Zdarzyło się Wam, że kiedy pierwszy raz słuchaliście jakiegoś albumu, byliście nim zachwyceni, lecz kolejne przesłuchania ujawniły, że tak naprawdę wcale nie jest taki świetny? Na pewno. Dokładnie tak miałem z I am a Bird Now.
Antony Hegarty to barwna postać. Obdarzony niesamowicie oryginalnym głosem i bezdyskusyjną charyzmą zyskał uznanie Lou Reeda, który najpierw zatrudnił go do swojego projektu, a potem pomógł mu w wydaniu tej płyty. Mając zaplecze człowieka-legendy i wielu innych ludzi z branży (dość wymienić Boy'a George'a), można by mówić, że szum medialny wokół siebie miał zapewniony. Nie ulega jednak wątpliwości, iż sam zainteresowany to artysta obdarzony talentem do pisania pięknych melodii i tekstów... Powiedzmy, że nietypowych.
Antony jest transseksualistą. Ale odstawmy wszelkie uprzedzenia na bok, przynajmniej na razie. Jak już mówiłem, po pierwszym przesłuchaniu zachwyciłem się tą muzyką. Tym unikatowym i wibrującym wokalem (choć czasem przypominającym Elvisa), którego ekspresja po prostu wzrusza. Tymi łagodnymi, ale trafnymi aranżacjami bez niepotrzebnych ozdobników (na pierwszym planie pianino, poza tym perkusja, czasem smyczki i gitary, ale tylko gdzieś tam w tle). Siedziałem i nie mogłem uwierzyć, że takie coś powstało w ostatnich latach. "Przecież takie płyty nagrywało się czterdzieści lat temu!" - myślałem.
Oj, nie takie, nie takie.
Okazuje się, że płyta nie oferuje nic ponad łagodne balladowanie. Nawet jeśli jest szczere i płynie od serca, to nie da się uniknąć nudnawej atmosfery smęcenia. To nie jest jeden z tych wielkich albumów tamtych lat (choć brzmi podobnie), tylko trochę inaczej wykonana, ale jednak, poezja śpiewana. I żeby nie było - to nie jest zarzut. Tylko, że gdyby odebrać tej muzyce niespotykany wokal, nie znaleźlibyśmy w niej niczego szczególnego. Sprawę ratuje gościnny udział wspomnianego Lou Reeda, który gra tylko w jednym kawałku, ale różniącym się od reszty, bo soulującym Fistful of Love i recytuje wiersz na początku tegoż (ostatnio lider Velvet Underground wziął się za poezję - a propos, ktoś oglądał "Stypę z okazji XXX-lecia Solidarności"?).
Ogółem rzecz biorąc, jest pięknie, spokojnie, czasem wzniośle (For Today I am a Boy, Bird Guhl), ale szybko się to wszystko nudzi. Można zatrzymać się na chwilę przy tekstach, w których Antony opisuje swoje wewnętrzne rozdarcie między dwiema płciami (One day I'll grow up, I'll be a beautiful woman / One day I'll grow up, I'll be a beautiful girl / But for today I am a child, for today I am a boy). Cóż, ciekawe, ale to trochę odbiera radość ze słuchania tej dobrej przecież muzyki. Płakał jednak nie będę, bo to nie jest muzyka, do której często się wraca. Raczej taka na jedno przesłuchanie w jakiś zimny wieczór.
(6/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz