poniedziałek, 30 maja 2011

Rok 2002: lektury obowiązkowe

Najważniejsze płyty roku 2002 to rzeczy raczej spokojne, niekiedy smutne i przejmujące. Jakby się tak zastanowić, to niekoniecznie musi być przypadek. Rok 2002 rozpoczął się w cieniu jednej z największych tragedii nowego wieku, która miała miejsce 11 września roku poprzedniego. Od tamtej pory nic już nie było takie samo, a ludzie, zwłaszcza Amerykanie, oczekiwali odpowiedzi na dręczące ich pytania. Być może nawet nie odpowiedzi, ale uspokojenia - a jego często doszukuje się w sztuce.

Interpol - Turn on the Bright Lights (Metador)
Smutna i ponura to płyta, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Większość zawartych na niej piosenek traktuje o miłości, ale stanowi to raczej punkt wyjścia do rozważań o życiu w mieście, o błądzeniu we współczesnym świecie, cywilizacji. Przykładem może być utwór NYC - rzecz o jednostajnej i monotonnej egzystencji w zgiełku wielkiej metropolii i o potrzebie jakiejś zmiany. Pojawia się tu nawiązanie do tytułu krążka: Turn on the Bright Lights - zawróć do jasnych świateł. I właśnie o tym jest ta płyta, o poszukiwaniu tych świateł pośród otaczającej nas ciemności. To w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego właśnie przy tym albumie amerykańska młodzież przeżywała swoje frustracje i wylewała łzy wzruszenia.
A jaka jest muzyka? Gęsta, czasem żywiołowa, czasem melancholijna i okraszona mrocznym klimatem. Usłyszymy tu echa debiutu The Strokes i innych przedstawicieli tamtej "fali", jednak najgłośniejsze jest tu echo Joy Division, o czym do znudzenia wspominają recenzenci. Barwa głosu, duża rola basu, ponury klimat - to wszystko kojarzy się z tamtą grupą.
Interpol wpisuje się też w pewien schemat kariery, bardzo częsty w latach zerowych: po świetnym debiucie następuje stopniowy spadek formy i spadek zainteresowania zespołem. Praktycznie żadna grupa po nagraniu cenionego pierwszego albumu, nie potrafiła przeskoczyć swego dzieła. Czy byli to Stroeksi, czy Franz Ferdinand, czy The Killers, czy Bloc Party, czy sam Interpol, historia powtarzała się.

The Flaming Lips - Yoshimi Battles Pink Robots (Warner Bros.)
Ten album to jeden wielki sarkazm i ironia, ale to też jedno z najciekawszych i najbardziej inspirujących dzieł XXI wieku. Niewielu potrafi oszukiwać tak jak Wayne Coyne (lider zespołu), który pod pozorem wzruszających, przepięknych muzycznych pejzaży, kpi sobie z nas i naszych serc. Tworzy poemat heroikomiczny na miarę nowych czasów: podniosłą epopeję o zwycięstwie tytułowej Yoshimi z różowymi robotami. Robi to jednak w taki sposób, że wzruszamy się i ulegamy urokowi tych genialnych (tak, genialnych!) melodii i niesamowitych aranżacji. Na przykład taka końcówka One More Robot/Sympathy 3000-21 to chyba jeden z najbardziej nastrojowych momentów w muzyce lat zerowych - a to wszystko z igły widły, granie bez treści. Aż trudno w to uwierzyć.
O Yoshimi są tylko cztery pierwsze utwory (w ostatnim z nich pojawia się nawet tytułowa bohaterka - w rzeczywistości japońska perkusistka). Nie jest to zatem koncept album (kolejna ironia?), choć muzycznie wszystko owiane jest tu podobną aurą słodyczy, piękna, psychodelii, space rocka i sarkazmu. Ballada In the Morning of Magicans wydaje się na przykład wspaniałą pościelówą do wylewania łez, lecz jej nadęta warstwa tekstowa to bardziej kpina z wieszczej poezji Thoma Yorke'a, niż szczery wylew twórczy. Wayne Coyne to łgarz i obłudnik, naprawdę. Ale za to jaki! Jego kłamstw odzianych w tak niesamowite dźwięki aż chce się słuchać.
Należy jeszcze wspomnieć, że The Flaming Lips dali nam wspaniały przykład do naśladowania. Na sukces i uznanie czekali przez szesnaście lat, od momentu powstania, aż do płyty Soft Bulletin. Natomiast kolejny krążek (właśnie opisywany) okazał się jej opus magnum. To się nazywa cierpliwość.

Coldplay - A Rush of Blood to the Head (Capitol, Parlophone)
Everything sounds like Coldplay now... Ta kabaretowa piosenka chyba najtrafniej określa szum, jaki zrobił się wokół Coldplay w pierwszej połowie lat zerowych. Wypłynęło wówczas jeszcze kilka kapel, które grały podobne, spokojne i melodyjne piosenki z dużą rolą pianina, zdobywając szczyty list przebojów na stacjach o profilu "pop rock". Keane, Snow Patrol, Embrace - te najczęściej wymieniane obok Coldplay zespoły były często krytykowane za swój ograniczony i prostacki styl, podobnie zresztą jak sama rzeczona kapela. Do bandu Chrisa Martina przyległa jednak jeszcze inna etykietka: przerost formy nad treścią. Muzycy pozowali bowiem na skrajnie poważnych, pragnęli nieść głęboki, społeczny i polityczny przekaz, niczym U2. Można by zatem było wypiąć się na ten cały Coldplay i na ich zbawianie świata na siłę. Można by, gdyby nie oczywisty talent do tworzenia chwytających linii melodycznych, takich jak w singlach In My Place i The Scientist, albo w wieńczącym album Amsterdamie.
Trzeba jednak pamiętać, że to nie jest jakaś wysoka, ani oryginalna sztuka - A Rush of Blood to the Head to po prostu zbiór ładnych piosenek. Poza tym, Coldplay to straszni nudziarze (pośród jedenastu kawałków znajdziemy tu tylko dwa żywiołowe - God Put a Smile Upon Your Face oraz A Whisper) i chyba właśnie ta cecha zadecydowała o ich popularności poza rockowym kręgiem. Takich łagodnych piosenek nikt w radiu nie bał się puszczać, bo "to przecież takie ładne i łatwo wpada w ucho".

Norah Jones - Come Away With Me (Blue Note)
Kiedy dowiedziałem się, że Come Away With Me to trzeci (według niektórych źródeł - czwarty) najlepiej sprzedający się album dekady zerowej, wytrzeszczyłem oczy. Wydaje się niby, że taki krążek raczej nie przystaje do dzisiejszych czasów i to nielogiczne, aby zdobył tak wielką popularność. A jednak. I to nie dzięki jakimś hitowym singlom, czy ekspansywnej promocji, ale ze względu na klimat, jakość i inność. Duch jazzu unosi się tutaj nad wszystkimi kompozycjami - jest to zasługa głównego autora piosenek na płycie, gitarzysty Jesse Harrisa. To na jego barkach spoczęła lwia część komponowania, bowiem Norah (czasem określana jako singer-songwritter) była tu współautorką jedynie trzech piosenek.
Oczywiście, gdyby nie jej ciepły głos i nastrojowa gra na pianinie, nie byłoby ani płyty, ani sukcesu. Swoim spokojem i bezpretensjonalnością zdecydowanie wyróżniła się na tle całej defilady innych gwiazdek i gwiazdeczek minionej dekady. Można tym faktem tłumaczyć jej sławę. Można też jej talentem, który panna Jones z pewnością ma. Prawda jest pewnie gdzieś pośrodku.
Come Away With Me doskonale trafiło na swój czas. Piosenki zawarte na tym albumie sprawdzały się praktycznie wszędzie: w domowym zaciszu podczas gotowania, na wykwintnym obiedzie w restauracji i podczas długiej podróży samochodem. We wszystkich tych miejscach Norah umiliła ludziom czas, za co do dziś są jej dozgonnie wdzięczni.

P.S. Wiecie już, dlaczego cztery lata później pewna piosenka o rowerach była tak bardzo popularna?

Wilco - Yankee Hotel Foxtrot (Nonesuch)
Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Yankee Hotel Foxtrot... Słowa powtarzane bez sensu w finale jednego z najbardziej poruszających utworów XXI wieku - Poor Places. Wobec takich tragedii, jak ta z Nowego Yorku, język ludzki zawodzi, nie potrafi wypełnić pustki, która tworzy się gdzieś tam na dnie serca. Wszystkie słowa stają się bez znaczenia, nie wyrównują krzywd, ani nie cofają czasu.
Prawdopodobnie nigdy nie zrozumiemy w pełni tej płyty. Będzie to udziałem jedynie Amerykanów, bo to ich album, a nie nasz. Pozostaje nam tylko mętny obraz tego, co mogli wtedy czuć słuchając tego dzieła. Jest ono bowiem na wskroś amerykańskie: Wilco to reprezentant sceny (o ile taka w ogóle istnieje) alternatywnego country i, choć pierwiastka muzyki południowców jest na Yankee Hotel Foxtrot raczej niewiele, pewne nawiązania idealnie wpisują się w amerykański charakter tej płyty. W temat wprowadza nas już sama okładka. Czarne wieże trzymają się nieźle, lecz chyba właśnie taki obraz jeszcze bardziej przygnębia i zmusza do refleksji. Album ten nie ma jednak wprowadzać słuchacza w depresyjny nastrój; to przecież katharsis, ukojenie, stworzone po to, aby smutni mogli podnieść oczy w górę i uronić oczyszczające łzy. Kiedy nadchodzą obmywające z brudów fortepianowe fale w Poor Places, przychodzi spełnienie i można już, choć na chwilę, oderwać się od niepokojów. Dzięki tej płycie, niejeden Amerykanin mógł radośniej spojrzeć na świat za oknem - a właśnie takie uczucia powinna generować muzyka.

Our love is all we have,
Our love is all of God's money.

(Jesus Etc.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz