niedziela, 24 października 2010

84. The Strokes – Is This It (2001)

Z recenzjami płyt The Strokes jest tak, że opisują fenomen tego zespołu, a nie jego muzykę. Nic w tym dziwnego, ponieważ o muzyce nie ma co się rozpisywać - wszystkie ich kawałki są takie same. Skąd zatem ten fenomen? Nikt nie wie. Nikt nie może im wytknąć poważniejszych wad poza wtórnością kompozycji. Co by tu nie mówić, The Strokes to profesjonaliści pełną gębą.

Pisanie tej recenzji sprawia mi jeszcze większy trud, ponieważ The Strokes to główni inspiratorzy jednego z najbardziej regresywnych nurtów w historii rocka, czyli tak zwanego indie rocka. Oczywiście mówi się o dwóch różnych indie rockach: tym prawdziwie indie (niezależnym), który powstał dawno temu i był w sumie zamiennym określeniem rocka alternatywnego, oraz tym indie (zdecydowanie zależnym) jakim zwykło się tytułować wszystkie pochodne Arctic Monkeys. Ludzie, na pewno nie słuchaliście nigdy The Beatles ani The Rolling Stones? To posłuchajcie! To będzie lepiej spędzony czas niż słuchanie zależnego indie rocka.

U The Strokes słychać zapożyczenia od Stonesów i Kinksów, zaś wokalista czasem pobrzmiewa Lennonem. Zespół gra proste, wkurzające, smętne piosenki, które mają być niby rockowe, ale nagrane są tak, że aż dziw bierze, jak tego można słuchać. A można. Styl The Strokes spełnia wszystkie wyznaczniki do tego, aby mi się nie podobał: prostota, powtarzalność, brak zmian (jakichkolwiek), brak czadu (jałowa produkcja, jakby pozbawiona masteringu), monotonny wokal... Nie warto wymieniać dalej. Ogólnie nic tu nie jest fajne. A jednak jest i nie potrafię tego zrozumieć. Strokesów po prostu fajnie się słucha, choć rejony w których się poruszają są odstraszające. Choć gitarzyści nie grają właściwie nic, to trudno im zarzucić nietrafione dźwięki. Choć perkusista gra bardziej ubogo od Ringo Starra, to wcale w niczym to nie przeszkadza. Choć bas brzmi jak gitara, to siedzi i ma groove. Choć wokalista śpiewa tak jakby mu się nie chciało, jest mimo wszystko prawdziwy. I tutaj dochodzimy do sensu - muzyka The Strokes jest o niechceniu. Im się nie chce grać, ale coś ich gna do przodu i karze im chwytać za instrumenty. Wychodzi więc muzyka wypływająca z nudy, która traktując o nudzie nie jest nudna, gdyż jest szczera. Jeśli niektórych artystów inspiruje cierpienie i ból, i to świadczy o ich autentyczności, autentyczność The Strokes polega na wyrażaniu niechęci i lenistwa.

Muzyka szczera nie może być nudna, nawet jeśli inspiruje ją monotonność szarych dni. Stąd brzmienie albumu - od niechcenia zmiksowano instrumenty, aby jakoś to brzmiało i tyle. Piosenki są monotonne, bo taka sama jest codzienność. Przy Is This It nie będziemy wylewać łez, doznawać oczyszczenia, czy innego katharsis. Ten album może wypełnić szarą codzienność i nie będzie się z nią gryzł.

I taki dopisek - ta płyta wcale nie ma szokującej okładki. Jak na te czasy jest za słaba. Dużo bardziej szokowała okładka Sticky Fingers Stonesów z 1971 roku.

(5/10)

poniedziałek, 11 października 2010

85. M83 – Saturdays=Youth (2008)

Zacznę od tego, że pominąłem pozycje 86. i 87., z tego powodu, że nie znam się na gatunkach, które prezentują. Warte są one jednak przytoczenia, bo może ktoś chciałby się w nie zagłębić:

86. Akufen - My Way (2002)
87. Q-Tip - The Renaissance (2008)

A teraz przejdźmy do naszego M83, tak gloryfikowanego w jednej z poprzednich recenzji. To co zachwycało na drugim albumie francuzów to uchwycenie unikalnego klimatu (co na dekadę zerową było ewenementem), przekazanie głębokich treści bez użycia słów oraz nowatorstwo nagrań. Impresjonistyczne barwy, duch w mechanicznych instrumentach - niczego takiego już tu nie znajdziemy. Ocenianie Saturdays=Youth wyżej niż doskonałego Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts jest zdecydowanie niesmaczne i niestosowne. Apeluję więc do portalu sreenagers: więcej takich rzeczy proszę nie robić!

Z nieznanych powodów duet M83 stał się projektem solowym. Anthony Gonzales został opuszczony przez swojego kumpla Nicolasa Fromageau. Nie zniechęcił się jednak i zarejestrował do dziś jeszcze trzy albumy pod starym szyldem. Saturdays=Youth jawi się jako rzecz kompletnie bez pomysłu. Otwierający Dead Cities... utwór Birds od razu zapowiadał niesamowite przeżycie, był wejściem do pięknego świata. Tutaj otwieracz o nazwie You, Appearing jest całkiem ładny, ale to tyle. Dalej jest niestety gorzej. Gonzales zdecydował poszerzyć swoją twórczość o wokal. Posunięcie jest samo w sobie chwalebne, w końcu nie można się na zawsze zamykać w syntezatorowym więzieniu. Jednak głos mający urozmaicać muzykę, trywializuje ją. Niech za przykład posłuży przebojowy Kim & Jessie, który do poprzedniej twórczości grupy ma się nijak. Na domiar złego, utwór ten zdaje się zapożyczać styl od duńskiej grupy Mew. Mogłoby to świadczyć oczywiście o szacunku dla tej grupy, gdyby nie to, że większość kawałków na płycie to próba kopiowania innych artystów. Najbardziej rażące przykłady to Skin of the Night i Up! (ze wskazaniem na ten drugi) - równie bezczelnej podróbki głosu i muzyki Kate Bush chyba jeszcze na świecie nie było. "Epickość" pierwszego z wymienionych mogłaby się podobać, gdyby nie oczywiste skojarzenia z klimatem Hounds of Love zasłużonej angielki (posłuchajcie sobie takiego Mother Stands for Comfort). Z kolei Up! jest już kompletnie kpiną w żywe oczy. Nawet nie chce mi się wymieniać, do których utworów Kate Bush jest podobny, bo musiałbym chyba wymienić wszystkie. Nie warty komentarza jest także Couleurs - zżynka z Enjoy the Silence Depeszów. I jeszcze Graveyard Girl - patrz: City Life grupy Camel.

Co z tego, że inspiracje w następnych utworach są bardziej zakryte, skoro same w sobie prezentują raczej średni poziom w porównaniu z poprzednimi dokonaniami M83? Gonzalesowi ewidentnie zabrakło weny. Może z powodu odejścia kolegi, a może po prostu już się wypalił. Jeżeli to ma tak wyglądać, życzę francuskiej tej grupie, aby Anthony także z niej odszedł. Dziękuję za muzykę, słuchał nie będę, wolę oryginały.

(3/10)


czwartek, 30 września 2010

88. The Twilight Singers – Twilight As Played By The Twilight Singers (2000)

Dochodzimy do sedna sprawy: dlaczego przespałem tę dekadę? Otóż odpowiedź brzmi: dlatego, że ta dekada była w większości senna. Ściślej mówiąc, głównym mankamentem większości albumów powstałych w ostatnim dziesięciu latach jest to, że utwory na nich zawarte są do siebie podobne. Jedni uważają to za zaletę - kapela ma własny styl, który rozwija w każdej kolejnej kompozycji. Mi to jednak nie pasuje. Posłuchajcie sobie jakiegokolwiek klasyka, czy to z półki rodziców, czy listy Rolling Stone'a, czy z własnego zbioru. Tam wciąż coś się dzieje, zmienia, artyści bez strachu przemierzają niezbadane wcześniej lądy i wszystko ze sobą gra, nie ma zgrzytów, nie ma nudy. A Twilight Singers, poza tym, że są dobrzy, są... Nudni.


Otrzymujemy dwanaście popowych kawałków. Jednak jest to pop w takim rozumieniu, jak muzyka Stinga - utwory są wyrafinowane, wspaniale dopracowane, ale to jednak pop. Nie wnikając już w to, czy pop jest po prostu popem, czy funkcjonuje też jego "inteligenta" odmiana, określiłbym muzykę zawartą na albumie jako wysublimowaną. Nie znajdziemy tu radiowych hitów, ale piosenki, których po prostu dobrze się słucha, które nie są banalne. Cała płyta utrzymana jest w spokojnym nastroju, za który odpowiada gitara akustyczna, pianino, czasem jakieś skrzypce w tle. Na szczególną uwagę zasługuje sprawna sekcja rytmiczna, bardzo wyraźna zwłaszcza w utworze Love. Album zaczyna się ładną, klimatyczną balladą The Twilite Kid i kończy podobnie, balladą Twilight. Mnogość Twilightów nie dziwi, grupa chciała podkreślić swoją tajemniczą nazwę (śpiewacy zmierzchu?), a płyta powstała na długo przed (wiadomo o co chodzi). Niestety, nieważne jak piękne by te ballady nie były, nie zamaskują one monotonii materiału, który raz bardziej, raz mniej je po prostu przypomina. Jako plus należy przypomnieć dopracowaną warstwę muzyczną, która gra naprawdę bez zarzutu. Gorzej jest z wokalem głównego twórcy projektu, Grega Dulli'ego. Wielokrotnie podkreślał on w wywiadach, że w śpiewie ważniejsza jest dla niego ekspresja, niż czystość dźwięku. Nie wiem czy to zamierzony zabieg stylistyczny, czy po prostu wciskanie ludziom ściemy, ale po pewnym czasie fałsze męczą i wydają się po prostu nieuzasadnione (jeżeli kiedykolwiek mogą być uzasadnione). Na domiar złego, często wykorzystywany jest tu patent dwugłosu. Tak, oczywiście oba głosy są nieczyste, bo to ekspresja taka. Jedyny moment, gdzie naprawdę współgrają, to piosenka King Only - jeden z mocniejszych punktów albumu. Poza nim mamy jeszcze soulujący Railroad Lullaby (ten Hammond!) i poruszający Last Temptation, który niestety psują fałsze. Najlepszy na płycie jest utwór bez wokalu, czyli Verti-Marte. Na tle łagodnych, kojących motywów słyszymy urywki jakiejś telefonicznej rozmowy. Najczęściej powtarzającą się wypowiedzią jest "goodbye motherfucker", które wieńczy kompozycję.

Właśnie to chce się powiedzieć wokaliście słuchając Twilight As Played By The Twilight Singers. Dobrze, że nie zaśpiewał chociaż w tym jednym numerze.

(5/10)

sobota, 25 września 2010

89. Something Like Elvis – Cigarette Smoke Phantom (2002)

Ocena: 0.7

Przerwa w pisaniu została spowodowana typowym przeziębieniem, nad którym nie ma się co specjalnie roztkliwiać. Napisałbym tę recenzję dużo wcześniej, gdybym mógł spokojnie usiąść i zagłębić w te dźwięki. Próbowałem, przebrnąłem przez cztery kawałki, lecz dalej nie zdołałem i postanowiłem odpocząć przy trzypłytowej reedycji Kid A, która od niedawna gości w moim zbiorze płyt. Myślałem, że to kwestia choroby. Jednak w ostatnich dniach też nie mogłem się zabrać za "tego Elvisa", ponieważ zdecydowałem się wesprzeć polską muzykę zakupując Grandę. Kto słyszał, ten wie, jak trudno oderwać się od tego materiału. Zorientowałem się jednak, że "ten Elvis" to także polska muzyka, mimo angielskich tytułów. Nigdy nie rozumiem polskich zespołów, które śpiewają po angielsku, chyba że robią karierę za granicą. Potem się dopiero okazało, że właśnie tak było z Something Like Elvis - zrobili karierę za granicą, pozostając w rodzimym kraju zupełnie nieznani.
   Zacznę od tego, że nie rozumiem wszystkich ochów i achów nad Cigarette Smoke Phantom. Zwyczajny, alternatywny zespół, który dodaje czasem akordeon do swojej muzyki. Że niby przebłysk talentu? Znaczy talent panowie z Szubina z pewnością mają, ale czy naprawdę grają coś odkrywczego? Na płycie zdarzają się momenty naprawdę dobre, takie jak psychodeliczny Mastershot, nostalgiczny Someday, Somewhere... albo Electric Eye z ciekawą perkusją, lecz giną one w monotonnym klimacie całego albumu. Jak na polskie warunki na uwagę zasługuje okładka, a także, oddajmy im to, oryginalność. No bo kto używa akordeonu w rockowym składzie? Ale to tyle dobrych rzeczy. Po prostu nie znajduję w tej muzyce nic ciekawego, słuchając jej można usnąć, mimo że nie jest przesadnie łagodna. Motywy, choć mają być chyba melodyjne, wcale nie są porywające. Niewiele tu wokalu, ale to dobrze, bo wokalista brzmi jak naćpany Bono. Kawałki są długie, lecz zbyt wielu zmian w nich nie doświadczymy. Muzycy stawiają raczej na budowanie "filmowego nastroju". Może to jest właściwa drogi ich rozwoju, a ich muzyka zabrzmi lepiej w połączeniu z filmem?
   W opozycji do Porcys, który dał Cigarette Smoke Phantom chwalebne 7.0, a miesza z błotem wszystkie moje ulubione albumy, daję tu ocenę w skali Porcys. A i recenzja jest w stylu Porcys, tylko że nie ma wulgaryzmów. Celem zaś tej recenzji jest zniechęcenie do słuchania płyty, a zatem osiagnąłem to, co jest podstawowym celem portalu Porcys, więc Porcys powienien być ze mnie dumny.

piątek, 17 września 2010

90. Paavoharju – Yhä hämärää (2005)

Coś nie miałem nastroju do bardziej ambitnych nagrań. W ostatnich dniach tryumfy na moich playlistach święciły polskie "nowe"* rzeczy i hity starego dobrego Zeppelina. Trudno mi się było ogarnąć, wyciszyć, podejść do tego tajemniczego dzieła. Takich rzeczy nie słucha się ot tak, odrabiając sobie lekcje. Do takich rzeczy podchodzi się z należytym szacunkiem, aby w skupieniu zanurzyć się w głębi muzycznych wrażeń. Przynajmniej tak zapowiadali screenagersi, mówiąc, że największymi szczęśliwcami są ci, którzy jeszcze tego albumu nie słyszeli. Rozumiem, że chodziło o to "pierwsze wrażenie" po przesłuchaniu w całości jednego z wielkich dzieł. Cóż, do dziś żałuję, że pierwszy raz The Dark Side of the Moon słuchałem na wyrywki, dlatego też nie mogłem się zabrać za to nasze Paavoharju.

Grupa mało znana, bo z Finlandii. Obstawiam, że nikt z mojego otoczenia w życiu nie słyszał o tym zespole*. No bo niby z jakiej okazji? Śpiewają po fińsku (czasem zdaje się, że po chińsku), grają niezależny niezal free experimental electronic ambient folk, a plik jpg. z okładką o wielkości 200x200 znajduje się dopiero na trzeciej stronie w guglach.

Ale za to jaka to okładka! Czyż widząc ją, nie zostajemy już wcześniej uprzedzeni, że będziemy obcować z czymś wielkim i wyjątkowym? Przecież to chyba najlepszy cover, jak do tej pory. No tylko spójrzcie w dół - żaden z tamtych obrazków się do tego nie umywa. Jak sięgam pamięcią, w tej dekadzie nie było lepszej okładki. Ta deklasuje wszystkie, nawet mój ukochany The Bedlam in Goliath.

Po tym wstępie, czas przejść do muzyki. A na muzyce się zawiodłem. Po takim nastawieniu i takiej rekomendacji, oczekiwałem czegoś wielkiego, ponadczasowego. To miało być dzieło idealne, kwintesencja piękna! A kurczę, ta płyta jest TYLKO świetna! No nie może być! Od tajemniczych dźwięków intra (o niewymawialnej nazwie), przez wszystkie nieklasyfikowalne utwory, aż do ostatniego, najbardziej zbliżonego do formy piosenkowej, ta płyta jest świetna. Brakuje jej jednak CZEGOŚ. Brakowało mi tego przez cały pierwszy odsłuch, kiedy bardzo chciałem się czymś zachwycić, a nie mogłem. Dopiero kolejne odsłuchy uświadomiły mi, że oczekiwałem tego zachwytu na siłę, a trafiłem po prostu na świetną płytę, tyle że bez pierwiastka geniuszu.


Opisać muzykę Finów (tak, tak, oni są z Finlandii, z tego kraju, w którym mieszka Lordi) jest niełatwo, ponieważ najlepiej nadałby się do tego język fiński. W skrócie mówiąc, jest to dzieło niezrozumiałe, tajemnicze, niedopowiedziane, lecz przez to piękne. Brzmienie utworów opiera się zazwyczaj na gitarze akustycznej lub pianinie. Często też dochodzą instrumenty elektroniczne, tworzące klimat kompozycji. Niektóre kawałki są nastawione na tworzenie nastroju, przez co zbliżają się do muzyki ambient (Ikuisuuden Maailma, On Yhä Hämärää), inne są bardziej folkowe (na przykład Vitivalkoinen), inne nostalgiczne (Kuu Lohduttaa Huolestuneita), natomiast we wszystkich Paavoharju zdążyli nakombinować dodając przeróżne efekty, czy elektroniczne smaczki. Da się wyróżnić tutaj dwa wokale: jeden damski, który występuje najczęściej i przypomina manierą trochę japońskie wokalistki (tak, wiem, dziwne skojarzenie), oraz męski, który słyszymy w dwóch bardziej energetycznych kawałkach. Z początku ten drugi mi przeszkadzał, powieważ... Powiedzmy, że nie jest wybitny. Po pewnym czasie jednak przyzwyczaiłem się do niego i usłyszałem w nim pewien urok.

Yhä hämärää to album świetny, o czym już wcześniej napisałem. Nie ma tu chybionej kompozycji, wszystkie trwają razem 40 minut, więc jest idealnie. Mi jednak brakuje tego CZEGOŚ, żebym mógł dać najwyższą ocenę. Mam jednak nadzieję, że może wy to na tej płycie znajdziecie. Gorąco polecam się wsłuchać.

(9/10)


* - czyli płyty wydane w ostatnim roku przez wykonawców, w których widzę pewien potencjał.
* - Róda zna, ale Róda zna przecież wszystko.

______________________________________________________________
Nie wiem, czy zauważyliście wcześniej, ale dziesięć recenzji mam już za sobą. Płyńmy więc dalej, do przodu, przez płyty minionej dekady.

Warto jednak pamiętać o obecnej, która się właśnie rodzi. Są dobre tendencje, miejmy więc nadzieję, że obecny show biznes upadnie i będzie lepiej się działo w mainstreamie. Halo, za trzy dni wychodzi Granda! W pięciu smakach jest już na ósmym miejscu notowania Trójki, a może być wyżej! Głosujmy więc i wspierajmy dobre tendencje.

niedziela, 12 września 2010

91. M83 – Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts (2003)

To będzie krótka recenzja. Muzyki nie ma co opisywać. Czasami jest tak, że żadne określenie nie może jej objąć. Wymyka się ona wszelkim określeniom, jest ponad pojęciami. Tylko położyć się na trawie i patrzeć w nieprzenikniony nieboskłon. I tyle. Więcej nie trzeba.

Prawdziwa muzyka.

Niewiele jest prawdziwej muzyki. Jest cały ogrom dobrej muzyki, ale mało jest tej wypływającej z duszy, tej która nie jest jedynie czymś ulotnym, lecz stoi jakby pomnik, jakby monument. Jest czymś, dokąd chcemy wracać, jakbyśmy zostawili tam coś cennego. Jakbyśmy mieli spotkać naszego przyjaciela, takiego, który nigdy nas nie zawiódł, który pocieszał nas, gdy tego potrzebowaliśmy. Takiego, z którym spotkania były czymś niezwykłym, nierealnym. Lecz właśnie wtedy dotykaliśmy piękna tego świata i ta nierealność okazywała się właśnie jedyną prawdą!

Rozejrzyj się wokół. We wszystkim jest piękno. We wszystkim. Nie tylko na łonie natury, ale nawet w brudzie miasta, w dymie z kominów, w tłocznym targu, w ulicznych korkach, w bezdusznych urządzeniach. Właśnie na takich grają Francuzi z M83. Prowadzą nas w podróż po pięknie. Choć ich muzyka nie ma słów, to niesie w sobie głęboką treść. Prawdziwą, niedopowiedzianą.

Gdy z tłocznej ulicy wchodzisz przez bramę do świątyni, czujesz nieprzeniknioną tajemnicę, która się w niej kryje. Czujesz, że zostawiłeś za sobą to co nieistotne, co było tylko prochem, a w ciszy spoglądasz na prawdziwą istotę swojego bytu. Stajesz się prawdziwy i patrzysz sobie w oczy. I pojmujesz, że Ty także zostałeś stworzony pięknym.



Miałem dać asekuracyjnie 9. Nie ważne. Życie obecne jest zbyt niepewne, aby bać się postawić jakąś tam ocenę.

(10/10)

sobota, 11 września 2010

92. Herbert – Bodily Functions (2001)

Płyty tego typu nie sposób opisywać utwór po utworze. Są długie, a ich klimat nie ulega drastycznym zmianom.Opiszę więc jedynie swoje refleksje, które pojawiły się we mnie podczas słuchania.

Jazz wymieszany z elektroniką (czy może elektronika wymieszana z jazzem) to dosyć odważne posunięcie. Bo z jazzem jest tak, że większość jego obecnych przedstawicieli, jak i słuchaczy, zatrzymało się gdzieś koło Milesa Davisa, albo i wcześniej. Rozwój tego gatunku muzyki przypomina starożytny Egipt: szybki i dynamiczny rozwój za pierwszych dynastii (rozwijanie granic gatunku, mnogość odmian, takich jak: swing, bop, free, fusion), stawianie wielkich piramid z najbardziej znaną piramidą Cheopsa na czele (nagrywanie wielkich albumów z najbardziej znanym Kind of Blue na czele), a potem wielowiekowa stagnacja, niechęć do reform (a potem wiele lat bez zmian, wszelkie próby wprowadzenia nowych elementów są tłamszone przez konserwatywne środowiska jazzowe). Herbert wiedząc o tym, mimo wszystko postąpił ten krok do przodu. Nie wiem jak ta płyta została odebrana przez słuchaczy jazzu, przypuszczam, że w ogóle o niej nie wiedzieli. Większe poparcie na pewno wyrazili słuchacze elektroniki, którzy entuzjam dla świeżości mają wypisany niemalże na czole.

Z takimi nowatorskimi połączeniami jest tak, że albo porywają, albo nie da się ich słuchać, albo połączone elementy nie współgrają ze sobą, a jedynie występują obok siebie. W przypadku Herberta zaistniała moim zdaniem ta trzecia opcja. Artysta jakby nie jest zdecydowany, w którym kierunku podążyć. Utwory stricte elektroniczne (Foreign Bodies, Leave Me Now, You Saw It All) występują obok typowo jazzowych (I Know, The Last Beat, On Reflection, About This Time Each Day). Elektronika dominuje w pierwszej części płyty, zaś w drugiej znajdziemy więcej jazzu. Czasem jednak te dwa światy naprawdę wchodzą w komitywę. Najciekawiej ta współpraca tradycji z nowoczesnością objawia się bodaj w It's Only i Suddenly, w których słyszymy wygenerowany komputerowo rytm i elektroniczną przestrzeń, a do tego klasyczne instrumentarium, takie jak pianino, czy trąbka. Na uwagę zasługuje także wieńczący album The Audience, trochę bardziej energiczny od pozostałej, raczej łagodnej części płyty.

Bodily Functions nie jest na pewno arcydziełem, lecz ukazuje ciekawy kierunek, w którym może pójść muzyka. Możliwe, że to dzieło stanie się inspiracją dla rzeszy wykonawców, którzy stworzą nowatorski nurt i odświeżą skostniałą strukturę jazzu, czy niekiedy zamkniętych w elektronicznej celi komputerowców. Ze względu na pomysłowość, płyta ma duży plus. Jeśli jednak patrzeć tylko na zawartość muzyczną, jest to rzecz za długa i nie zaszkodziłoby jej wyrzucenie kilku kawałków. Przebrnąć przez całość jest trudno, choć tragedii nie ma. Wyciągam więc średnią ocen i mamy punkciki tam, w dole. 

(6/10)

czwartek, 9 września 2010

93. Guillemots – Through The Windowpane (2006)

Nareszcie!

Na miejscu 93. pojawia się zespół, który proponuje coś świeżego, oryginalnego, odpowiada moim gustom, a przy tym ma w składzie Dobry Wokal (!). Takich rzeczy jeszcze na tej liście nie było, dlatego w obliczu zadowolenia zamierzałem przez chwilę postawić ocenę wyższą niż 8. Zostańmy jednak przy ósemce i nie jarajmy się zbytnio - może będzie jeszcze na tej liście coś, co zasługuje na specjalne wyróżnienie bardziej niż debiut Guillemotsów. A o nim powiedzieć, że jest dobry, to stanowczo za mało.

Scena indie obfituje w całe mnóstwo bandów i wykonawców, którzy nie reprezentują sobą niczego, poza utrwalaniem obecnej mody i powielaniem wzorców. Właściwie nie powinno się w stosunku do tego typu zespołów używać określenia "indie", które przecież pochodzi od "independent" i oznacza muzykę niezależną. Niestety niewielu o tym wie, ja też nie miałem o tym pojęcia przez długi czas. A więc indie nie równa się: Artcic Monkeys*/Kaiser Chiefs/Kumka Olik. Indie = niezależność. I taka jest muzyka zawarta na Through the Windowpane.

Początek, pod słodziutkim tytułem Little Bear, to dość nietypowe otwarcie, gdyż jest to najspokojniejsza piosenka na płycie. Zwykle artyści serwują na początek rzecz najbardziej agresywną, aby rozłupać słuchacza na kawałki. Kolejny, Made Up Love Song #43 też nie jest bombą wodorową, choć  przenosi nas w żywsze rejony i oferuje ciekawe, falsetowe zaśpiewy tego Dobrego Wokalu. Tego Dobrego Wokalu jest tutaj dużo i to bardzo cieszy. Jest też wiele DOBRYCH aranżacji i DOBRYCH utworów. Począwszy od chwytliwej piosenki retro z nowoczesną gitarą w tle (Trains to Brazil), przez wzbogacone organami Hammonda podniosłe Redwings (w którym słychać jakieś dalekie echa Agaestis Byrjun), psychodelizujące A Samba In The Snowy Rain, po którym bezpośrednio następuje szalony utwór tytułowy (idealnie łączący dźwięki eksperymentalne, przetworzony, często wysoki wokal, staro brzmiące organy, klasyczny fortepian, instrumenty dęte, a przy tym pozostaje on chwytliwy i świetnie się go słucha), aż na patetycznym If the World Ends kończąc, gdzie mieszają się starsze inspiracje (The Moody Blues) z nowszymi (Radiohead z czasów OK Computer).

Jak widać powyżej, Guillemots miksują różne, pozornie niepasujące do siebie elementy, i o dziwo, tworzą z nich genialne piosenki. Często wykorzystują orkiestrowe smyczki i fortepian, które konfrontują z typową dla indie strukturą piosenek (może z tego powodu nasuwa mi się określenie "indie prog"). Mam wrażenie, że za co by się nie wzięli i tak zrobią coś świetnego, jak choćby Blue Would Still Be Blue, gdzie oprócz Dobrego Wokalu słyszymy tylko minimalistyczny podkład syntezatora grającego kilka zaledwie rozłożonych akordów. Wychodzi z tego rzecz prawdziwie szczera i poruszająca.

Ale to jeszcze nie wszystko! Bo oto na koniec albumu, Brytyjczycy z Guillemots zaserwowali nam danie główne - suitę Sao Paolo, która spełnia wszystkie wymogi, abym uznał ją za jeden z najlepszych utworów nowego wieku (wiecie, są takie listy utworów wszechczasów, co tam zawsze pojawiają się Stairway to Heaven, Bohemian Rhapsody i nie mam pojęcia dlaczego, Another Brick in the Wall Part II). I jak to bywa w przypadku takich utworów, nie ma co ich opisywać. Posłuchajcie. Nie pożałujecie.

(8/10)

* ja tam Arcticów lubię, żeby nie było.

poniedziałek, 6 września 2010

94. Muchy – Terroromans (2007)

Po dyskotekowym romansie przychodzi czas na romans terrorystyczny. Jest to płyta-symbol polskiej muzyki alternatywnej, uwielbiana przez krytyków, jak i przez słuchaczy (zwłaszcza Trójki). Grupa niezmiennie od paru lat wymieniana jest na pierwszym miejscu w zestawieniu rocznym TerazRocka jako największa nadzieja rodzimego rocka. Terroromans to jeden z nielicznych albumów ocenionych przez portal Porcys.com na ocenę wyższą niż 8.0 (w skali do 10.0). Wreszcie Muchy to zespół, który wystąpił w te wakacje na WSZYSTKICH festiwalach, w tym na Coke'u, gdzie też miałem okazję ich usłyszeć. Jest więc wprost cudownie. Zawartości błękitnego krążka powinienem słuchać ze łzami w oczach, a w szkolnej ławce wyśpiewywać teksty o mieście ważnych spraw. To dlaczego tak nie jest?!

No bo jak oni w ogóle grają...



To naprawdę tak brzmiało. Ale dobra, może to tylko kwestia nagłośnienia i dlatego instrumenty w ogóle się ze sobą nie zgrywały. Wokalu jednak nie można pominąć (który nawet na płycie nie jest najlepszy). Nieumiejętność trafiania w dźwięki bywa na tym polu nagminnie maskowana gadaniem i krótkimi frazami melodycznymi. Przez dodatkowe niechlujstwo w wypowiadaniu głosek zaciera się także słowny przekaz. A szkoda. Wracając już do normalnego słownictwa, Wiraszko pisze teksty naprawdę dobre. Przynajmniej takie wydają się te, które udało mi się zrozumieć (choć najbardziej preferuję chyba Rekwizyty z Notorycznych debiutantów).

Przejdźmy jednak do płyty. Otóż z płytą Much jest tak samo jak z koncertem Much. Pierwsza piosenka robi dobre wrażenie, druga też (choć jest niebezpiecznie podobna do pierwszej), gdzieś dalej pojawia się znana z radia Galanteria, potem też znane z radia Miasto doznań i... No i właśnie nic. Wszystkie piosenki Much, poza tymi wymienionymi z nazwy, są takie same. I nie ważne, że tutaj bardziej liczą się teksty - co z tego, skoro przez muzyczną monotonię nie odróżniam jednego od drugiego? 

Ale hej, stop, bo na Terroromansie zdarzają się dobre piosenki! Wyścigi ze świetnym basem są naprawdę doskonałym otwieraczem na koncerty (o ile się nie mylę, w Krakowie też tym zaczęli). Chwytliwe, melodyjne, z kopem i trafnym tekstem komentującym rzeczywistość. I taka jest tematyka większości liryków Wiraszki. Chylę czoło przed grą słowną w Galanterii, jak i przed całym utworem, który od początku do końca jest genialny. W studyjnej wersji klimat budują idealnie wpasowane smyczki - coś pięknego. Już widzę, jak za dziesięć lat na ogniskach obok Whisky będzie się słyszało także ten utwór. Następna piosenka to kolejny hit zespołu: Miasto doznań wybija się ponad przeciętność z powodu wkrętowego motywu syntezatora i, jak zwykle, tekstu (Pokażę Ci, jak się spada z dachu / Wyglądasz tak nierozsądnie, to nieistotne) - prawdziwy klasyk. Kolejny utwór (Zapach wrzątku) wyróżnia się za względu na momenty agresywne, wręcz wykrzyczane przez Wiraszkę.

Ok, mamy trzy dobre piosenki idealnie umiejscowione w środku płyty (przypadek?), lecz potem długo, długo nic... Aż dochodzimy do utworu tytułowego z poruszającą puentą (Więc nowocześnie terroryzuj / romantycznie hipnotyzuj mnie) i 111 - kompozycji o zmiennym  nastroju, zabarwioną nienachalną elektroniką. Dobrze, że jest na koniec, bo jest nieco odmienna od reszty. Zwiastuje coś świeżego i ciekawego, czym może Muchy zaskoczą nas w następnych latach. Bo niestety album Terroromans jest raczej świadectwem poszukiwań, niż muzycznej dojrzałości. Oczywiście to tylko moje zdanie, wy dawajcie im nagrody. Ja bym jednak z tym poczekał.

(5/10)

sobota, 4 września 2010

95. Sally Shapiro – Disco Romance (2006)

Właściwie to nie wiadomo, jak do tej płyty podejść. Z jednej strony słychać tu silne inspiracje muzyką lat 80.: brzmienia staromodnych syntezatorów, wygenerowana elektronicznie perkusja, łagodna produkcja z wyeksponowanym wokalem. Z drugiej jednak strony, jest to muzyka wysoce oryginalna w czasach obecnych, a do tego bije z niej wybitna szczerość. I bądź tu mądry.

Disco Romance to pozycja nietuzinkowa, bo głęboko zakorzeniona w wymarłym już nurcie zwanym italo disco. I właśnie do tego gatunku  najlepiej zaliczyć debiut tej uroczej wokalistki. Nie znajdziemy obecnie wielu płyt w podobnym klimacie, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w ostatnich latach nie pojawił się album osadzony choćby w zbliżonej stylistyce. Ale czy jest się czym jarać? Odświeżanie gatunków nie jest odkrywcze już samo w sobie, a co dopiero odświeżanie gatunku takiego jak italo disco? Jednak muzyka Sally Shapiro (której kompozytorem jest Johan Agebjörn) jest warta uwagi. Nie wiem, czy to ze względu na ciepłą barwę wokalistki, która śpiewa właściwie bez emocji, a jednak czuć, że wlewa w to całe swoje serce. Ma to swój urok i sprawia, że muzyka na płycie jest niewinna i bezpretensjonalna. Właściwie wszystkie utwory oferują niepospolicie chwytliwe melodie. Nie ma tu szukania niepotrzebnych zaskoczeń, udziwnień. Wszystko płynie niczym czysta, górska rzeka. Utwory są stosunkowo długie, a jednak nie nużą. Nie wiem jak to możliwe, ale tak jest naprawdę. Sześć minut słuchania dwóch naprzemiennych motywów melodycznych, a ja nie mam dość. Takie Find my Soul czy I'll be by your Side, gdyby powstały dwadzieścia lat temu, byłyby murowanymi hitami i nuciłby je każdy. Nie przez przypadek te dwa utwory występują na albumie najczęściej.

Album ciekawie prezentuje się pod względem listy utworów. Najpierw mamy sześć piosenek, potem jazzowy (!) remiks trzeciej, potem następny utwór, a na końcu remiks piosenki pierwszej. I właśnie na tę część zremiksowaną zwróciłbym szczególną uwagę. W electrojazzowej interpretacji Find my Soul nabiera nowego wymiaru, jest bardziej zagadkowe, jakby z innego wymiaru. Zwłaszcza część instrumentalna prowadzi nas w niezbadane rejony. Pod koniec mamy do czynienia z syntezatorami ala Jean Michelle Jarre. Podobny klimat utrzymuje się w następującym potem Sleep in my Arms, gdzie wokalistka ogranicza się do szeptania zostawiając tworzenie napięcia elektronicznym dźwiękom. W pewnych chwilach możemy poczuć się, jakbyśmy słuchali którejś z części Oxygene.

Jak już mówiłem, nie wiadomo jak podejść do tego albumu. W sumie mógłbym zarzucić mu, że wszystko to już kiedyś było, ale... Ale nie w takim wydaniu, nie w wykonaniu tak niecodziennej artystki. I co by nie mówić - Disco Romance to rzecz bardzo dobra.

(7/10)

piątek, 3 września 2010

96. Les Savy Fav – Rome (Written Upside Down) EP (2000)

No dobra, przyznam się, że nie lubię punka. Całą rewolucję roku 1977 uważam za najbardziej katastrofalne wydarzenie w historii muzyki współczesnej. Uznaję to za wielki krok wstecz i zdecydowany regres, którego przecież nie musiałoby być, gdyby nie wylansowanie zespołu Sex Pistols. Kiedyś mój starszy znajomy, dobrze orientujący się w muzyce (w ogóle), powiedział do mnie: "Bo chyba nie ma wykonawcy, który osiągnął sukces, a w ogóle nie umiał grać". Ja mu na to: "Jest taki jeden zespół - Sex Pistols". Nie pamiętam jak dalej potoczyła się ta rozmowa, ale chyba ten cytat wiele mówi o tym, co myślę o tej grupie i o tym gatunku muzycznym.

Ale nie powiecie mi, ze daleko odbiegam od prawdy. Punkowcy to byli zbuntowani, sfrustrowani młodzieńcy, którzy zapragnęli wszystko f*cknąć i zrobić niezły rozpierdziel na instrumentach, bo coś tam słyszeli o Sex Pistols. Jedyny problem był taki, że oni (w większości) po prostu nie umieli grać. Z czasem kiedy rewolucja ucichła, pojawiło się trochę punkowych wykonawców znających nuty (!) i punk przestał być punkiem. Choć w obecnej postaci też jest dla mnie niestrawny (te wszystkie odmiany: pop punk, hardcore punk, emo punk...).

Postaram się jednak tę EPkę ocenić w miarę obiektywnie, nie zważając uwagi na własne preferencje muzyczne. W końcu panowie z Les Savy Fav dokonali podobno rewolucji, ponieważ połączyli post punk i indie z elektroniką. Na tej zasadzie każdy pomysł można by nazwać rewolucją, ale niech im tam będzie, cieszmy się. W tym problem, że tej elektroniki za dużo tu nie słychać. To we wstępie I.C. Timer i gdzieś tam przy końcu, we fragmentach tytułowego Rome... Elementy elektroniczne w szerszym zastosowaniu występują właściwie tylko w In These Woods. Jeśli to wystarczyło aby zmienić bieg historii - ok, bo ja się przecież nie znam na nowej muzyce.

Czym jest taki otwieracz jak I.C. Timer? Zwykłą, w dodatku kiepską, indie punkową piosenką, w której co jakiś czas pojawiają się komputerowe dźwięki. Całkiem ładnie wkomponowane, nie powiem. Podobnie ma się rzecz z piosenkami od numeru trzy do numeru piątego. Taki tam nieŻal rock (nie będziecie żałować, że tego nie słuchaliście). Trzeba jednak przyznać, że pod numerem drugim trafiło się urozmaicenie, czyli Asleepers Union. Zaczyna się spokojnie, główną rolę przejmuje bas, gitara dogrywa pojedyncze dźwięki. Z czasem muzyka bardziej się ożywia i wchodzi motyw w metrum 7/8, co świadczy o tym, że wioślarze z Les Savy Fav naprawdę więdzą, co grają. Nie można jednak tego powiedzieć o pałkerze, który ewidentnie nie czuje tego rytmu (stopa, werbel, stopa, werbel, stopa, werbel, przerwa... to jest granie na perkusji?), ani o wokaliście, który śpiewać po prostu nie umie. Mnóstwo fałszów, mało melodii, wszędzie tylko skandowanie. Chciałbym, ale napradę nie potrafię tego słuchać.

Jak widać, nie przekonałem się do zmian zachodzących w punku, ani do punku w ogóle. Jeśli jednak lubicie ten nurt, to może Les Savy Fav do was trafi? W końcu jakąś wartość sobą prezentują. Taką trójkową.

(3/10)

97. Antony & The Johnsons – I Am A Bird Now (2005)

Zdarzyło się Wam, że kiedy pierwszy raz słuchaliście jakiegoś albumu, byliście nim zachwyceni, lecz kolejne przesłuchania ujawniły, że tak naprawdę wcale nie jest taki świetny? Na pewno. Dokładnie tak miałem z I am a Bird Now.

Antony Hegarty to barwna postać. Obdarzony niesamowicie oryginalnym głosem i bezdyskusyjną charyzmą zyskał uznanie Lou Reeda, który najpierw zatrudnił go do swojego projektu, a potem pomógł mu w wydaniu tej płyty. Mając zaplecze człowieka-legendy i wielu innych ludzi z branży (dość wymienić Boy'a George'a), można by mówić, że szum medialny wokół siebie miał zapewniony. Nie ulega jednak wątpliwości, iż sam zainteresowany to artysta obdarzony talentem do pisania pięknych melodii i tekstów... Powiedzmy, że nietypowych.

Antony jest transseksualistą. Ale odstawmy wszelkie uprzedzenia na bok, przynajmniej na razie. Jak już mówiłem, po pierwszym przesłuchaniu zachwyciłem się tą muzyką. Tym unikatowym i wibrującym wokalem (choć czasem przypominającym Elvisa), którego ekspresja po prostu wzrusza. Tymi łagodnymi, ale trafnymi aranżacjami bez niepotrzebnych ozdobników (na pierwszym planie pianino, poza tym perkusja, czasem smyczki i gitary, ale tylko gdzieś tam w tle). Siedziałem i nie mogłem uwierzyć, że takie coś powstało w ostatnich latach. "Przecież takie płyty nagrywało się czterdzieści lat temu!" - myślałem.
Oj, nie takie, nie takie.

Okazuje się, że płyta nie oferuje nic ponad łagodne balladowanie. Nawet jeśli jest szczere i płynie od serca, to nie da się uniknąć nudnawej atmosfery smęcenia. To nie jest jeden z tych wielkich albumów tamtych lat (choć brzmi podobnie), tylko trochę inaczej wykonana, ale jednak, poezja śpiewana. I żeby nie było - to nie jest zarzut. Tylko, że gdyby odebrać tej muzyce niespotykany wokal, nie znaleźlibyśmy w niej niczego szczególnego. Sprawę ratuje gościnny udział wspomnianego Lou Reeda, który gra tylko w jednym kawałku, ale różniącym się od reszty, bo soulującym Fistful of Love i recytuje wiersz na początku tegoż (ostatnio lider Velvet Underground wziął się za poezję - a propos, ktoś oglądał "Stypę z okazji XXX-lecia Solidarności"?).

Ogółem rzecz biorąc, jest pięknie, spokojnie, czasem wzniośle (For Today I am a Boy, Bird Guhl), ale szybko się to wszystko nudzi. Można zatrzymać się na chwilę przy tekstach, w których Antony opisuje swoje wewnętrzne rozdarcie między dwiema płciami (One day I'll grow up, I'll be a beautiful woman / One day I'll grow up, I'll be a beautiful girl / But for today I am a child, for today I am a boy). Cóż, ciekawe, ale to trochę odbiera radość ze słuchania tej dobrej przecież muzyki. Płakał jednak nie będę, bo to nie jest muzyka, do której często się wraca. Raczej taka na jedno przesłuchanie w jakiś zimny wieczór.

(6/10)

czwartek, 2 września 2010

98. Lightning Bolt – Wonderful Rainbow (2003)

Także tego...

Można się łapać za głowę, uciekać, niszczyć głośniki, krzyczeć: "Jakie to jest popieprzone!". Można zatykać uszy, wymiotować, pragnąć z krążka cd zrobić złom, jaki widzimy na okładce... Tak, okładka tej płyty jest adekwatna do jej zawartości. Rzadko zdarza się, aby frontalny obrazek tak idealnie opisywał muzykę. Bo jeśli patrzymy (tutaj: słuchamy) nieuważnie, stereotypowo, to będzie to tylko złom, który nie nadaje się do niczego. Jeśli jednak otworzymy się, spojrzymy w górę, to pojawi się najprawdziwsza tęcza. Wspaniała tęcza.

I właściwie tutaj można by tę recenzję zakończyć i niech mówi do nas sama fonia. Nie mogę się jednak powstrzymać przed dokładniejszym zagłębieniem się w analizę tych dźwięków. Otóż duet występujący pod nazwą Lightning Bolt jest żywym argumentem przeciw tezie, że wszystko w muzyce zostało już powiedziane. Otóż nie! Nawet w obrębie tak minimalistycznego składu (bas, perkusja) pozostały jeszcze przez nikogo niezmierzone tereny. Już od pierwszych sekund Wonderful Rainbow słychać, że mamy do czynienia z czymś nowym i odkrywczym. Przesterowany bas - niby nic nowego. Brian Gibson proponuje jednak grę zdecydowanie nowatorską, a bas w jego rękach pełni jednocześnie funkcję gitary rytmicznej, solowej, tworzy ścianę dźwięku, przechodzi w psychodeliczne barwy i jeszcze w jakieś niewiadomoco. Motoryczne i agresywne riffy wspomaga perkusyjny wymiatacz - Brian Chippendale. Takiego czadu, jaki wykonuje Lightning Bolt, nie znajdziemy u żadnych tshrashmetalowych kapel mówiących o swojej muzyce, że jest ostra. Wszystkie mogą się schować pod ciężarem takiego na przykład Dracula Mountain, albo Assassins.

Brzmienie albumu jest po prostu nowatorskie. Poza wspomnianym już basem, słyszymy bębny, jakby tego było mało - też oryginalne. Próżno tu szukać jakichkolwiek perkusyjnych przejść, słyszymy właściwie tylko bardzo wysoko strojony werbel, punktową stopę i szumiące ciągle blachy. Aż trudno uwierzyć, że tak gęstą fakturę tworzy tylko dwóch muzyków. Czasem słyszymy zniekształcony i przetworzony wokal nieśpiewający żadnej melodii, lecz wykrzykujący bliżej nieokreślone teksty. Traktowałbym to jedynie jako wzbogacenie, niknące gdzieś pośród wszechobecnej muzycznej agresji, która ma jednak ręce i nogi. Nie są to tylko odjechane, psychodeliczne improwizacje, ale każdy utwór robi wrażenie dobrze przemyślanego. W grze Gibsona, mimo wszechobecnego zgiełku, można doszukać się wielu interesujących motywów melodycznych.

Im bliżej do końca płyty, tym bas coraz bardziej przypomina gitarę elektryczną, by w końcu w finałowym Duel in the Deep przypomnieć, że był ktoś taki jak Jimi Hendrix, który jako pierwszy zaczął wykorzystywać sprzężenie zwrotne. Lżejsze momenty? Trzeba ich szukać w kawałku Longstockings i w następującym po nim, krótkim utworze tytułowym. To po prostu chwila wytchnienia, aby nie popaść w monotonię. I dobrze. Dzięki temu Wonderful Rainbow nie nudzi i z pewnością niejednokrotnie wrócę do tego albumu.

Aha - oczywiście nie jest to muzyka łatwa do słuchania i nie każdy się do niej przekona. Ci jednak, którzy przetrwają, nie zostaną zawiedzeni.

(8/10)

środa, 1 września 2010

99. Studio – West Coast (2007)

"Znowu Szwedzi!" - myślę sobie, kiedy z głośników nie dopływają do mnie jeszcze żadne dźwięki. "Owszem, Szwedzi. Ale za to jacy!" - to już myśl po trzykrotnym przesłuchaniu dzieła dwóch Szwedów występujących pod nazwą Studio.

Na przeróżnych forach internetowych słuchacze grupy dyskutują o tym, jak naprawdę brzmi nazwa zespołu: czy "Studio", czy może "The Studio". Jako że większość źródeł informacji podaje pisownię bez rodzajnika, taką też formę podaję tutaj, ale zaznaczam - mogę się mylić.

Nie jest to chyba jednak sprawa zbyt ważna. Ważna jest tu muzyka - a ta jest naprawdę dobra. Gdy spojrzałem na długości utworów, poczułem się jak w domu: tu szesnaście, tam siedem, tam z kolei trzynaście minut. Mówię to jako fan zespołów progresywnych czy wszelkiego rodzaju psychodelicznych i eksperymentalnych artystów, jednak słuchacz (dajmy na to) zwyczajny, może poczuć się trochę zniechęcony. Zupełnie niesłusznie.

Płytę otwiera fenomenalna, rozbudowana kompozycja Out There oparta w dużej mierze na sekcji rytmicznej (bas i bębny, prawdopodobnie elektroniczne), która nie tyle nie nudzi, co po prostu wciąga. Dużą rolę gra tu elektronika, która daje tej muzyce mnóstwo świeżości. Mamy jednak i żywy instrument melodyczny - po prostu gitarę. Trochę funkującą, wygrywającą frapujące motywy, które nadają całości jakiegoś luzackiego klimatu. Widać, że Panowie ze Studia mają swoją wizję grania, a to przecież bardzo ważne w tego typu eksperymentalnej muzyce. Co ciekawe, w dwóch utworach słyszymy wokal. Raczej zwyczajny, niewyróżniający się spośród głosów innych indie-wykonawców. Pierwszy kawałek śpiewany to West Side. Utwór ten także opiera się na basie (tak jak lwia część West Coast), który w okolicach czwartej minuty zaczyna łudząco przypominać grę Watersa z tej żywszej części Echoes. Potem wchodzi gitarka, także ewidentnie zainspirowana arcydziełem floydów. Nie jest to w tym wypadku żaden zarzut (inspiracja to przecież chwalebna), zwłaszcza że potem klimat nieco ulega zmianie i znowu wiemy, że słuchamy Studio. Co do inspiracji - muzycy wymieniają krautrockowy Can, którego wpływy rzeczywiście słychać na tym albumie. Nie jest to jednak nachalne, bardziej chodzi tu o zamysł grania (eksperymenty, długie kompozycje), niż o jakieś zapożyczenia.

West Coast to nie jest krążek, który polubimy od razu. Trzeba nad nim posiedzieć dłużej, spróbować pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Może nie jest to muzyka specjalnie odkrywcza, na pewno jednak oryginalna i warta uwagi. Dobry efekt całości materiału burzy trochę przydługi i nudnawy Life's A Beach, który można było sobie podarować. Niemniej jednak płyta pozostawia po sobie dobre wrażenie i aż chce się powiedzieć: oby całe zestawienie było takie... A może będzie jeszcze lepsze?

(7/10)

100. The Tough Alliance – A New Chance (2007)


Przychodzi mi więc zacząć od recenzji płyty projektu, który, jak się okazuje, rozpadł się w zeszłym roku i nie jest to raczej chwilowe zawieszenie działalności. Pragnę na wstępie zaznaczyć, że nie znam poprzednich nagrań Henninga Fürsta i Erica Berglunda, a duet ten wydał łącznie trzy krążki przez osiem lat swojej działalności. Czy warto sięgać po poprzednie - nie wiem. Wiem jednak, że A New Chance to kawał dobrej muzyki. O wiele lepszej niż się spodziewałem.

Nie wiem, jak wy, ale kiedy ja słyszę "electropop" uciekam co najmniej na kilometr. Wiadomo, łupanka "umc, umc", a jakiś przetworzony i wygładzony wokal śpiewa nam "Yeah, I love you, baby"... Nie, nic z tych rzeczy. Nie w przypadku The Tough Alliance, którzy zaskoczyli mnie tym, że nowoczesny pop nie tylko może być zjadliwy, ale może się nawet podobać. Dużo daje tej płycie jej długość - trwa niewiele ponad trzydzieści minut. Wiecie dlaczego ludzie nie kupują płyt, poza tym, że są drogie? Odstraszają ich siedemdziesięciominutowe dłużyzny, przez co wolą ściągnąć sobie mp3 i słuchać tylko tych kawałków, które im się podobają. Bo nie oszukujmy się, tylko nieliczni potrafią nagrać długi album, który można przesłuchać jednym tchem. Zapewne moja ocena A New Chance byłaby zdecydowanie niższa, gdyby panowie z The Tough Alliance umieścili na niej więcej kawałków niż osiem.

Właściwie można by opisać każdy utwór z osobna, bo choć są utrzymane w podobnej stylistyce, to każdy coś tam wyróżnia. Myślę jednak, że nie ma potrzeby specjalnie się rozpisywać. Jeśli chcesz posłuchać trochę ambitniejszego popu i nużą Cię listy przebojów, to ten album jest właśnie dla Ciebie. Może sobie grać gdzieś tam w tle, nie będzie przeszkadzał i dostarczy z pewnością miłych chwil. Każdy kawałek zawiera świetne, miłe dla ucha melodie, które na szczęście nie rażą banałem. I czy to będzie otwierający całość Something Special, chwytliwy First Class Riot, czy lekko reggae'owy Looking For Gold, każda piosenka gwarantuje ciekawą, elektroniczną aranżację, zdecydowanie inteligentniejszą niż wszelkie "umc, umc".

Warto wspomnieć o łagodnym śpiewie, który będzie nam towarzyszył przez większość czasu słuchania płyty. Miło też, że płyta nie jest w całości elektroniczna i często za podstawę utworów robi pianino. Ciekawym urozmaiceniem są typowo arabskie zaśpiewy na początku i na końcu płyty i choć nie mają żadnego związku z całością, zamykają swoistą klamrą te osiem przyjemnych kawałków.

(6/10) 


wtorek, 31 sierpnia 2010

Introdukcja

Myślałem o tym, aby zacząć od miejsca pierwszego i stopniowo schodzić do ostatniego. Wtedy jednak zniechęciłbym się pewnie gdzieś w połowie (albo i wcześniej) i nigdy nie doszedł do końca. Zaczynamy więc od miejsca setnego.

Gwarantuję obiektywność ocen - większości albumów, których recenzje będą się tu pojawiać nie znam. Dodam, że nie jestem wielkim fanem muzyki ostatnich dziesięciu lat, choć mam nadzieję zmienić swoje zdanie. Zobaczmy więc jaka muzyka zachwyciła krytyków tego portalu w latach zerowych (jakkolwiek to głupio nie brzmi), że stworzyli to podsumowanie.

Więc jedziemy!
Jutro na pierwszy ogień pójdzie:
100. The Tough Alliance - A New Chance (2007)
Pierwsze słyszę o czymś takim.