poniedziałek, 23 maja 2011

Rok 2001: lektury obowiązkowe

Kontynuujemy zatem zestawienie esencjonalnych płyt lat zerowych, czy jak kto woli: leksykon lektur obowiązkowych. Jeżeli będzie istniał kiedyś w szkole przedmiot "muzyka rozrywkowa", to w podręczniku do niego właśnie opisywane tu albumy prawdopodobnie znalazłyby się w dziale "lata 00.".

The Strokes - Is This It (RCA)
Rzadko zdarza się, aby tytuł płyty tak dosłownie opisywał jej zawartość. Słuchając bowiem tego krążka po raz pierwszy, na usta od razu ciśnie się pytanie: "Is This It?!" Parafraza: czy to naprawdę jest ta płyta, którą tak chwalą zachodnie media?! Is This It to także tytuł pierwszego, najkrótszego utworu na albumie. Jak go znasz - znasz wszystkie jedenaście; są takie same. Można też posłuchać Last Nite, bo ma fajną melodię.
O The Strokes trzeba powiedzieć, że swym debiutem określili klimat mainstreamowego rocka na najbliższe dziesięć lat. Usłyszymy tu najpopularniejsze gitarowe patenty tej dekady, wielokrotnie powielane przez różne małpy. W odróżnieniu jednak od swoich naśladowców, Stroeksi przedstawili muzykę szczerą, wypływającą z serca i, a może przede wszystkim, z nudy. Ich piosenki doskonale ilustrują popołudniową nudę, muzycy grają tak, jakby im się nudziło, a też same piosenki są na dłuższą metę nudne. Ale czyż nie taki właśnie album powinien być reprezentantem głównej sceny rocka lat zerowych?
Warto wspomnieć, że bas jest tutaj na poziomie - nie gra za dużo, ale właśnie tyle ile potrzeba. Perkusja jest sucha i do bólu prosta, ale jest to jak najbardziej uzasadnione. O gitarach już pisałem, ale dodam, że można było podarować sobie solówki. Ich prostota i niechlujstwo są zamierzone, jednak szkoda, że właśnie na takich wychowali się ci wszyscy indie-naśladowcy. A wokalista specjalnie śpiewać nie umie, ale robi klimat. Klimat lat zerowych, moi drodzy.

Fennesz - Endless Summer (Mego)
To jedna z najbardziej cenionych i lubianych płyt z muzyką elektroniczną tej dekady. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy wysyp elektronicznych projektów, przez co oryginalność na tym polu była niesamowicie trudno osiągalna. Fenneszowi się udało. Jego Endless Summer to album przemyślany i doskonale dopracowany w każdym szczególe. Trzaski i zgrzyty są tu dobrane w sposób logiczny i zamierzony, natomiast wszystkie kompozycje cechuje różnorodność. Nie mały wpływ wywarła na to obecność gitary akustycznej, co w elektronice zdarza się niezwykle rzadko. Do tego album w całości mieści się na vinylu - to kolejna cecha wyróżniająca go na tle tej sceny. Wyjątkowa jest też kompozycja poszczególnych utworów, w czasie których Fennesz raczy nas częstymi zmianami motywów. Jest to rzecz obca dla większości "elektronicznych" wykonawców.
Na Endless Summer ważny jest klimat - muzyka zabiera nas myślami w słoneczne, plażowe pejzaże, podobnie jak wczesna twórczość grupy The Beach Boys skompilowana przed laty na albumie o tym samym tytule. Warto mu się przyjrzeć i porównać, jak zmieniło się dźwiękowe postrzeganie "niekończącego się lata" na przestrzeni kilku dekad.

System of a Down - Toxicity (American)
"Ja przy Systemie kładłam się do łóżka", "Nawet kupiłem sobie oryginał", "Niezły metal, fajne to było", "Jedyny metal, który mi się kiedykolwiek podobał", ...
Mam propozycję: przejdźcie się po ulicy i jak zobaczycie jakiegoś młodego człowieka, zapytajcie się, czy słuchał tej płyty. Uwierzcie mi, że nawet ci, którzy nie lubili SOADu, też jej słuchali. Nie można było inaczej.
Jak wyjaśnić fenomen tego najbardziej rozpoznawalnego metalowego bandu lat zerowych? W tym przypadku stało chyba to samo, co w przypadku Linkin Park. Najlepsze elementy stylu zostały podane w sposób skondensowany, dopracowany, razem z olbrzymią dawką melodii. Na korzyść Systemu, zadziała tu także, rzadka w tym gatunku muzyki, oryginalność. Niesamowicie charyzmatyczny wokal (zwłaszcza Serja Tankiana), ludowe inklinacje, bałałajka. System wynalazł również, sobie tylko właściwy, patent na łączenie, bez uczucia kontrastu, fragmentów wyciszonych z wybuchami ekspresji. Słysząc taką mieszankę, ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że coś tu do siebie nie pasuje. Weźmy na przykład klasyk: Chop Suey!. Ciężkostrawne zwrotki przeplatane z patetycznym, hymnicznym, ale także niesamowicie chwytliwym refrenem. To chyba jeden z niewielu metalowych kawałków, który może wywołać romantyczne wzruszenie. Podobnie jest z utworem tytułowym - hymn pokolenia, bez dwóch zdań.

Somewhere, between the sacred silence and sleep,
Disorder, disorder, disorder.


A jeśli ktoś jeszcze wątpi w uniwersalność tego dzieła, powiem, że mama słysząc z mojego pokoju któryś z kawałków Systemu powiedziała: "To jest dobre". I miała rację.

Tool - Lateralus (Volcano Entertainment)
Tak jak w oświeceniu na miano "artysty wyklętego" zasłużył prekursor romantyzmu William Blake, tak w latach zerowych, należy je chyba przypisać muzykom z Tool. Tworzyli oni w czasach racjonalnych, w których sferę metafizyczną raczej się odrzucało. Do swoich dzieł przemycali własne, oryginalne filozofie, nie bardzo zgodne z duchem czasów, w jakich działali. Byli przez wielu wyśmiewani i pogardzani, ale przez pewne grona cenieni i stawiani na piedestał. I tak jak twórczość Blake'a zainspirowała poezję romantyzmu, tak Tool być może zainspiruje nową epokę w muzycznych dziejach.
Panowie z Los Angeles sztukę autokreacji doprowadzili do perfekcji. Z mroczną i tajemniczą muzyką współgrają tu: image, teledyski, a także oprawa graficzna (niemalże jak u Blake'a!).
O Tool mówi się jako o zespole progresywnym, nie tylko ze względu na muzykę, ale też ze względu na wspomnianą już aurę, która go otacza. Nie przez przypadek porównuje się Lateralusa do In The Court of the Crimson King - o ile Robert Fripp i spółka wieszczyli w utworze 21st Century Schizoid Man kondycję współczesnego człowieka, Tool tę kondycję właśnie opisuje (ktoś dostrzega podobieństwo okładek?).
Warto jeszcze dodać, że Tool niejako zapowiedział zawiązanie się mariażu muzyki z obrzydliwością i wulgarnością w następnych latach. Mówię o sferze tekstowej i wizualnej, ponieważ dźwiękowa jest tu zdecydowanie piękna i inteligentna.
Gdyby wszyscy metalowcy grali tak mądrze jak Tool...

Kylie Minogue - Fever (Parlophone)
To bodaj najbardziej ceniony popowy album ubiegłej dekady. Mówi się, że nie zawiera on ani jednego wypełniacza, co jest w tego typu wydawnictwach niezwykłą rzadkością. Oczywiście zależy jak rozumiemy słowo "pop". Jeżeli jako muzykę, która nie niesie za sobą żadnych głębszych wartości, poza melodiami nastawionymi na chwytliwość, to jesteśmy w domu. Kylie śpiewa raczej naiwne i proste piosenki, które najlepiej nadają się na dyskotekowe parkiety. Nie znajdziemy tu niczego ambitnego, ani oryginalnego.
Trudno jednak znaleźć kogokolwiek, kto nie lubiłby Australijki. Jest ona przecież hołubiona nawet przez niezależnych recenzentów, którzy od muzyki oczekują czegoś więcej niż tego, aby wpadała w ucho. 50. miejsce w zestawieniu Porcys, 47. u Screenagers - to chyba mówi samo za siebie. A single mają się jeszcze lepiej! Piosenkom tym nie brakuje uroku i melodyjności, zwłaszcza hitowemu Love at First Sight. Usadowione są w stylistyce disco przełomu lat 70. i 80., nieco unowocześnionej przez współczesne, klubowe beaty. Usłyszymy tu czasami rytm, który zdominował lata zarowe, czyli tak zwane "umc, umc". Podany jest on jednak w formie mniej ekspansywnej. Miłe jest natomiast nawiązanie w More More More do pewnego utworu Michaela Jacksona.
Fever, jak i sama Kylie z okresu tego sympatycznego, okraszonego futurystyczną otoczką albumu, na tle postępującej potem wulgaryzacji muzyki pop, jawi się dziś jako klasa i wyrafinowanie. Wobec tego, co nastąpiło potem, Australijka trzyma poziom i potrafi zachować umiar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz