środa, 1 września 2010

99. Studio – West Coast (2007)

"Znowu Szwedzi!" - myślę sobie, kiedy z głośników nie dopływają do mnie jeszcze żadne dźwięki. "Owszem, Szwedzi. Ale za to jacy!" - to już myśl po trzykrotnym przesłuchaniu dzieła dwóch Szwedów występujących pod nazwą Studio.

Na przeróżnych forach internetowych słuchacze grupy dyskutują o tym, jak naprawdę brzmi nazwa zespołu: czy "Studio", czy może "The Studio". Jako że większość źródeł informacji podaje pisownię bez rodzajnika, taką też formę podaję tutaj, ale zaznaczam - mogę się mylić.

Nie jest to chyba jednak sprawa zbyt ważna. Ważna jest tu muzyka - a ta jest naprawdę dobra. Gdy spojrzałem na długości utworów, poczułem się jak w domu: tu szesnaście, tam siedem, tam z kolei trzynaście minut. Mówię to jako fan zespołów progresywnych czy wszelkiego rodzaju psychodelicznych i eksperymentalnych artystów, jednak słuchacz (dajmy na to) zwyczajny, może poczuć się trochę zniechęcony. Zupełnie niesłusznie.

Płytę otwiera fenomenalna, rozbudowana kompozycja Out There oparta w dużej mierze na sekcji rytmicznej (bas i bębny, prawdopodobnie elektroniczne), która nie tyle nie nudzi, co po prostu wciąga. Dużą rolę gra tu elektronika, która daje tej muzyce mnóstwo świeżości. Mamy jednak i żywy instrument melodyczny - po prostu gitarę. Trochę funkującą, wygrywającą frapujące motywy, które nadają całości jakiegoś luzackiego klimatu. Widać, że Panowie ze Studia mają swoją wizję grania, a to przecież bardzo ważne w tego typu eksperymentalnej muzyce. Co ciekawe, w dwóch utworach słyszymy wokal. Raczej zwyczajny, niewyróżniający się spośród głosów innych indie-wykonawców. Pierwszy kawałek śpiewany to West Side. Utwór ten także opiera się na basie (tak jak lwia część West Coast), który w okolicach czwartej minuty zaczyna łudząco przypominać grę Watersa z tej żywszej części Echoes. Potem wchodzi gitarka, także ewidentnie zainspirowana arcydziełem floydów. Nie jest to w tym wypadku żaden zarzut (inspiracja to przecież chwalebna), zwłaszcza że potem klimat nieco ulega zmianie i znowu wiemy, że słuchamy Studio. Co do inspiracji - muzycy wymieniają krautrockowy Can, którego wpływy rzeczywiście słychać na tym albumie. Nie jest to jednak nachalne, bardziej chodzi tu o zamysł grania (eksperymenty, długie kompozycje), niż o jakieś zapożyczenia.

West Coast to nie jest krążek, który polubimy od razu. Trzeba nad nim posiedzieć dłużej, spróbować pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Może nie jest to muzyka specjalnie odkrywcza, na pewno jednak oryginalna i warta uwagi. Dobry efekt całości materiału burzy trochę przydługi i nudnawy Life's A Beach, który można było sobie podarować. Niemniej jednak płyta pozostawia po sobie dobre wrażenie i aż chce się powiedzieć: oby całe zestawienie było takie... A może będzie jeszcze lepsze?

(7/10)

1 komentarz:

  1. Po przesłuchaniu "West Coast" mam raczej pozytywne odczucia. Rzeczywiście rozbieżność w długościach utworów jest dość duża, ale to czysty pozytyw. "Out There" wciąga jak bagno i zgodzę się, że "Life's a Beach" jest nudnawe, chociaż dostrzegam w tym pewien potencjał (może to bębny?) Od grupy odstrasza trochę wokal, ale może się po prostu czepiam. Nie znam się tak szeroko na muzyce, aby dostrzec jakieś wpływy supergrup, ale płytka wprowadziła dużo świeżości do mojej biblioteki ;)

    OdpowiedzUsuń