poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rok 2006: lektury obowiązkowe

Był to czas wyrazistych wydarzeń muzycznych. Lwia część z nich, należąca do tak zwanej "popowej rewolucji" roku 2006 (jak określili ją niektórzy dziennikarze), to propozycje kojarzące się z powszechnym zepsuciem muzyki, "papką" dla mas, nieambitnym chłamem, perfidną "komerchą" itd. Czy słusznie? Postaram się na to pytanie odpowiedzieć.

Przy okazji, rok 2006 był też rokiem Arktycznej Małpy.

Arctic Monkeys - Whatever People Say I Am, That's What I'm Not (Domino)
Wymienianie tytułów jakimi ta płyta została obdarzona w momencie wydania jest w tym przypadku raczej nie na miejscu. Był to bowiem specyficzny czas, w którym nie dało się rzeczy ocenić obiektywnie, a jedynie przez pryzmat własnych skojarzeń czy odczuć.
Nie sposób ominąć faktu, że zespół ten stał się głosem pokolenia prawie wszystkich nastoletnich Anglików. Dla nich Alex Turner był wieszczem, poetą, wyrazicielem ich myśli, Jimem Morrisonem dzieci indie. Wtedy nie było ważne na ile ich ulubiony zespół zrzynał z The Strokes, na ile z The Kinks, a na ile sam się wymyślił. Liczył się tamten moment, tamta chwila, kiedy młodzi ludzie śpiewali młodym ludziom o problemach młodych ludzi. A że muzycznie ten album nie był żadnym novum? To się nie liczyło - Whatever People Say I Am, That's What I'm Not był wystarczająco dobry, aby stać się lekturą obowiązkową każdego młodego adepta muzyki rockowej i nie tylko.
Czy debiut Arctic Monkeys był rzeczywiście najlepszym debiutem od czasu Definitely Maybe, jak obwieścili swego czasu dziennikarze? Na to pytanie możemy odpowiedzieć sobie sami, o ile słyszeliśmy ich późniejsze płyty.

Joanna Newsom - Ys (Drag City)
Dekada zerowa była czasem tagów. Te krótkie określenia stylu czy charakteru muzyki, szczególnie spopularyzowane przez portal last.fm, stały się punktem odniesienia w dyskusji na temat jakiegokolwiek wykonawcy. Kiedy przypięło się już komuś taką "łatkę", można było oceniać, podziwiać, krytykować i mieć w ogóle jakieś zdanie. Oczywiście ludzie od zawsze lubili klasyfikować. I od zawsze mieli problemy z takimi artystami jak Joanna Newsom.
Najczęściej przyklejanym do niej tagiem był tak zwany freak folk. Ta urocza harfistka stworzyła jednak dzieło daleko wykraczające poza ramy gatunku. Zacznę od tego, że harfa to raczej nie jest instrument ludowy. Kompozycje z tego wyjątkowego albumu nabierają dzięki niej posmaku pieśni antycznych aojdów, a może nawet elfickich pieśniarzy (oba porównania są odległe, a jednak w jakiś sposób bliskie współczesnemu odbiorcy, nieprawdaż?). Dodatkowo mamy tu orkiestrowe, klasyczne aranżacje, a na tle tego wszystkiego wysoce oryginalny i nieco dziecinny głos głównej bohaterki przedstawienia. I wreszcie kompozycja piosenek: otwarta i swobodna muzyczna opowieść, której nie da zamknąć się w czterech minutach. Niemalże jak u Boba Dylana.
I jakim to tagiem określić ten album? Proponowałbym tylko jeden - "Joanna Newsom".

Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds (Jive)
Moment, w którym słuchanie współczesnego popu rzekomo przestało być obciachem, jest wielokrotnie utożsamiany z pojawieniem się tego albumu, tego właśnie artysty. Czy rzeczywiście tak się stało - to temat na odrębną dyskusję. Przyznać jednak trzeba, że jak na tego typu produkcję, FutureSex/LoveSounds jest płytą zdecydowanie ambitną, a przynajmniej ambitną muzycznie.
Głównymi producentami albumu byli w tym przypadku Timbaland i Danja, na szczycie swojej popularności i kreatywności. Począwszy od piosenki tytułowej (mającej w sobie coś z Another One Bites the Dust), przez dwa największe hity (Sexyback i My Love) i bogate aranżacyjnie What Goes Around... Comes Around (Interlude), a na wyciszonych Until The End of Time i Losing My Way kończąc, płyta nie traci nowoczesnego, tanecznego charakteru. Wyjątkowo dużo dzieje się tam w sferze instrumentalnej. Są tu smyczki, gitary, basy, beaty, wokalizy, chórki, rapowane zwrotki, czy też klimatyczne, muzyczne przerywniki. W zdziwienie mogą wprawić dwa odmienne od reszty utwory. Funkowy Damn Girl, wyprodukowany przez Jawbreakers, przywodzi na myśl dokonania Jamesa Browna (perkusja!). Z kolei ballada All Over Again (Another Song), którą zajął się Rick Rubin, poraża prostotą i pięknością swej melodii.
Otrzymujemy zatem album różnorodny, pełen smaczków, doskonale wykonany, nagrany i skomponowany (przez samego artystę, a to w popie rzadkość). Czy zatem słuchanie popu przestało być śmieszne? Chyba nie, natomiast ja nie będę śmiał się z żadnego słuchacza tegoż albumu.

Muse - Black Holes and Revelations (Helium 3, Atco)
O ile Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band pozwolił wejść muzyce rockowej na salony, to czwarty album Muse zapewnił jej miejsce na dyskotekowych parkietach. Dodam, że uczynił to zarówno bez utraty jakości, jak i ambicji. Doskonałym tego przykładem jest otwierający płytę Take a Bow: progresywnie się rozwijający, z patetycznymi wokalizami a la Queen, a jednak taneczny, jeśli chodzi o aranżację. Podobnie jest z trzema następnymi utworami: niesamowicie melodyjnym Starlight, względnie ciężkim Supermassive Black Hole i depeszowym Map of Problematique. Muse jednak nie poprzestali na łączeniu art rocka z muzyką taneczną. Na BH&R zaserwowali jeszcze dwie kojące ballady (Soldier's Poem i Invincible), niemalże metalowy Assasin, niepoprawny politycznie Exo-Politics, oraz trzy utwory z domieszką hiszpańskiej i włoskiej muzyki. Wśród nich znalazł się Knights of Cydonia z jednym z najlepszych riffów dekady zerowej.
We wszystkich tych utworach panowie z Muse utrzymali formę, nie zdradzili swoich ambicji, ani ideałów, ani też nie odbiegli od przystępności swej muzyki (wnioskuję z ilości sprzedanych egzemplarzy płyty).
Mówi się, że Black Holes and Revelations to najmniej progresywny album tej grupy. Ja twierdzę, że jest właśnie najbardziej progresywny, ponieważ przełamał najwięcej stereotypów i muzycznych barier.

Nelly Furtado - Loose (Geffen, Mosley)
Wraz z Justinem Timberlake'iem, Nelly Furtado jest uznawana za symbol popowej rewolucji roku 2006. Trudno się z tym nie zgodzić. Piosenki takie jak Maneater czy Promiscious oblegały wtedy listy przebojów przez wiele tygodni, a album sprzedawał się jak ciepłe bułeczki. I chociaż podobnym sukcesem mogłoby się pochwalić parę tuzinów innych gwiazdek pop, to przypadek tej kanadyjskiej wokalistki jest na swój sposób wyjątkowy.
Nelly zaczęła swoją karierę od akustycznych balladek, takich jak I'm Like a Bird. Nie jest jedną z wymyślonych przez showbiznes lalek, ale artystką, która sama komponuje sobie piosenki. Tym dziwniejsze było nagranie przez nią albumu w odmiennej, dyskotekowej stylistyce oraz zdanie się na innych w kwestii kompozycji utworów. Zajął się nią sam Timbaland (jak już wspomniałem, na szczycie popularności), zupełnie odmienił jej wizerunek, styl i docelowych odbiorców; dołożył też wokal w Promiscious, a także swoje "e" w Say It Right. Pomyślelibyśmy - Nelly sprzedała się. I pewnie tak się stało. Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że Loose to po prostu dobry album. Ba, miejscami wręcz ambitny: mroczny i mocny Maneater, In God's Hands z przesłaniem (nawiasem mówiąc, nieco podobny do Iris Goo Goo Dolls), czy też All Good Things (Come to an End) napisany przez Chrisa Martina, to piosenki, których nie znajdziemy na pierwszym lepszym popowym albumie. Może gdyby nie ciężkostrawne utwory z domieszką muzyki latynoskiej (ze wszystkimi wadami tej stylistyki), byłby to nawet album bez słabego punktu?
Tak, czy inaczej, Loose to płyta godna umieszczenia na liście lektur obowiązkowych ostatniej dekady. Trudno o lepszy przykład gwałtownej zmiany stylu i wizerunku z zadowalającym efektem końcowym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz