czwartek, 30 września 2010

88. The Twilight Singers – Twilight As Played By The Twilight Singers (2000)

Dochodzimy do sedna sprawy: dlaczego przespałem tę dekadę? Otóż odpowiedź brzmi: dlatego, że ta dekada była w większości senna. Ściślej mówiąc, głównym mankamentem większości albumów powstałych w ostatnim dziesięciu latach jest to, że utwory na nich zawarte są do siebie podobne. Jedni uważają to za zaletę - kapela ma własny styl, który rozwija w każdej kolejnej kompozycji. Mi to jednak nie pasuje. Posłuchajcie sobie jakiegokolwiek klasyka, czy to z półki rodziców, czy listy Rolling Stone'a, czy z własnego zbioru. Tam wciąż coś się dzieje, zmienia, artyści bez strachu przemierzają niezbadane wcześniej lądy i wszystko ze sobą gra, nie ma zgrzytów, nie ma nudy. A Twilight Singers, poza tym, że są dobrzy, są... Nudni.


Otrzymujemy dwanaście popowych kawałków. Jednak jest to pop w takim rozumieniu, jak muzyka Stinga - utwory są wyrafinowane, wspaniale dopracowane, ale to jednak pop. Nie wnikając już w to, czy pop jest po prostu popem, czy funkcjonuje też jego "inteligenta" odmiana, określiłbym muzykę zawartą na albumie jako wysublimowaną. Nie znajdziemy tu radiowych hitów, ale piosenki, których po prostu dobrze się słucha, które nie są banalne. Cała płyta utrzymana jest w spokojnym nastroju, za który odpowiada gitara akustyczna, pianino, czasem jakieś skrzypce w tle. Na szczególną uwagę zasługuje sprawna sekcja rytmiczna, bardzo wyraźna zwłaszcza w utworze Love. Album zaczyna się ładną, klimatyczną balladą The Twilite Kid i kończy podobnie, balladą Twilight. Mnogość Twilightów nie dziwi, grupa chciała podkreślić swoją tajemniczą nazwę (śpiewacy zmierzchu?), a płyta powstała na długo przed (wiadomo o co chodzi). Niestety, nieważne jak piękne by te ballady nie były, nie zamaskują one monotonii materiału, który raz bardziej, raz mniej je po prostu przypomina. Jako plus należy przypomnieć dopracowaną warstwę muzyczną, która gra naprawdę bez zarzutu. Gorzej jest z wokalem głównego twórcy projektu, Grega Dulli'ego. Wielokrotnie podkreślał on w wywiadach, że w śpiewie ważniejsza jest dla niego ekspresja, niż czystość dźwięku. Nie wiem czy to zamierzony zabieg stylistyczny, czy po prostu wciskanie ludziom ściemy, ale po pewnym czasie fałsze męczą i wydają się po prostu nieuzasadnione (jeżeli kiedykolwiek mogą być uzasadnione). Na domiar złego, często wykorzystywany jest tu patent dwugłosu. Tak, oczywiście oba głosy są nieczyste, bo to ekspresja taka. Jedyny moment, gdzie naprawdę współgrają, to piosenka King Only - jeden z mocniejszych punktów albumu. Poza nim mamy jeszcze soulujący Railroad Lullaby (ten Hammond!) i poruszający Last Temptation, który niestety psują fałsze. Najlepszy na płycie jest utwór bez wokalu, czyli Verti-Marte. Na tle łagodnych, kojących motywów słyszymy urywki jakiejś telefonicznej rozmowy. Najczęściej powtarzającą się wypowiedzią jest "goodbye motherfucker", które wieńczy kompozycję.

Właśnie to chce się powiedzieć wokaliście słuchając Twilight As Played By The Twilight Singers. Dobrze, że nie zaśpiewał chociaż w tym jednym numerze.

(5/10)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz