niedziela, 24 lipca 2011

Rok 2004: lektury obowiązkowe

Na dłuższą metę takie zestawienie potrafi zmęczyć. Nie ukrywam - cotygodniowe wstawianie pięciu recenzji przerosło moje siły, stąd też ta ponad miesięczna przerwa. Skoro jednak zacząłem, postanowiłem swoje "dzieło" skończyć. Przedstawiam więc pięć esencjonalnych albumów 2004 roku z krótszymi opisami niż zazwyczaj.

Arcade Fire - Funeral (Merge, Rough Trade)
Kolejnym znakiem czasu ostatnich dziesięciu lat były tzw. "chwilowe zajawki". Pod natłokiem całego mnóstwa średnich i miałkich płyt, każdą, ledwie dobrą pozycję potrafiono obwieścić arcydziełem. Nie oszukujmy się, w ostatniej dekadzie niewiele było naprawdę intrygujących rockowych pozycji, dlatego też debiut Kanadyjczyków zapewnił grupie ogólnoświatową sławę jako giganta muzyki niezależnej.
Temat może niezbyt oryginalny (śmierć), został tu ubrany w sposób odpowiedni dla czasów indie rocka. Gitarowe aranżacje wzbogacone zostały tu jednak o instrumenty smyczkowe, które nadały kompozycjom podniosły nastrój. Płyta była przez pewien czas skarbnicą wzruszeń dla współczesnych melomanów. Niedługi czas.
Z perspektywy siedmiu lat album stracił na wartości. Łatwo zauważyć, że momentami Arcade Fire przedobrzyli, ściana dźwięku wypełniona jest tu po brzegi, klaustrofobiczna, bez przestrzeni. Muzyka przytłacza, podobnie jak monotonny, mimo wszystko, wokal. Nie jestem pewien czy w przyszłości ten album będzie uznawany za klasykę, tak jak uznano go w momencie wydania.

Junior Boys - Last Exit (Domino, KIN)
W dekadzie zerowej popularne były nawiązania do synth popu z lat 80. Możemy je dostrzec również na debiucie tego duetu. Mnóstwo tu typowych dla tamtych czasów minimalistycznych aranżacji i syntezatorowych barw.
Lecz nie tylko na synth popie debiut Junior Boys stoi. Panowie z Hamiltonu cenieni są przede wszystkim za kompozycje z subtelnymi melodiami i wyjątkowo uczuciowy, jak na ten rodzaj muzyki, wokal. Ta płyta stoi też w swego rodzaju opozycji do współczesnych, przeładowanych efektami produkcji. Nie ma tu niepotrzebnych, zapychających tło dźwięków - wszystko jest wyważone i przemyślane. Dlatego ta płyta to rzecz tak wyjątkowa. I chociaż zdecydowanie nie jest to moja muzyczna bajka, jedyne, co mógłbym jej zarzucić, to długość niektórych kompozycji. Przez to album jest o osiem minut za długi...

The Killers - Hot Fuss (Lizard King/Mercury/Vertigo)
The Killers to taka typowa dla lat 00. kapela. Bez silenia się na zmienianie świata, Anglii, muzyki czy czegokolwiek. Właściwie jedyne, co różniło ich na etapie Hot Fuss od pozostałych podobnych zespołów, to dobre melodie, których na tej płycie aż nadto. I nie mówię tylko o singlach.
Czy było coś oryginalnego w indie rocku z syntezatorem? Raczej nie. Czy wokal Brandona Flowersa jest wybitny? Raczej nie. Czy słuchał ich cały świat? ...?
Przyznaję, że też ich słuchałem, zacząłem jakoś w 2006 roku od płyty Sam's Town. I niech mi ktoś powie, że oni słabe melodie wymyślają! Nawet późniejszy Human to też kawałek pełen trafnych dźwięków, których sklecić byle kto by nie potrafił. Może przesadzili tylko z tym kożuchem. Nie ma co, potrzebna nam była taka kapela. Przynajmniej potrafili podejść z dystansem do tego, co tworzyli:

It's Indie rock'n'roll for me,
It's all I need,
It's Indie rock'n'roll for me.


Kelly Clarkson - Breakaway (RCA)
Kelly Clarkson nie była ikoną popu ostatniej dekady. Wpisała się niestety w przykład typowej kariery typowej współczesnej piosenkarki: wygrała popularny talent show (w tym przypadku amerykańską edycję Idola), nagrała płytę, która zapewniła jej światową popularność, po czym wszyscy o niej zapomnieli, podobnie jak o piosenkach, które zaśpiewała. Nieprawda? A gdzie ostatnio wyczytaliście jej nazwisko zanim weszliście na tego bloga? Kto słyszał jej ostatniego singla? No właśnie.
Wspominam o Kelly dlatego, że jej przypadek wydał mi się dość jaskrawy. Z wszystkich podobnych jej gwiazdeczek zrobiła bodaj największą karierę i miała największe możliwości wokalne. Z płyty Breakaway pochodziły trzy międzynarodowe hity, które w swoim czasie naprawdę zrobiły furorę. W utrzymaniu popularności przeszkodził jej chyba brak skandali i podobnych chwytliwych numerów. A szkoda dziewczyny, bo naprawdę potrafi śpiewać.

Green Day - American Idiot (Reprise)
To zabawne, że zespół, który zaczynał na początku lat 90. mógł stać się głosem współczesnego młodego pokolenia. Sukces Amerykańskiego Idioty przeszedł wszelkie oczekiwania; młodzież na całym świecie, nie znając żadnego tam Dookiego, szalała przy Wake Me Up When September Ends niczym obudzona z długiego snu. Możemy się dzisiaj śmiać z naszej ówczesnej fascynacji, ale bądź, co bądź, był to ważny album dla niedoświadczonych uszu i jako tako je ukształtował. Zerknijcie na waszą półkę z płytami. Jeśli w ogóle taką macie, American Idiot najpewniej na niej jest.
Ten concept album był swego rodzaju symbolem naszego buntu przeciw niewiadomoczemu. Niby świat dookoła był schludny, nowoczesny, pełen udogodnień, a jednak w sercu tlił się jakiś płomyk niesmaku, coś zatruwało je od środka nienawiścią. Upust naszym uczuciom dawaliśmy słuchając "płyty z granatem", odgradzając się od świata zewnętrznego na naszych przedmieściach. Czekaliśmy na wakacje chodząc po bulwarze niespełnionych snów. Niektórzy szukali pociechy w używkach, inny szukali nadzwyczajnej dziewczyny...
Mam pewien sentyment do tej płyty, podobnie jak wy. To był w końcu głos naszego pokolenia. Może poprzednie roczniki potrafiły się buntować bez tych wszystkich "fucked up!", ale ważne, że w ogóle mieliśmy jakiś głos. Tutaj pogodziły się skłócone światy, punk, pop, postbeatlesowskie melodie, progresywne suity i rock stadionowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz