czwartek, 19 maja 2011

Rok 2000: lektury obowiązkowe

Pierwszy rok danej dekady jest zawsze pewnym stadium przejściowym, zawiera bowiem wpływy poprzednich lat, ale jednocześnie wyznacza drogę rozwoju dla lat późniejszych. Oczywiście przejście z jednego dziesięciolecia w drugie nie jest płynne, muzyka zmienia się przecież stopniowo. Można jednak z łatwością dostrzec, że nagle tworzy wokół nas inny, nowy nastrój. Ludzie poprzedniej dekady wpadają w dekadentyzm, smucą się, że to, co dobre już się kończy, natomiast młodszych cechuje entuzjazm - bo oto nadeszły ICH czasy.

Kryteria doboru albumów-pomników były następujące: uznanie krytyków, popularność, wpływ na ogół muzycznego świata, odkrywanie nowych horyzontów. Średnią widać poniżej.

Radiohead - Kid A (Parlophone, Capitol)
Wybór oczywisty, najpewniejszy, któremu nikt się nie sprzeciwi. Nie było w latach zerowych innego tak powszechnie cenionego albumu. Z perspektywy czasu Kid A jawi się jako płyta-symbol minionej dekady i ma w sobie coś ze statusu The Dark Side of The Moon w latach siedemdziesiątych. Omawianie jej fenomenu nie ma sensu, bowiem napisano już o niej wszystko, a to chyba najlepiej świadczy o doniosłości dzieła. Ode mnie tylko parę słów.
Pod wieloma względami płyta ta pobiła swoją poprzedniczkę, OK Computer. Przede wszystkim spójnością - mimo podziału na utwory jest niczym jedna, przemyślana całość. Nie sposób też przecenić jej wpływu na rzesze wykonawców w kolejnych latach. Radiohead stworzyli istną kopalnię inspiracji, która zdaje się być do dziś niewyczerpana. Od momentu wydania Kid A nic już nie było takie jak dawniej, a elektronika zaczęła coraz odważniej wkraczać w ramy wszelkich gatunków muzycznych.
Moim zdaniem jest to wielki album, opus magnum tego zasłużonego zespołu. Można go oczywiście nie lubić, niektórych razi bowiem jego przygnębiający, nieco chłodny klimat (sugestywna okładka?). Nie wypada go jednak nie znać - to klasyk.

Modest Mouse - The Moon & Antarctica (Epic)
W dobie szerokiej gamy popłuczyn tzw. indie rockowych, z którymi kojarzymy raczej zespoły grające niewymagające "wesołosmutne" piosenki doprowadzające do wymiotów, warto sobie przypomnieć o tym, co kiedyś znaczyło słowo "indie". Independent - niezależny, alternatywny, nie ulegający modom...
W ostatnich latach zapanowała moda na indie, wszyscy chcieli być indie i wszyscy uniezależnili się od niezależności. W Polsce "indie" kojarzyło się przede wszystkim z grupą Arctic Monkeys (swoją drogą, niezbyt indie-grupą) i jej pochodnymi. Wypadałoby jednak podkreślić, że i ona była swego rodzaju pochodną, jedną z wielu, które urodziły się po The Moon & Antarctica. Kiedy w 2000 roku pojawił się ten album, mówiono, że wcześniej nikt tak jeszcze nie grał. Warto zauważyć, że później grali tak wszyscy. Usłyszymy tu gitary, które dzisiaj kojarzą się nam jednoznacznie indie-rockowo (posłuchajmy choćby Gravity Rides Everything). Z Modest Mouse czerpali wszyscy. I wspomnieni Arctic Monkeys (Different Cities), i TV on the Radio (Tiny Cities Made of Ashes), a nawet Jack White (Wild Packs of Family Dogs). Zespół Brocka okazał się jednak o wiele bardziej twórczy i pomysłowy. Czasem gra z zeppelinowską pasją, czasem wycisza się wzbogacając brzmienie o skrzypce, innym razem serwuje nam mini suitę (The Stars Are Projectors). Można też rozpisywać się o warstwie słownej, ale kosmiczne tytuły piosenek mówią chyba same za siebie.
Warto wiedzieć o istnieniu tego albumu, aby nikt nie wmówił nam, że to, co nazywa się dzisiaj indie rockiem, to jakaś wielka nowość.

Linkin Park - Hybrid Theory (Warner Bros.)
To jeden z najlepiej sprzedających się krążków w poprzednim dziesięcioleciu. Linkin Park prezentuje tu muzykę będącą w linii prostej kontynuacją poczynań takich grup KoЯn, Limp Bizkit czy Deftones, może odrobinę bardziej przystępną i melodyjną. O muzykach z Kalifornii nie można więc powiedzieć by byli specjalnie odkrywczy, ale nie sposób też zarzucić im braku profesjonalizmu. Ich debiutancki album jest oceniany jako dobry, lecz nie wybitny. Skąd zatem aż tak wielka jego popularność?
Podobno najlepsze płyty powstawały w wyniku skondensowania charakterystycznych elementów danego stylu i podania ich w formie przystępnej, uniwersalnej. Możliwe, że właśnie na tej zasadzie Linkin Park stali się dziś o wiele bardziej znanym i rozpoznawalnym zespołem niż ich idole. I nawet grupa zagorzałych przeciwników nie zaszkodziła im, ale tylko zwiększyła ogólne zainteresowanie ich twórczością.
Tak oto zespół korzystający z dokonań nu metalu, a także rapcore'u i grunge'u (Forgotten), mnożąc te elementy przez elektronikę i melodyjność (In the End, One Step Closer) stworzył album doskonale wpisujący się w swój czas.

At the Drive-In - Relationship of Command (Grand Royal Records)
Jak nie fałszuje, kiedy fałszuje? Jak tego można słuchać, skoro fałszuje? Jak to możliwe, że on fałszując nie fałszuje?
Chyba nigdy nie dowiemy się, jak Cedrix Bixler-Zavala dokonał fenomenalnego odkrycia fałszowania w sposób współgrający z muzyką, ani nie poznamy techniki melodycznych dysonansów Omara Rodrigueza-Lopeza. Pozostaje nam tylko usiąść i przygotować się na zmasowany atak. Oto nadchodzi One Armed Scissor.
Dostało im się za tę płytę od starych fanów. Że niby zdradzili tradycję hardcore'u, że się sprzedali, że grają za lekko. Muzycy z El Paso nagrywając album dla komercyjnej wytwórni zostali przez niektórych ostro skrytykowani. I dobrze się stało, bo oto cały świat mógł usłyszeć jeden z najbardziej czadowych albumów, jakie powstały. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o jakiś metal. Chodzi o nieokiełznaną energię, którą czuć od pierwszych taktów Arcarsenal do ostatnich Catacombs. Próbowano określać tę muzykę różnie; jako punk rock, post-hardcore, emo... Wszyscy polegli. At the Drive-In uciekli od określeń pianinem, melodyjnością, krzykiem, fałszem, gościnnym udziałem Iggy'ego Popa i grą chyba najlepszego gitarzysty lat zerowych, Omara Rodrigueza-Lopeza (tak, wiem, że Frusciante też jest dobry). Płyta przez wielu jest uznawana za jedno z arcydzieł rocka lat zerowych.
Zespół narobił zamieszania i się rozpadł. Został utworzony inny zespół, który też narobił zamieszania. Ale o tym później.

The Avalanches - Since I Left You (Modular Recordings)
Gdyby ktoś zapytał mnie kiedyś, co najlepiej określa klimat dekady zerowej, poleciłbym mu ten właśnie album. Tu jest dosłownie wszystko. Australijczycy z The Avalanches dokładnie przewidzieli przebieg rozwoju muzyki rozrywkowej początku XXI wieku, a może i późniejszej (o czym jeszcze nie wiemy). Jest to swego rodzaju koncept, bowiem płyta jest przemyślana jako całość. Mógłbym ją też nazwać muzyczną pocztówką - zamiast krajobrazu, muzyczna uczta definiująca klimat tego dziesięciolecia.
Nasza lektura rozpoczyna się od hitowego utworu tytułowego. We wstępie słyszymy hiszpańską gitarę, potem art rockowe flety, orkiestrę a'la disco i wreszcie podwyższoną komputerowo, uroczą "nowoczesną" wokalizę. Nowoczesność - wszystko do kupy, mix remix. Znalazł się tu też całkiem przyjemny remix elektroniczny Boney M (Live at Dominoes) wieszczący modę na niszczenie wspaniałych piosenek (ktoś pamięta Say Say Say?), a także mix dyskoteki z patetyczną orkiestrą (Frontier Psychiatrist). Znajduje się tu mnóstwo muzyki klubowej, raz pomieszanej z rapem (Flight Tonight), raz z muzyką relaksacyjną (A Different Feeling), innym razem z anielskim chórem (Electricity). Mamy jazz, musical, klasykę, drum 'n' bass, techno, jakichś bitlesów, lata 60., 70., 80., 90., a przede wszystkim zerowe. Mamy też Avalanche Rock wyrażający dobitnie, co stało się z mainstreamowym rockiem w ostatnim dziesięcioleciu. Jednym słowem, prościej byłoby wymienić to, czego tutaj nie ma.
Mieszanka, ale nad wyraz spójna. Zupełnie jak dekada, w której powstała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz