różnił się on znacząco od innych, współczesnych sobie kapel. John Lennon, wymyślając nazwę dla swej grupy, jednoznacznie nawiązywał do modnego wówczas big beatu ("Chciałem czegoś dwuznacznego, jak The Crickets [...] Od Świerszczy doszedłem do Żuków, ale wsadziłem tam BEA. Dzięki temu słysząc tę nazwę, myślisz o żukach, ale czytając ją, widzisz muzykę beatową"). Co zatem sprawiło, że to The Beatles stali się sprawcami jednej z największych muzycznych manii w dziejach, a pozostali, tacy jak The Searchers czy Manfred Mann, nie?

Piosenki, Moi Drodzy, piosenki. Takie jak ta:


W 1963 roku, kiedy zostały wydane dwie pierwsze płyty słynnej czwórki z Liverpoolu, zjawisko beatelmanii ograniczało się tylko do terenów wyspiarskich. Wątpiono, aby sukces ten udało się powtórzyć za oceanem, gdzie rock and roll przybierał coraz łagodniejsze formy. Sytuację zmieniło jednak zaproszenie Beatlesów przez Eda Sullivana do popularnego w całej Ameryce muzycznego show. Jak widać powyżej, reakcja widzów przerosła wszelkie oczekiwania; dodam, że przed telewizorami zasiadło wtedy około 75 milionów mieszkańców USA, a podczas emisji w całym kraju nie odnotowano żadnego przestępstwa, w którym uczestniczyłaby młodzież.

Linia frontu została przełamana, Stany poddały się beatelmanii całkowicie. Zaprezentowana u Sullivana piosenka I Want to Hold Your Hand przez siedem tygodni utrzymywała się na pierwszym miejscu listy przebojów, skąd zepchnął ją dopiero inny utwór Beatlesów, She Loves You. W pewnym momencie cała pierwsza piątka należała już do kwartetu, a na następną jego płytę złożono rekordową liczbę zamówień. Rynek fonograficzny przeżywał niebywały rozkwit.

W ślad za The Beatles poszły następne beatowe kapele. Glad All Over, utwór zespołu The Dave Clark Five (przytaczany w poprzednim poście), również osiągnął pierwsze miejsce na amerykańskiej liście. Kolejnymi grupami, które odniosły sukces za oceanem były The Searchers i Manfred Mann. Obie zyskały popularność za sprawą przeróbek amerykańskich piosenek, które nie wywołały szumu w swych oryginalnych wersjach. Doskonałym tego świadectwem jest utwór Do Wah Diddy Diddy, wzięty na warsztat przez Manfred Mann, który to w pierwotnym wykonaniu The Exciters przeszedł zupełnie bez echa.


Mimo całej armii hitów serwowanych przez brytyjskie kapele, tylko jeden zespół zdołał w tamtych czasach osiągnąć sukces zbliżony do sukcesu Beatlesów. Mowa o The Rolling Stones.


U zarania dziejów rocka leży konflikt. Tego, co piękne z tym, co zadziorne. Tego, co doszlifowane, z tym co niegrzeczne. W 1964 roku tylko Stonesi byli w stanie rzucić wyzwanie Beatlesom. Dlaczego? Ano z jednego, bardzo prostego powodu - byli ich zupełnym przeciwieństwem.

The Rolling Stones - The Rolling Stones (1964)
A przynajmniej na takie byli kreowani. Wizerunek "niegrzecznych chłopców", który zaproponował młody menadżer Andrew Loog Oldham, pasował jednak do kwintetu wyśmienicie. Już na początku swojej kariery Stonesi grywali bowiem w klubach, które ledwo wytrzymywały ich koncerty - zarówno zachowanie artystów, jak i zachowanie publiczności. O grupie zaczęło być głośno, w prasie pojawiały się artykuły opisujące ekscesy, do których dochodziło podczas osławionych legendą występów. W krótkim czasie, The Rolling Stones podpisali kontrakt z wytwórnią płytową Decca i zarejestrowali swoje pierwsze piosenki. A ściślej - swoje aranżacje piosenek skomponowanych przez innych wykonawców. Pośród nich znalazła się m.in. I Wanna Be Your Man, którą podarowała im czwórka z Liverpoolu. Następnym krokiem ku światowej sławie był debiutancki album. Jego amerykańskie wydanie nosiło kłamliwy tytuł: England's Newest Hit Makers.

W istocie, na płycie znalazła się tylko jedna autorska kompozycja zespołu: Tell Me (You're Coming Back). Pozostałe były zaś przeróbkami mistrzów, takich jak Chuck Berry czy Bo Diddley. Stonesi wykazali się jednak niebywałą inwencją w nadawaniu starszym piosenkom nowej, prawdziwie rockowej energii. Sprzyjały temu zgrzytliwe gitary Keitha Richardsa i Briana Jonesa, a także nieokiełznany wokal Micka Jaggera, którego siła nie wyczerpała się do dzisiaj. Do tego dochodziła swingująca sekcja rytmiczna oraz wstawki harmonijki, pianina i organków. Wszystko razem dało efekt porażający, jak na owe czasy.

Nowatorskie wykorzystanie gitarowego przesteru w I Need You Baby (Mona) zaliczyć trzeba do najbardziej wyrazistych fragmentów płyty. Podobnego brzmienia używało później wielu mistrzów wiosła, chociażby Pete Townshend czy Jimi Hendrix. Na swym debiucie Stonesi zamieścili całkiem sporo gitarowych solówek, które, choć toporne, doskonale wpasowują się w zawarte na płycie czadowe utwory. Miejscami potrafili jednak zwolnić (jak na przykład w You Can Make It If You Try), a także zagrać bluesa (I'm a King Bee).

A co na to The Beatles?

The Beatles - A Hard Day's Night (1964)
The Beatles nagrali kilka miesięcy później album przypieczętowujący ich dominację w świecie muzyki rozrywkowej. A Hard Day's Night okazał się ich najlepszą pozycją płytową, która powstała w okresie tzw. "garniturkowym". Po raz pierwszy wszystkie piosenki zostały skomponowane przez zespół, a każda z nich była potencjalnym przebojem numer 1. Lecz to nie wszystko - płycie towarzyszył niesamowicie zabawny film, który świetnie obrazował zjawisko beatlemanii z perspektywy członków zespołu. Beatlesi uciekają, kryją się przed rozszalałymi fankami, a wszystkie ich przygody okraszone są charakterystycznym humorem, który i dzisiaj potrafi doprowadzić do śmiechu.

Rozpoczynający płytę-soundtrack utwór tytułowy stał się kolejnym światowym przebojem grupy. Użyty w jego wstępie akord doczekał się nawet wielu analiz, zarówno muzycznych, jak i matematycznych. Bez jednoznacznego rezultatu. Z kolei następny utwór, I Should Have Know Better, przypomina, że Beatlesi w pierwszym okresie swojej kariery wysoko cenili sobie harmonijkę ustną. Dalej mamy piękną balladę If I Fell, harrisonowy I'm Happy Just to Dance with You oraz jedną z piosenek wszechczasów - And I Love Her, zagraną na gitarach klasycznych, która wbrew molowej tonacji, kończy się na akordzie durowym (niemalże jak u Bacha!).

Następne utwory utrzymują równy poziom całego albumu. Wszystkie były świadectwem niesamowitego talentu zespołu do tworzenia wspaniałych, chwytliwych melodii, od których słuchaczom trudno się było opędzić. Następne dwie płyty (Beatles For Sale i, również opatrzona filmem, Help!), utrzymane w podobnym stylu, nie osiągnęły takiego sukcesu artystycznego jak A Hard Day's Night. Później jednak, The Beatles zwrócili się ku nieco innym brzmieniom i podnieśli młodzieżową muzykę do rangi sztuki.


Główne źródła informacji:
1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].
M. Gajewski, The Rolling Stones. Jak hartowała się stal, "Teraz Rock" 2007, nr 7, s. 47-60.
M. Kirmuć, B. Koziczyński, G. Kszczotek, The Beatles. Miłość jest wszystkim, czego potrzebujesz, "Teraz Rock" 2009, nr 10, s. 73-84.
T. Rusinek, Historia muzyki na świecie, [Online], Protokół dostępu [cop. 2001].

HISTORIA ROCKA, rozdział II - Brytyjska inwazja cz. 1

II.1. Zbrojenia

This is our first hit in England (...)
The song we like to play for you now...
The song called...




W tym momencie moglibyśmy zakończyć pisanie o muzyce rockowej. Nie dlatego, że pierwszy brytyjski hit Beatlesów był lepszy od wszystkiego wcześniej i wszystkiego potem. Nie dlatego, że był najbardziej przełomową piosenką w dziejach. Nie dlatego, że już nie chce mi się o tym pisać. Należałoby zaprzestać dlatego, że żaden utwór nie wstrząsnął światem (nie tylko muzycznym) tak bardzo jak debiutancki singiel czwórki z Liverpoolu. To było jak uderzenie obuchem w głowę, jak grom z jasnego nieba. Oto trwający w uśpieniu rock and roll dostał zawału serca, upadł i oddał swoje miejsce nowej muzyce i nowym czasom, już nigdy nie wracając do dawnej świetności.
Energiczne nagrania Elvisa Presley'a czy nawet niekontrolowane wybuchy ekspresji Little Richarda były ledwie zapowiedzią prawdziwego uderzenia, po którym kostki domino zaczęły spadać jedna po drugiej. Nie jestem w stanie pisać o The Beatles. Słuchałem ich, kiedy byłem dzieckiem, moja mama słuchała ich, kiedy była dzieckiem, Wasi rodzice ich słuchają, Wy ich słuchacie... A i tak nie uda nam się zrozumieć, w czym tkwi fenomen tej ponadczasowej grupy - zostaje nam tylko muzyka. I nie chodzi tu o jakieś bezkrytyczne klękanie i ubóstwianie tych czterech, bądź co bądź, zwyczajnych facetów (w dalszych częściach "Historii rocka" będę starał się nieco złagodzić nadmierną niekiedy cześć, jaką darzona jest ich twórczość). Chodzi raczej o nieumiejętność wyjaśnienia faktu, że zespół znikąd, niedoceniany, grający w małych klubach, po wydaniu jednej (skądinąd genialnej) piosenki, staje się nagle symbolem popkultury jako takiej. Na koncertach fanki i fani doprowadzają się do stanu histerii, single okupują niemalże całą pierwszą dziesiątkę list przebojów, a sprawcy tego zamieszania dopiero się rozkręcają; mają jeszcze skomponować całą armię przebojów i zainspirować większość głównych nurtów muzyki rockowej, które istnieją do dziś. Nie będę starał się objąć tematu, bo mi się nie uda. Poczytajcie sobie w Internecie, poszukajcie, a ja zostawiam Was z muzyką:



Widzicie ten obłęd? Ta muzyka zawierała albo treści podprogowe oddziałujące na podświadomość, albo była tak przełomowa, że ludzie nie wiedzieli, jak na nią reagować. Co ciekawe, odpowiedź i tym razem leży gdzieś po środku. Chociaż The Beatles na początku swej kariery w back-masking się raczej nie bawili, to komponowali piosenki do bólu przebojowe i nawet dzisiaj nie sposób odmówić im uroku (jest to jakaś forma działania na psychikę, lecz jak najbardziej pozytywna). Przyznamy natomiast, że po pięćdziesięciu latach od ich wydania, nie popadamy w aż tak nieokiełznane szaleństwo jak ówcześni słuchacze. Co zaś się tyczy przełomowości muzyki Beatlesów - była to raczej domena ich późniejszych dzieł. Na początku swojej kariery stylistyka, w której się poruszali, nie była żadnym novum. By się o tym przekonać, wystarczy posłuchać nagrań innych kapel powstających wtedy na Wyspach, jak choćby The Hollies, Herman's Hermits czy The Dave Clark Five:



Dlaczego więc próbę czasu przetrwała tylko czwórka z Liverpoolu? Odpowiedź jest prosta: inni mieli świetne hity - Beatlesi mieli świetne całe albumy. W 1963 roku, kiedy zaczęła się formować fala brytyjskiego rocka (tzw. Brytyjska inwazja), nasi bohaterowie wydali dwa krążki, z których oba można śmiało wpisać do bezwzględnej klasyki muzyki rozrywkowej.

The Beatles - Please Please Me (1963)

Love, love me do,
You know I love you,
I'll always be true,
So please love me do.


Właściwie, to takie wersy mogą nas dzisiaj śmieszyć. Niby proste, naiwne i biesiadne. Harmonijka gra, refren się powtarza, tacy tam śpiewają na głosy... No i melodia leci nam cały dzień po głowie.
Jest jakiś nieodparty urok we wczesnych przebojach Beatlesów, który nie pozwala nam słuchać ich z pobłażliwością. Chociaż z jednej strony dziwi nas prostota, z drugiej zdumiewa doskonałość aranżacji. Tu nie ma niepotrzebnych lub przypadkowych dźwięków. Posłuchajcie sobie Love Me Do uważnie i zwróćcie uwagę na genialną współpracę stopy z basem. I jeszcze na harmonijkę - niby ogniskową, a przecież idealnie pasującą do całości. Tak jest z każdą piosenką skomponowaną przez spółkę Lennon/McCartney, których osiem znajdziemy na albumie. Część z nich brzmi już dzisiaj trochę staroświecko (Ask Me Why, Misery), ale wszystkie zawierają niespotykaną gdzie indziej dawkę pięknych melodii. Z tych mniej znanych na uwagę zasługuje najbardziej There's a Place z zaskakującym bridge'em po środku. A to przecież nie koniec - mamy tu jeszcze pomysłowo zagrane covery, takie jak: wykrzyczany przez Lennona (w czasie przeziębienia) Twist and Shout czy zadziorny (w którym dla odmiany śpiewa perkusista - Ringo Starr) Boys. Warto dodać, że nagranie tej przełomowej płyty zajęło zespołowi jeden dzień, a ściślej - dziesięć godzin.

The Beatles - With the Beatles (1963)
Nagrana niedługo potem następczyni debiutu nie zawiodła oczekiwań rozszalałych fanów. Chociaż nie zawierała żadnego singla, sprzedawała się nawet lepiej niż Please Please Me, a pochodzący z niej utwór All My Loving wszedł do ścisłego kanonu nieśmiertelnych piosenek Beatlesów.
With the Beatles to album równiejszy i bardziej wyważony od swojego poprzednika, cały utrzymany w podobnym klimacie, z taką samą ilością piosenek autorskich (8) i coverów (6). Nie ma w nim natomiast tyle świeżości i czadu (ale spokojnie, jesteśmy na poziomie, którego większość wykonawców i tak nigdy nie osiągnęło, ani nie osiągnie).
Spółka Lennon/McCartney dała się tu popisać także swemu nieco młodszemu koledze George'owi Harrisonowi, który skomponował piosenkę Don't Bother Me. Z kolei Ringo Starr po raz kolejny otrzymał wokalny angaż - śpiewa autorski utwór zespołu I Wanna Be Your Man, wykonywany w tym czasie również przez Rolling Stones'ów (The Beatles stworzyli ten utwór specjalnie dla kolegów po fachu). Jeśli chodzi o covery, warto wsłuchać się w przeróbkę Roll Over Beethoven Chucka Berry'ego i Money (That's What I Want). Oba te standardy rock and rolla - wykonywane przez czwórkę z Liverpoolu - są hołdem dla ich bezpośrednich poprzedników.
Nie wdając się w niemający głębszego sensu opis pozostałych wspaniałych piosenek, odsyłam do muzyki. O Beatlesach można pisać i pisać, a przecież i tak najbardziej istotne są tu same dźwięki, które każdy szanujący się meloman powinien znać.


Główne źródła informacji:
T. Rusinek, Historia muzyki na świecie, [Online], Protokół dostępu [cop. 2001].
1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].

HISTORIA ROCKA, rozdział I - Rock and Roll cz. 3

I.3. Uspokojenie
Po pierwszej wielkiej, rock and rollowej fali, przyszedł czas na spuszczenie z tonu. Po ekscesach i bezkompromisowym czadzie pierwszych przedstawicieli nowego nurtu, popularność zaczęli zdobywać wykonawcy spokojniejsi, bardziej ułożeni, ale przy tym także lepsi muzycznie.

The Crickets - The "Chirping" Crickets (1958)
Rzućmy okiem na okładkę. Członkom The Crickets raczej daleko do wizerunku rock and rollowych buntowników, prawda? Garniturki, krawaty - to wszystko kojarzymy raczej z mającą miejsce kilka lat później beatelmanią. I słusznie, bo spółka Lennon/McCartney wielokrotnie przyznawała się do inspiracji grupą The Crickets, nie tylko w sferze image'u.
Założony w 1955 roku przez Buddy'ego Holly'ego zespół grał z początku zwyczajne rockabilly, jednak szybko odnalazł swój własny, rozpoznawalny styl oparty na czystych partiach gitary i zespołowych harmoniach wokalnych. The Crickets wprowadzili do rock and rolla nową jakość - byli perfekcjonistami, rzetelnie dopracowywali swoje kompozycje, przykładali dużą wagę do technicznego warsztatu (co w przypadku ówczesnych artystów nie było wcale regułą), a również jako jedni z pierwszych zaczęli eksperymentować. Buddy Holly jest czasem nazywany (możliwe, że nieco na wyrost) protoplastą rocka progresywnego. Nie da się ukryć, że jego grupa wraz z albumem The "Chriping" Crickets wyznaczyła nowe standardy w muzyce rozrywkowej. Odtąd to nie krzykliwość, ale jakość miała stanowić o kondycji rock and rolla. Wystarczy posłuchać singlowego Oh Boy lub Maybe Baby - są to o wiele bardziej przemyślane i doskonalsze melodycznie piosenki, niż pierwsze hity Presley'a czy Little Richarda. Z kolei nietypową aranżację Not Fade Away można z powodzeniem uznać za prototyp eksperymentów, które Beatlesi wprowadzali do swojej muzyki w drugiej połowie lat 60.
Kariera Buddy'ego Holly'ego zakończyła się niestety jego przedwczesną śmiercią w wypadku samolotowym trzeciego lutego 1959 roku. Był to tzw. "Dzień, w którym umarła muzyka", pierwsza tak dotkliwa strata dla rocka. Wraz z Holly'm zginęli też dwaj inni pionierzy: Ritchie Valens i J. P. Richardson.

Elvis Presley - Elvis is Back! (1960)
Kiedy rock and roll był w pełni rozkwitu, jego sztandarowa postać musiała spełnić obywatelski obowiązek i pójść do wojska. Wielu wieszczyło wtedy Elvisowi koniec kariery, nowi wykonawcy pragnęli zająć jego miejsce, ale Król po dwóch latach powrócił i znów zajął należny mu tron. Słuchając jednak płyty Elvis is Back! łatwo możemy się zorientować, że w czasie jego służby wiele zdążyło się w muzyce zmienić - i zmienił się także sam Elvis.
Chociaż takie piosenki jak Dirty, Dirty Feeling czy Girl Next Door Went A-Waking wciąż brzmią podobnie do nagrań z debiutu, to cała płyta sprawia wrażenie bardziej wyrafinowanej, różnorodnej i też po prostu lżejszej. Większość materiału stanowią ballady, zazwyczaj oparte na brzmieniu pianina i wielogłosów stanowiących tło dla wyczynów wokalnych Króla Rock'N'Rolla (najlepszym przykładem Thrill of Your Love). Mamy tu również trochę bluesa (Like a Baby, Reconsider Baby) oraz nostalgiczny utwór I Will Be home Again, gdzie dużą rolę odgrywa gitara akustyczna. Czasem instrumentarium zostaje wzbogacone o saksofon (Such a Night), a czasem ograniczone do pstrykania i kontrabasu (w bodaj najlepszej i najbardziej oryginalnej piosence na albumie pt. Fever). Tylko gdzie jest gitara elektryczna? Gdzie jest rock and roll?
Rock and roll parł naprzód, stawał się coraz bardziej eklektyczny, a Elvis "wydoroślał" i zaczął przeczesywać inne muzyczne rejony. Takie "dojrzewanie" było później charakterystyczne dla wielu innych rockowych wykonawców.

Prekursorzy rock and rolla w Wielkiej Brytanii również nie grali zbyt gwałtownie, co nie oznacza, że ich muzyka nie była wartościowa. Za początek tradycji tego gatunku na Wyspach należy uznać twórczość wokalisty Cliffa Richarda i akompaniującej mu (a potem występującej oddzielnie jako kwartet instrumentalny) grupy The Shadows. Ich brzmienie charakteryzowało się, podobnie jak w przypadku The Crickets, wykwintnością i technicznym dopracowaniem. Godny uwagi jest zwłaszcza gitarzysta prowadzący - Hank Marvin, będący jednym z najbardziej wpływowych "wioślarzy" w dziejach. Jego niesamowicie melodyjny sposób grania (z wykorzystaniem przestrzennego pogłosu) był inspirujący dla tak wybitnych artystów jak Eric Clapton (m.in. Cream), David Gilmour (Pink Floyd) czy Mark Knopfler (Dire Straits)*. Z kolei John Lennon powiedział kiedyś, że przed Cliffem i The Shadows nie było w brytyjskiej muzyce niczego wartego słuchania. Wracając więc do 1960 roku, zanurzmy się w westernowym klimacie pierwszego, wielkiego przeboju "Cieni". Naprawdę warto.


Na koniec podróży po prehistorii muzyki rockowej, wypada przyjrzeć się wokaliście, trochę dzisiaj niedocenianemu, który wywarł na nią niebagatelny wpływ. Mowa o Jamesie Brownie.

James Brown - Live at the Apollo (1963)
Dlaczego niedocenianemu? Bo kto dziś mówi o Brownie jako o prekursorze rockowego śpiewania, rockowej ekspresji i rockowego krzyku? Kto zna jakąś inną jego piosenkę niż I Got You (I Feel Good)? Kto słucha jego płyt (wydał ich ponad 50)? Oczywiście Brown to przede wszystkim ojciec soulu i dziadek funku, ale przecież oba te gatunki wywodzą się z tego samego źródła, co rock - z rhythm & bluesa. I wszystkie bardzo dużo czerpią z dorobku Browna.
W czasie słuchania koncertu, który on i jego zespół zagrali w Teatrze Apollo na Harlemie czterdzieści lat temu, dosłownie opada szczęka. Od samego początku bombarduje nas sekcja dęta, a zaraz po niej zjawia się jeden z największych wokali wszechczasów. Atakują nas prosto w oczy żywiołowymi utworami I'll Go Crazy i Think, przeplatając je soulowymi Try Me, I Don't Mind oraz Lost Someone - utworem trwającym ponad dziesięć minut, pełnym wokalnych improwizacji ("I feel so good, i wanna scream!") i entuzjastycznych reakcji publiczności (zapowiedź tego, co miało się dziać później na koncertach Wielkiej Czwórki z Liverpoolu). Wszystko jest grane z piorunującą werwą. Słychać, że cały zespół, nie tylko frontman, daje z siebie wszystko i wyciska ostatnie poty.
Ten żywiołowy występ zainspirował protopunkową grupę MC5 do nagrania swojego przełomowego albumu Kick Out the Jams. James Brown spopularyzował też trend łączenia na koncertach kilku piosenek w jedną - w Medley usłyszymy osiem utworów, a między nimi największy przebój początku jego kariery pt. Please, Please, Please. I to właśnie jego proponuję teraz posłuchać:


Dobrze mieć czasem poczucie humoru.

* - Zdaję sobie sprawę, że podawane w nawiasach nazwy zespołów są dla niektórych Czytelników oczywiste, ale pamiętajmy, iż nie dla wszystkich.

Główne źródła informacji:
T. Rusinek, Historia muzyki na świecie, [Online], Protokół dostępu [cop. 2001].
1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].

niedziela, 12 lutego 2012

HISTORIA ROCKA, rozdział I - Rock and Roll cz. 2

I.2. Afrykańska energia
Wraz z powstaniem rock and rolla zaczęła się też zmieniać mentalność Amerykanów. Biali zaczęli kupować płyty czarnych wykonawców, czarni zaczęli grać dla białych; otwierały się oczy i uszy, powstawała przestrzeń dla rasowej tolerancji. "Czarna" muzyka miała wywrzeć olbrzymi wpływ na rozwój rocka. To czarnoskórzy wymyślili bluesa i to czarnoskórzy byli później najwybitniejszymi konkurentami Presley'a. Kto wie, czy nie byli od niego lepsi - często sami komponowali, sami sobie akompaniowali i niejednokrotnie tworzyli bardziej wizjonerską sztukę niż ówczesny idol nastolatków.

Little Richard - Here's Little Richard (1957)
W przypadku tej płyty okładka mówi chyba sama za siebie - czysty żywioł. Możliwe, że jest to pierwszy, prawdziwie rock and rollowy album. Nie ma tu miejsca na chwilę wytchnienia. Kawałki następują jeden po drugim niczym kolejne salwy z karabinu. Każdy z nich niesie potężną dawkę wykrzyczanych wokaliz, zadziornych dęciaków i galopującego fortepianu.
Little Richard, kreowany na drugiego Elvisa, okazał się o wiele ambitniejszym artystą. Jego głośne i bezkompromisowe Tutti Frutti było tak dobre, że doczekało się wykonania przez samego Króla Rock'N'Rolla. Richard był też prekursorem zarówno hard rocka jak i soulu; inspirował między innymi Jamesa Browna, Boba Dylana i Michaela Jacksona, a słynna fraza "She's got it" z jego utworu o takim samym tytule była z kolei wykorzystana przez Shocking Blue w międzynarodowym przeboju Venus. Nie da się ukryć, że sposób śpiewania tego amerykańskiego muzyka wyznaczył standardy dla rockowego wrzasku na blisko pięć dziesięcioleci. Słuchając takich piosenek jak Ready Teddy czy Long Tall Sally aż dziw bierze, że nagrano je w drugiej połowie lat 50. Tak jak pisałem wcześniej - czysty żywioł.

A teraz przekonajmy się, że AC/DC i Jimi Hendrix nie wzięli się znikąd:



Chuck Berry - Chuck Berry Is on Top (1959)
Mówi się, że Chuck Berry był lepszym kompozytorem niż wykonawcą. Nie zgadzam się z tym. Wolę raczej wspierać opinię, że Chuck Berry > Chuck Norris. To on wyznaczył kierunek, w którym miała pójść muzyka gitarowa. Był prekursorem późniejszych wiosłowych gigantów, takich jak Clapton, Hendrix czy Beck. Berry był też twórcą wielu gitarowych zagrywek, które następne pokolenia powtarzały w nieskończoność. Ten album to wspaniała wizytówka pierwszych lat jego muzycznej działalności - pełnej rock and rollowej energii i przebojowości. Możemy tu usłyszeć takie klasyki jak coverowany później przez Beatlesów, a zamieszczony wyżej Roll Over Beethoven, przełomowy Maybellene i najbardziej znany Johnny B. Goode, który współczesnemu odbiorcy nieodparcie kojarzy się ze spolszczoną wersją wykonywaną przez kabaret Ani Mru Mru. Ogółem, jest to bardzo smaczny kąsek muzyki.

Bo Diddley - Go Bo Diddley (1959)
Wraz z Berry'm, gitarową rewolucję wszczynał także inny czarnoskóry muzyk - Bo Diddley. Miejsca w historii nie zapewniły mu jednak ani przeboje (których nie miał zresztą wcale tak mało), ani dynamizm kompozycji, ale wyjątkowa innowacyjność jego gry. Był jednym z pierwszych, którzy zaczęli przetwarzać dźwięk gitary elektrycznej przez wszelkiej maści efekty. Na płycie z 1959 roku, Diddley osiągnął niesamowicie oryginalne brzmienie przepuszczając swojego Gibsona przez flanger - efekt uzyskiwany przez nadawanie lekko zmodulowanego i opóźnionego sygnału na oryginalny sygnał z instrumentu (wikipedia). Najlepiej ukazuje to, jak sama nazwa wskazuje, utwór Bo's Guitar, będący w istocie gitarową solówką trwającą dwie i pół minuty. Była to ewidentna zapowiedź rocka psychodelicznego ery hipisów. Z kolei wstęp do The Clock Strikes Twelwe był inspiracją dla wielu hard rockowych riffów, między tych, które wyszły spod palców Jimmy'ego Page'a.

Ray Charles - The Genius of Ray Charles (1959)
Na koniec przyszedł czas na prawdziwego geniusza epoki. Ray Charles - wokalista, pianista i saksofonista, jest słusznie uważany za jedną z najważniejszych postaci w historii muzyki rozrywkowej. Chociaż nie nagrał zbyt wielu wybitnych albumów, jego wpływ na późniejsze gatunki jest wprost nieoceniony. Łatwiej byłoby wymienić te, których nie zainspirował, niż te, których był prekursorem. Ukształtował rhythm and bluesa, był ojcem soulu, idolem późniejszych rockmanów, odświeżył country, a sam siebie nazywał po prostu artystą rock and rollowym.
Tak wpływowy muzyk nie miał łatwego życia. Oślepł w wieku 7 lat, przez co wiele razy go oszukano. Bardzo szybko stracił też brata i rodziców. Ray zawsze występował w ciemnych okularach - siedząc za swym fortepianem wyśpiewywał piosenki z energią, ale też czułością. Jego wszechstronność doskonale obrazuje album The Genius of Ray Charles. Pierwsza połowa to żywe i głośne utwory rhythm and bluesowe, druga zaś prezentuje łagodniejszą odsłonę Charlesa - ballady wzbogacone akompaniamentem orkiestry smyczkowej. W otwierającym płytę Let the Good Times Roll możemy usłyszeć nieposkromione wokalizy, które tak bardzo będą się później kojarzyć z muzyką rockową. Lecz to nie czadem stoi ta płyta, lecz unikalnym połączeniem rozbujanego dęciakami R&B, nastrojowego jazzu i pięknych melodii.

A jako, że powoli kończymy podróż po latach 50., warto wspomnieć jeszcze o najbardziej rock and rollowej artystce tamtych czasów - Brendzie Lee. Posłuchajcie piosenki, którą wykonała w wieku dwunastu lat:



Elvis może się schować.


Główne źródła informacji:
T. Rusinek, Historia muzyki na świecie, [Online], Protokół dostępu [cop. 2001].
1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej, pod. red. R. Dimery'ego, tłum. M. Bugajska, J. Topolska, J. Wiśniowski, [cop. 2005].